- Opowiadanie: Tecil - "Wesoły Karczmarz"

"Wesoły Karczmarz"

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

"Wesoły Karczmarz"

"Wesoły Karczmarz" przeżywał istne oblężenie. Tego wieczoru zebrało się zaprawdę wyborne towarzystwo! Prócz możliwie najbardziej ponurego oberżysty, uosabiającego subtelny żart w nazwie tawerny, przy którym nazwanie przyjacielem człowieka zdobywcy tytułu najagresywniejszego zwierzęcia świata, byłoby zaledwie drobnym przejęzyczeniem, na szklanicę czegoś mocniejszego wstąpiły takie znakomitości jak kowal, grabarz czy miejscowy pustelnik. Raz po raz stukały denka drewnianych kufli, rzadko wzbogacając ten swoisty koncert dźwiękiem stawianej butelki.

Sam lokal niczym się nie wyróżniał. Masywne stoły i ławy zdawały się wycięte, czy może raczej wyrzeźbione, niedbale, z czegoś o czym można było zaryzykować stwierdzenie, że niegdyś rosło i posiadało liście, teraz pokrywała je gruba, cuchnąca warstwa zaschniętego tłuszczu, gdyż trudu posprzątania nie zadawał sobie nikt. Z głównej izby schody prowadziły na piętro, zaś za barem drzwi prowadziły na zaplecze.

Noc zapowiadała się wyjątkowo mroźna, umożliwiając samozwańczemu prorokowi wieszczenie rychłego końca świata w postaci zimy tysiąclecia. Gwoli ścisłości dodać należy, że w zeszłym tygodniu, podług jego słów, spodziewano się: powodzi milenium, pożaru stulecia oraz deszczy krwi dekady. Lżejszy wariant ostatniej opcji można nawet za spełniony, gdyż na piętrze wywiązała się bójka dzięki której w sali poniżej podziwiać można było krew sączącą się między deskami, skapującą następnie, zgodnie z odgórnie narzuconymi zasadami grawitacji, na stoły w dole.

Siedzący pod ścianą dziad smętnie szarpał struny lutni, monotonie ciągnąc swoją, zapewne autorską, pieśń. Zasadniczo wszyscy omijali go zarówno wzrokiem jak i uwagą, zaś jego jedynym zadaniem jest zapełnianie muzyką nielicznych chwil ciszy, kiedy to wszyscy nerwowo oglądają się za plecy. Dodatkowo służył też jako tarcza do rzutów odpadkami.

Niespodziewanym podmuch lodowatego powietrza wstrzymywał dech w piersiach, zwracając jednocześnie ogólne baczenie ku uchylonym drzwiom wejściowym. Wkroczyła nimi, choć właściwszym określeniem byłoby wsunęła się, wysoka postać szczelnie otulona burobrązowym płaszczem.

Kaptur rzucał cień na twarz przybysza, skrywając jego rysy, jedyne co dało się dostrzec to nienaturalną bladość skóry i próbującego za wszelką cenę oddalić się od reszty twarzy nosa, długiego, zakrzywionego niczym dziób orła nosa. Przez plecy przebiegała ciemnozielona linia pochwy, skrywającej ostrze długiego na półtora łokcia sztyletu. Topornie ciosane wrota zamknęły się za obcym kierującym swe kroki pewnie ku szynkwasowi.

– Herbata ziołowa – rzucił półgłosem.

Potężne dzwony zagrzmiały ostrzegawczo w głowie oberżysty. Ostatni raz przetarł mokrą ścierą po lśniącym, głównie od rozlanych na nim trunków, blacie, po czym rzuciwszy na nowego klienta przeciągle okiem oddalił się na zaplecze.

Gdyby ukradkowe spojrzenia przedstawić jako małe kamyczki, wielbiciel herbaty rozpaczliwie walczyłby teraz o życie przysypany olbrzymim, wypełniającym izbę kopcem żwiru.

Tutejsi ludzie znani są w okolicy ze swojej dosłowności, o której boleśnie przekonał się wieśniak zwany Klinem, gdy skacowanemu rzeźnikowi doradzono uśmierzenie bólu poprzez „bicie klina", toteż w całym towarzystwie nie znalazł się nikt, myślący, ze owym tajemniczym naparem jest jakowaś ziołowa nalewka.

