Dlaczego akurat mnie to spotkało, dlaczego moje ciało i dusza stały się areną walki bieli z czernią? Nie wiem. Wiem tylko, że zaczęło się od tego cholernego światła i telewizora w wynajętym mieszkaniu. Śnieżący telewizor i mocne blask zwisających z sufitu lamp. Tego światła nie dało się nijak zgasić, pstryczek nie działał, a nie znalazłem głównego wyłącznika prądu. Telewizor również nie dawał się odłączyć. Pieprzona technologia.
Wyjrzałem na zewnątrz, czerń za oknem była nieprzenikniona, jakby cały świat chciał mi udowodnić, że jasność bijąca z mieszkania, w którym przebywałem, była nie na miejscu. Jakby była, dosłownie i w przenośni, rażąca. Przez całe moje życie było raczej odwrotnie, to co czarne było rażące, ja byłem rażący.
Uciekłem od tego światła i jednostajnego szumu telewizora. Wyszedłem na klatkę, potem schodami w dół i przez główne drzwi budynku dalej, w mrok. Okazało się, że wcale nie jest jeszcze tak ciemno. Zmierzch sprawiał, że nieznane uliczki Chicago stały się jakby bardziej znajome, wszystko wydawało mi się podobne, jednostajnie szare, oscylujące na granicy czerni, atakowanej zawzięcie przez słabe światła ulicznych latarni. Wynająłem mieszkanie niedaleko Parku Garfielda, szukałem lepszej przyszłości, mniej gorzkiego życia, nastawiałem się na wiatr pomyślnych zmian w jedynym takim, wietrznym mieście w Stanach. Ruszyłem przed siebie wąską uliczką w stronę Alei Central Parku.
Na miasto opadła gęsta, ciemna mgła wymieszana z dymem spalin. Mimo że na początku wydawało mi się, że szedłem sam, wkrótce zacząłem wyławiać z mroku humanoidalne kształty. Bezdomni, dotarło do mnie po chwili. Opatuleni od stóp do głów starymi płaszczami, w zbyt dużych rękawiczkach na skostniałych dłoniach, poruszali się powoli, ale miarowo. Ściągali do parku, jakby ciągnęła ich tam jakaś niewidzialna siła.
Pomyślałem, że może jednak wrócę do mieszkania. Zadzwonię do właściciela i zmuszę go, żeby przyjechał i naprawił telewizor. Wykręcę też żarówkę z lampy, żeby nie było tak cholernie jasno. Odwróciłem się na pięcie i boleśnie zderzyłem z bezdomnym, który stał sunął tuż za mną. Kaptur zsunął mu się z głowy, zobaczyłem, że w miejscu twarzy miał owalną plamę ciemności. Uciekłem bojąc się, że odziana w łachmany ciemność wyciągnie po mnie swoje widmowe ręce.
Biegłem bez tchu przed siebie. Mrok wokół mnie zgęstniał, lampy uliczne zaczęły gasnąć jedna po drugiej. Czułem się jak samolot, startujący wprost w objęcia ciemności, zrobiło mi się niedobrze ze strachu. W bocznej uliczce dostrzegłem nikłe pasemko światła, co podniosło mnie nieco na duchu. Skierowałem się w tamtą stronę i dotarłem do opuszczonego magazynu. Niewiele myśląc, wszedłem do środka, ku światłu.
Hate me
W zniszczonym budynku było szaro i ponuro, okna wielkości dorosłego człowieka były zasłonięte starymi gazetami i porwanymi kawałkami kartonów. Jedynie delikatna niebieska poświata pełzała po twarzach ludzi zgromadzonych przed prowizorycznym podwyższeniem, wpatrzonych bezmyślnie w ekrany swoich smartfonów. Przypominało to zebranie jakiejś sekty, już chciałem się powoli wycofać w mroczną uliczkę, kiedy coś zaczęło się dziać, dostrzegłem ruch pod jedną ze zniszczonych ścian. Twarze zaczęły się obracać w kierunku sceny, a wraz z nimi, jak przedłużenie oblicza właścicieli, smartfony mrugające czerwonymi oczami opcji “rec”. Pomyślałem, że gdyby ciemność miała oczy, wyglądałyby właśnie tak, małe i krwawe.
