- Opowiadanie: burnett & cooper - Niekompetencja

Niekompetencja

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Niekompetencja

Młoda siedziała na kanapie, wytężając w moim kierunku podkrążone oczy. Przygaszona i smętna, za wyjątkiem kolorowych skarpetek. Włosy miała potargane i niedomyte. Spod rozchełstanego szlafroka wyglądała pasiasta piżama.

– Potrzebuję załatwić kilka rzeczy na mieście.

Wyczułem, że to prośba.

– Napisz listę – odparłem.

– Pójdziesz beze mnie? – upewniła się.

Pokiwałem głową. Już wiele razy zostawiałem ją samą. Za to ostatnie cztery dni spędziliśmy nierozłączni w mieszkaniu, bo złapała dość wrednego wirusa. Nie żebym się teraz znudził jej osobą, po prostu chciałem wyjść na powietrze.

Wziąłem od niej zapisaną kartkę i dowód osobisty. Już prawie otwierałem drzwi, gdy znowu usłyszałem jej głos.

– Wiesz co, do urzędu jednak nie musisz.

Wyjęła mi z kieszeni listę i skreśliła odpowiednią pozycję. Potem ją jeszcze zamazała. Ale dowodu z powrotem nie wzięła. Im bardziej była roztargniona, tym bardziej ją kochałem, moją Lidię.

 

*

 

Idąc na przystanek, spoglądałem w osobisty rozkład jazdy. Apteka, wypożyczalnia dvd, kilka sklepów, zamazany urząd. Spróbuję obrócić w dwie, trzy godziny.

Zamyśliłem się. Zapatrzyłem i wsłuchałem w liście pod butami. Szeleściły jak kartki podartego arcydzieła. Autobus usłyszałem dopiero wtedy, gdy był tuż za mną. Do przystanku pozostało ze dwieście metrów. Wystartowałem sprintem, ale drań zdołał odjechać, choć stał już na wyciągnięcie ręki. Zmełłem w ustach przekleństwo, czasem trudno się powstrzymać od epitetów, mimo, że naprawdę nie do twarzy mi z wulgaryzmami. Pełne podziwu spojrzenia siedzących na ławce starszych pań nie poprawiły mojego humoru. Co z tego, że biegłem jak wyczynowy sportowiec, nie roniąc przy tym nawet kropli potu, skoro w ostatecznym rozrachunku nie zdążyłem.

Nic to, mruknąłem do siebie. Zrozumieć znaczy wybaczyć, jak powiedział ktoś uważający się za wystarczająco mądrego, by prawić takie morały. Kierowca miał swój harmonogram, któremu musiał być wierny co do sekundy. Pasażerowie gówno z tego punktu widzenia znaczyli, trzeba to uszanować, taka specyfika obowiązków. Poczekałem na następny pojazd.

 

*

 

Co się stało ze światem, myślałem w tych wszystkich miejscach, on tak zawsze, czy dopiero od niedawna. Farmaceucie przeszkodziłem we wdychaniu jakichś toksycznych oparów na zapleczu. Obsługując mnie, osiem razy kichnął i cztery razy spytał, co podać. Łzawił tak, że ledwie mnie widział. Ciekawe, jak przeczytał napisy na opakowaniach lekarstw. No, ale przynajmniej wykazał się dobrą wolą. Zupełnie inaczej było w Malibu Video, gdzie przerwałem pogawędkę rozchichotanemu personelowi. Potraktowali mnie z wyniosłą uprzejmością arystokratów przyłapanych na kradzieży pończoch. Zdecydowanie najgorsza była jednak kobieta w kiosku, w którym kupiłem gazety. Najwyraźniej, główny sens swojej pracy upatrywała w przekładaniu towaru z półki na półkę. Podczas tej czynności zupełnie otwarcie pokazywała klientowi, gdzie ma jego potrzeby. Na moje uprzejme „dzień dobry" zareagowała z nieskrywaną wrogością. Musiała się przecież odwrócić i wyprostować. Przebiegam setkę w jedenaście sekund ale rozumiem, jak wielki oznaczało to wysiłek dla kogoś jej postury. Nie wściekałem się więc zbytnio, tylko wziąłem te durne pisma i zadzwoniłem do Lidii. Z aparatu ulicznego, bo komórki nigdy nie miałem i mieć nie będę.

– Halo?

– To ja. Może pojadę jeszcze do tego urzędu? Wziąłem twój dowód.

– Taak… jednak idź… koniecznie…. Dobrze, że dzwonisz… kocham cię – wydukała. Miło było ją słyszeć, nawet słabą, zakatarzoną i smutną. Im częściej zmieniała zdanie, tym bardziej ją kochałem.

Znalazłem ustronne miejsce i zmieniłem wygląd by móc ją udawać, moją Lidię.

 

*

 

W ciele kobiety czułem się równie dobrze jak w męskim, to tylko kwestia przyzwyczajenia (gwoli jasności: męskiej formy gramatycznej używam z nawyku, jestem ontologicznie pełen sam w sobie, więc lepiej chyba stwierdzić, że jestem obupłciowy, niż że płci nie posiadam w ogóle).