Chłopak w czarnej bluzie z kapturem powoli wszedł na podwyższenie, a z małego głośnika, powieszonego na odrapanej metalowej rurce, zaczęły wydobywać się miarowe uderzenia, przypominające odgłos bicia wielkiego serca. Młody raper naciągnął kaptur na głowę tak, że mógłbym go wziąć za jednego z bezdomnych zmierzających do parku, jego głos donośnie rozchodził się w wielkiej przestrzeni starego magazynu:
Nienawidzisz mnie, powiedz mi tylko jak bardzo,
Jestem dla ciebie śmieciem, biały panie władzo.
Wokół mnie nie ma nikogo, kto wchłonąłby mój ból,
Zasłonił swoim ciałem przed gradem białych kul.
Nawijał tak przez dobrych kilka minut. Śpiewał o nieustannej walce, o nienawiści białych do czarnych, o tym, że śmierć w Chicago ma twarz białego policjanta. Ludzie pod sceną kiwali głowami, do rytmu, lub na znak zgody. Tylko smartfony w ich rękach pozostawały nieruchome, jakby ta historia zupełnie ich nie dotyczyła.
Nie żyłem w Chicago na tyle długo, żeby móc potraktować te słowa jako prawdę. Byłem jak Tomasz Apostoł, który kwestionował zmartwychwstanie. Wierzyłem, że w dużych miastach jest inaczej, po to tutaj przyjechałem, żeby wreszcie przestać być “czarny”. Nie liczyłem na biel, miałem nadzieję choćby na szarość, na neutralność, która pozwoli mi normalnie żyć i zarabiać. Jednak tak jak niewierny Tomasz, otrzymałem dowód, tego wieczoru, w opuszczonym magazynie, zobaczyłem jak wygląda śmierć w Chicago.
Nagle rozległ się donośny łomot i krzyki. Poczułem się jak widz oglądający film, w którym ktoś niespodziewanie podkręcił głośność i ostrość obrazu. Niebieski i czerwony kolor, wcześniej będące zaledwie poświatą, zaczęły intensywnie przeświecać przez powybijane i zasłonięte śmieciem okna, a odgłosy strzałów skutecznie zagłuszyły rytmiczne bicie niewielkiego głośnika. Policja! Zgromadzeni rzucili się do ucieczki, a razem z nimi również ja. Naparłem barkiem na duże dwuskrzydłowe drzwi znajdujące się za sceną i pobiegłem przed siebie wąskim i mrocznym korytarzem. Na końcu znajdowały się schody, a po zejściu nimi trafiłem na pomieszczenie techniczne, piwnicę zawaloną jakimiś metalowymi częściami. Nie miałem przy sobie telefonu, wszedłem więc ostrożnie do środka, z wyciągniętymi przed siebie rękami, co rusz się potykając. Natrafiłem na wielką rurą wychodząca wprost ze ściany, usiadłem w kącie tuż za nią między stertą żelastwa. Oddychałem nerwowo, nie wiedziałem, czy to tylko moja wyobraźnia, czy naprawdę czułem zapach krwi, moczu i prochu. Wydawało mi się, że wraz z tymi zapachami wdychałem też coś innego: ciężki, oleisty dym, który przez płuca dostawał się do krwi, niesiony dalej aż do umysłu. Tak jakbym wdychał samą czerń.
Lucid dreams
Strumień światła wyławia z miękkiego mroku moje ciało obleczone w zbyt obszerną kurtkę. Chyba na chwilę przysnąłem. Światło pali i razi bielą, czy przyszło wam kiedyś do głowy, że światło jest białe? Wstaję z zawalonej sprzętem i kablami podłogi i mrużę oczy. Spuszczam wzrok i gapię się bezmyślnie na swoje przedramiona, na pory skóry i krótkie jasne włoski. Co ja tu właściwie…
Krzyk przywraca mnie do rzeczywistości, krzyk tak silny, że prawie usadza mnie z powrotem na miejscu. Odgłosy wystrzałów – za mną, przede mną, nade mną. Oglądam się przez ramię wystraszony i widzę gościa w czapce z daszkiem nad wielką konsoletą. Macha do mnie dłonią z wyciągniętymi palcem wskazującym i kciukiem. DJ. Obracam się z powrotem i patrzę przed siebie. Czy wszyscy ci ludzie, zgromadzeni pod sceną, przyszli tu dla mnie? Robię krok do przodu i potykam się o czarny podłużny kształt leżący na deskach. Okazuje się, że jest to mikrofon, podnoszę go z podłogi i przystawiam do ust:
Jesteś tańczącym cieniem w moim małym pokoju,
Miłość, którą ci dałem, nie daje mi spokoju.