Dotarłszy do urzędu pobrałem numerek i zasiadłem w poczekalni. Miałem się dowiedzieć, czy wydano już decyzję przedłużającą prawo Lidii do zajmowania lokalu komunalnego. Próbowaliśmy wcześniej zapytać przez telefon, ale nikt nie odbierał.

– Jebane nieroby! – żołądkował się mężczyzna zajmujący sąsiednie krzesełko. – Zero szacunku dla człowieka! Specjalnie wziąłem pół dnia urlopu a oni tylko żrą i gadają. Widziała pani?

– Nic nie umieją zorganizować te urzędasy – przytaknęła siedząca zaraz obok kobieta.

Mieli rację. We wszystkich okienkach trwała właśnie przerwa obiadowa. Przyjrzałem się bliżej towarzyszom biurokratycznej niedoli i oniemiałem. Facet był kierowcą autobusu, który mi uciekł, a babka – kioskarką o oryginalnym pojmowaniu idei „frontem do klienta". Musiałem osobliwie wyglądać z rozdziawioną gębą, bo obrzucili mnie oboje zdegustowanymi spojrzeniami.

Kilka razy w życiu zdarzyło mi się pomyśleć, że nic mnie już nie zdziwi. I zawsze byłem w błędzie, również teraz. W hallu nagle pojawił się młody człowiek z szaleństwem w oczach. Wydobył z wojskowego plecaka dwa przedmioty i rzucił w przeciwległe strony korytarza. Po chwili wyjął kolejny obiekt, coś z niego wyszarpnął, uniósł go ponad głowę.

– W imię wolności! – krzyknął.

Z potwornym hukiem rozbłysły trzy kule ognia. Pękły wszystkie szyby, w powietrzu poszybowały odłamki, ludzie zaczęli krzyczeć. Widziałem, jak rozerwało zamachowca na strzępy. Podążyłem za jego duszą w zaświaty by zbadać, dlaczego to zrobił. Jak się okazało, był to zwykły studenciak, który więcej niż o studiach myślał o naprawianiu świata i w końcu wymyślił, że jego metafizyczne przesłanie (umieszczone w Internecie a także puszczone mailem do redakcji głównych gazet) będzie lepiej słyszalne gdy rozbrzmi przy akompaniamencie eksplozji.

Gówno mnie obchodziło przesłanie takiego idioty. Wróciłem na Ziemię od razu do mieszkania Lidii, tak cichego i spokojnego, że naprawdę nie wypadało wnosić wspomnień ognia i śmierci.

Ale śmierć już tu była.

Znalazłem ciało w sypialni. Na nocnym stoliku obok łóżka stały jakieś puste fiolki. Ugięły się pode mną kolana i upadłem. Ukryłem twarz w kocu. Pieprzony debil! Jak mogłem do tego dopuścić!

Widziałem, jak ogarnia ją coraz większa melancholia, dlatego przed rokiem się ujawniłem. Zostaliśmy przyjaciółmi. Z szacunku dla prywatności nie zaglądałem w jej myśli. Wydawało mi się, że wychodzi na prostą. A jednak… moja miłość nie mogła zastąpić jej całego świata. Byłem głupi i ślepy. Już od dawna, nie tylko tego dnia.

Ogarnąłem się nadludzkim wysiłkiem. To nie był czas na rozpacz. Musiałem sprawdzić, co dzieje się z Lidią w zaświatach.

 

*

 

Na Wielkich Rozstajach przed biurkiem Selektora kłębił się tłum ludzi, nieudolnie imitujący kolejkę. Odszukałem Lidię.

– Przepraszam – jęknęła cicho. – Naprawdę, dłużej już nie mogłam.

Słowa nie przychodziły mi do głowy, więc tylko dziewczynę objąłem. Staliśmy tak dość długo.

– Nazwisko? – zapytał ją wreszcie Selektor.

– Lidia Apsyda – powiedziałem.

– A ty coś za jeden?

– Hesedel, emanacja sto ósmego pokolenia.

– A, anioł stróż – domyślił się mój pobratymiec. Pogrzebał w leżących przed nim papierach.

– Apsyda, Apsyda… o, jest. Czyściec. Tamtędy proszę – wskazał na jedną z trzech dróg odchodzących z Rozstajów. Od dawna podejrzewałem, że większość wysyłają z automatu do czyśćca.

Stałem jak skamieniały, moje ramię zaciskało się wokół Lidii. Nie byłem w stanie jej puścić. Ona zresztą niespecjalnie się wyrywała.

– Nie chcę żadnego czyśćca, do cholery. Chcę po prostu przestać istnieć! – po raz pierwszy od bardzo dawna słyszałem ją rozłoszczoną. – Chyba mam prawo?

Selektor popatrzył na nas uważnie i klasnął – taki tu mieli sposób wzywania przełożonych. Nie wiadomo skąd, nagle pojawił się Klucznik.

– Chcemy rozmawiać z Synem – zażądałem. – Gdzie jest? Zaprowadź nas do Niego.