Chcę ją zmienić w nienawiść, chcę w tę miłość móc zwątpić.
Ty się nigdy nie zmienisz, więc muszę cię zastąpić.
Z wysokości wielkiej jak pokład lotniskowca sceny, śpiewam im o mroku, wyśpiewuję im cały mój smutek, ból, utraconą miłość. Rapuję o tym, że moje życie nie ma sensu, że wszyscy mnie nienawidzą, a najbardziej nienawidzę sam siebie. Wypluwam w ich kierunku tę ciemność ze środka mnie. Słowa ulatują ze mnie jak czarny dym, który owiewa ich twarze, dostaje się do środka ciał i dalej w głąb umysłu. Może czują to przez ułamek sekundy, może krócej.
Bo śpiewam im o tym wszystkim, a oni się bezsensownie cieszą. Krzyczą w ekstazie, ściągają koszulki, bluzki, staniki. Tańczą, rzucając się na siebie; plują, śpiewają razem ze mną i płaczą z radości. Kobiece piersi i męskie brzuchy podskakują rytmicznie. Fale ludzkiego mięsa, w różnych odcieniach czerni i bieli. Wyciągam rękę a oni rozstępują się przede mną, jakbym był Mojżeszem. Zstępuję z podwyższenia i wchodzę między nich, ludzie wyciągają do mnie ręce, jakbym był czarnym Jezusem, czarnym papieżem, czarnym gwiazdorem prosto z Hollywood, czarnym raperem. Poczekajcie chwilę… Kurwa, przecież ja jestem czarnym raperem!
Morze ludzkich ciał nie jest w stanie pozostać rozdzielone na zawsze, po krótkiej chwili spada na mnie jak potop. Muszą interweniować służby porządkowe, które wynoszą mnie niczym cenny ładunek z zatopionego statku, rozdając po drodze kopniaki i kuksańce. Wolałbym pozostać tam, na szczycie i jednocześnie na dnie.
Po koncercie dwie dziewczyny wpychają się za mną do hotelu. Mrugam porozumiewawczo do moich, ubranych na czarno ochroniarzy, dając do zrozumienia, żeby nie reagowali. Moi goryle wyglądają jak uosobienie melancholijnej czerni, jakby cały smutek, który jest we mnie, oblekł się w ich masywne ciała i nie dopuszczał do mnie radości ani światła. Kto wie, może naprawdę tak było?
Kocham się z dziewczynami w ciemnej pościeli, obsypanej drobinkami kokainy, tworzącymi tu i ówdzie mikroskopijne, narkotykowe zaspy. Merry Xmas, choć mamy dopiero sierpień! Nasze czarne ciała ślizgają się od potu, różowe języki zapadają się w ciepłe i wilgotne miejsca. Dziewczyny są przepiękne, jakby ich kształty były wyrzeźbione z hebanu, jakby były sukkubami wprost z piekielnych czeluści, a nie niewinnymi nastolatkami mającymi fioła na punkcie gwiazdy rapu. Jestem niemal szczęśliwy, kiedy kończę na ich uśmiechniętych twarzach, malując bielą, pełne kobiece usta, policzki z dołeczkami i drobne, zadarte nosy. Ich oczy zieją czernią, jakby ktoś rozbił źrenice, które rozpłynęły się pod powiekami zakrywając białka.