– Nie wiem, gdzie jest. Ostatnio rozmawialiśmy ponad dwa tysiące lat temu. Wiem tylko, że w grobie Go nie ma.

– No to z Ojcem.

– Brak kontaktu. W depresji od śmierci Syna. A może i od stworzenia świata.

– Duch?

Klucznik tylko rozłożył ręce i wniósł oczy ku górze.

W pierwszej chwili pomyślałem, że sobie kpi, ale nie było to w jego stylu. Więcej, nie mieściło się w normach tego miejsca.

– No to kto tu rządzi?

– Procedury, za których przestrzeganie odpowiadam ja.

– Więc wróć ją do życia!

– Dobrze wiesz, że nie mogę podejmować takich decyzji. Zresztą, nikomu poza tobą na tym nie zależy. Prawda? – spojrzał na Lidię.

– Prawda – powiedziała dziewczyna. – Ja chcę tylko przestać istnieć. Przykro mi – uścisnęła mnie mocniej.

– Do jasnej cholery! Czy wyście wszyscy powariowali?! Czy ktoś na tym świecie wykonuje jeszcze swoje obowiązki?! Dziewczyno, ty masz żyć! Wszystko się poprzekręcało, przesunęło, nikt i nic nie jest tam, gdzie być powinno. Jakby tak ostro przyjebać temu całemu światu, wam, kurwa, przyjebać, niczym w zwichniętą szczękę, może byście w końcu wrócili wszyscy na swoje miejsca! Kurwa mać!

Mój wybuch nie wywarł na nikim wrażenia.

– Kilka lat na Ziemi i proszę, jaki się zrobił barbarzyńca – mruknął Klucznik. – A gdzie ty byłeś, bratku, jak ona łykała prochy, co? Miałeś ją pilnować, a nie latać po gazety. Cieszcie się z tego czyśćca, wielu samobójców trafia w gorsze miejsce. No, puśćże ją w końcu. Ty, dziewczyno – zwrócił się do Lidii – marsz do czyśćca, póki Bóg się nie odnajdzie. Potem ewentualnie zobaczymy. Koniec dyskusji.

 

*

 

Powinienem od razu zgłosić się na porodówkę po kolejny przydział, ale w ogóle nie miałem nastroju. Zamiast tego odwiedziłem mieszkanie Lidii by powspominać nasze wspólne życie. Do sypialni, w której leżało ciało, wolałem nie zaglądać. Salon i kuchnia były mniej zainfekowane śmiercią.

Chciałem się łudzić, że w ulubionych przedmiotach: książkach, biżuterii, figurkach kotów, pozostała jakaś jej cząstka. Nalałem sobie earl greya do kubka, z którego najchętniej piła. Włączyłem ballady Nicka Cave'a – cichutko, tak jak Lidia zwykła ich słuchać.

Obecność kogoś obcego nagle zgwałciła swojską przestrzeń. Rozpoznałem jednego z tamtych. Stał kilka kroków ode mnie, niski, w szarym garniturze, swobodny, jakby w tym mieszkaniu i w tym gajerze się urodził. Wyglądał zupełnie niewyraziście, jak akwizytor albo agent ubezpieczeniowy. Oni tak często. A najczęściej udają, że nie istnieją.

– Dobra robota – zakpił.

Nic nie powiedziałem. Postanowiłem przeczekać aż się zrazi i sobie pójdzie. Nie ma sensu z nimi dyskutować. Ale jedno trzeba im przyznać: jeśli chodzi o dyscyplinę i organizację pracy, nie mają sobie równych na świecie. Tym i tamtym.

Tak, jeśli ktoś tu się przykłada do życia, to chyba tylko oni.

 

Koniec

Komentarze

Eeeeej czy to jest fragment jakiejś całości (czy używałeś wcześniej tego bohatera?). Bo dużo tu niedomówień jak na taki krótki tekst.
Poza tym początek mnie wciągnął. A potem... potem było BUM. Nie wiem co myśleć bo koniec mi się nie podobał.

Wydaje mi się, że czytałam tutaj opowiadanie o Agencie, który był zesłany by powstrzymywać od samobójstwa. I nie zdązył. I tak mi się naraz Twój Anioł stróż, skojarzył z nim.
Zgadzam się z Kate, początek wciąga, a potem BUM. Byłam przygotowana, na wydarzenia z Lidią w roli głównej, już tam w innym świecie. Naturalny ciąg dalszy historii Lidii, jako że jawi się ona na początku dość enigmatyczną bohaterką... Zatem ja - jako czytelnik - oczekiwałabym uzupełnienia założenia początkowego. A założeniem była Lidia, przynajmniej w moim odczuciu. 
Pozdrawiam 

@Katy
Ten tekst i jego bohater to jednorazowy wyskok, upust frustracji ogólną niedoskonałością świata.
@agazgaga
No tak, pamiętam, było takie opowiadanie RheiDaoVan. Niewykluczone, że się nim podświadomie inspirowałem, acz mam nadzieję że różnic jest więcej niż podobieństw.
Dzięki za komentarze, pozdrawiam :)

Nowa Fantastyka