Black & White
Już wiem, że nie tędy droga. Nie jestem w stanie obdzielić całego świata czernią, nie jestem w stanie wyrzucić z siebie tego wszystkiego, co wchłonęło się we mnie tego feralnego dnia w Chicago. A może jeszcze wcześniej? Może zostałem zakażony czernią tuż po narodzinach, przez całe życie nienawidzony przez biel, wpychany przez los w jak największe gówno. Spowiadam się z tego innym, żalę się, płaczę i przeklinam. I mimo że rapuję samą prawdę, powtarzana przez miliony osób, nucona przez nich, w jakiś sposób staje się kłamstwem, rozpływa się w morzu ludzkich dusz, rozcieńcza w ich szarym życiu, jak powstrzymana w ostatniej chwili łza, która nigdy nie spłynie po policzku. Czuję się, jakbym wylewał wodę z cieknącej łodzi przy użyciu zbyt małego kubła.
Zapytacie mnie może o pieniądze? To papierowa czerń, drukowany smutek, odbierający życiu wszelki sens i stawiający pod znakiem zapytania wszelkie relacje. Nauczyłem się jednak, że za pieniądze można kupić biel.
Od jakiegoś już czasu przyjmuję sproszkowaną radość, lek na lekkość bytu, która jest całkiem znośna, która jest tylko wtedy znośna.
Właśnie pochylam się w moim kremowym skórzanym fotelu, żeby odebrać od stewardessy błyszczącą, metalową tacę, zwieńczoną miniaturową piramidą białego proszku. Niewielkim pstryczkiem umieszczonym w podłokietniku włączam muzykę.
Mamy piekielną imprezę,
W moim czarnym mercedesie.
Z czarnymi kolegami wciągam białą kreskę.
Zanim noc się skończy mamy piekielną imprezę.
Mamy piekielną imprezę.
Zanim noc się skończy,
Zdążymy do białego mercedesa wskoczyć.
Z białymi kolegami robimy śmieszne miny,
Z białymi kolegami w oparach kodeiny.
Zanim noc się skończy mamy piekielną imprezę.
Zanim noc się skończy,
Zanim noc się rozpocznie.
Mamy piekielną imprezę w moim prywatnym odrzutowcu. Wszyscy są zachwyceni oprócz dwójki pilotów. Jeden z nich już wcześniej krzywo patrzył na moich ochroniarzy, zwłaszcza kiedy w pewnym momencie zza rozchylonej marynarki ukazała się czarna jak noc rączka glocka.
Pilot z kimś rozmawia przez telefon, mimo tak dużego stężenia bieli w moim organizmie widok ten budzi mój niepokój. Wydaje mi się, że przez staroświecką słuchawkę pokładowego telefonu płynie skondensowana czerń. Zapada wyrok na mnie. Łapię za rękę jednego z goryli i każę mu telefonować na dół, niech chłopcy, którzy czekają tam na nas w mercedesach, rozejrzą się czy na chicagowskim lotnisku nie dzieje się nic niezwykłego.
Po chwili ochroniarz wraca do mnie z informacją, że wydział antynarkotykowy zbiera się do przeszukania naszego odrzutowca, kiedy tylko wylądujemy. Z podręcznej torby wyciągam torebkę kokainy i kilka opakowań leków przeciwbólowych. Białe pastylki wypadają na czarny, lakierowany stolik z hałasem podobnym do tego, który wydają żetony używane w kasynach. Białe wygrywa, czarne przegrywa. A może na odwrót?
Mógłbym trafić do więzienia, pewnie, dlaczego nie? Czerń i biel kraciastych strojów, czarne kraty w białych oknach. Więźniowie nucący moje utwory pod prysznicem w takt jęków gwałconych towarzyszy; radość jednych i rozpacz drugich. Prosty świat, zero jedynkowy, ani nie lepszy ani nie gorszy od tego, w którym teraz żyję. Z jednym zastrzeżeniem: pozbawiony jest mojej ukochanej, sproszkowanej bieli.
Gładkie tabletki zawierające kodeinę, znikają z czarnego blatu i trafiają wprost do moich ciemnych ustach, prześlizgując się pomiędzy białymi zębami. Ruletka losu się kręci, jestem bezdomnym bez twarzy, jestem pełnym nadziej chłopakiem z Chicago, jestem policjantem, jestem sławnym raperem. Jestem mną, jestem tobą. Ruletka losu się kręci, co wypadnie: czerń czy biel?