W normalnych okolicznościach przybysz osuwałby się właśnie na podłogę rozpaczliwie przykładając dłonie do potylicy, coś jednak wstrzymywało karczemnych zawalidrogów przed działaniem. Być może obcy zawdzięcza to aurze siły i tajemnicy, jaką wokół siebie roztaczał, może to czarna, matowa rękojeść broni spoczywającej na plecach, faktem iż nikt nie uczynił najmniejszego gestu, ruchu w jego stronę. Dodatkowo niebezpiecznym bywa zaczepianie kogoś, kto jak gdyby nigdy nic zamawia sobie w takim miejscu herbatę. Wyróżniane są trzy typy ludzi zdolnych do tak heroicznego czynu. Pierwsi to wieczni optymiści niezdający sobie sprawy z niosącego przez to ryzyka. Zazwyczaj nim skończą podziwiać smak szlachetnego napoju zyskują opróżnione kieszenie, czasem też uderzenie czymś solidnym, twardym i drewnianym. Kolejnym rodzajem są osobnicy reagujący na potrącenie łokciem przez nieuważnego współbiesiadnika rykiem wściekłości i rzuceniem z mieczem na wszystkich obecnych jednocześnie, co wydaje się niemożliwym tylko teoretycznie. Jako ostatni zasługują na wymienienie żołdacy, rozbójnicy oraz im podobni, pewni wygranej w bójce wszelakiej, a nawet sami takowej rozrywki wypatrujący.

Nikt nie chciał się przekonać do której grupy należy obcy, w każdym razie nie na sobie i nie jako pierwszy. Pochwa, wraz z nią ostre, zdawało się niepokojąco przybierać na długości wobec perspektywy wbicia go w brzuch nadgorliwego ochotnika.

Po kilku minutach powrócił karczmarz niosąc filiżankę parującej cieczy. O ile znalezienie filiżanki i herbaty w tym lokalu zadziwiło stałych bywalców, to już barman pozwalający oddalić się żywej istocie bez zapłaty wprawił wszystkich w osłupienie graniczące z chwilową przemianą w słup soli. Ten ostatni (obcy, nie słup soli) oddalił się powoli, jakby mechanicznie, działając według danej mu uprzednio instrukcji. Wybrał miejsce w najciemniejszym kącie. O ile to możliwe stał się on jeszcze ciemniejszy.

Cisza zdawała się uderzać o uszy małymi młoteczkami, stała się wręcz ciężka, przytłaczająca. Nawet dźwięk, który nazbyt entuzjastyczny masochista nazwałby, aczkolwiek niechętnie, muzyką, przestał z nią walczyć.

Pierwsze uderzenie zabrzmiało jak wybuch. Raz, dwa, pauza… Odgłos się nasilał, jednostajnie, pewnie, bez zbędnych nerwów, jakby czekając na sygnał, który nie nadchodził. Raz, dwa, pauza… Stukot ten wydawały uderzające o kant stołu butelki, wyczekujące na TRZY! przy którym jedno silne uderzenie pozbawi je denka by uczynić z nich groźną w karczemnych burdach broń. Niezainteresowany całym zajściem obserwator, zauważyłby zapewne że temperatura w izbie znacząco spadła, jednak emocje tłumiły fizyczne odczucia jego uczestników. Jedyna osoba, która natychmiast wyczuła zimno ukryła oblicze jeszcze głębiej w kapturze, wstała i jak gdyby nigdy nic odniosła do połowy pustą filiżankę. A raczej odniosłaby…

Pierwszy napięcia nie wytrzymał kowal. Machanie kilkunastu godzin dziennie młotem wymaga nie lada siły, zaś w kwestii rozumu jest bardzo oszczędne, więc dufny w swoje zdolności chwycił przybysza za ramię. Naczynie wysunęło się z unieruchomionej w żelaznym uścisku ręki, tylko chłodny umysł rzuciłby podejrzenie, iż nie tyle wysunęła się co umyślnie została upuszczona. Takowego jednak zabrakło umysłu. Letnia już ciecz rozlała się po podłodze, mieszając z błotem, resztkami, zaś filiżanka potoczyła się ku drzwiom.

– Też kiedyś stałem dokładnie tak jak ty.

Obcy szeptał, a choć zgromadzeni w karczmie wytężali słuch by nie uronić ani słowa, słyszeliby go znakomicie nawet gdyby przed tawerną o tytuł najgłośniejszej kapeli bój toczyło dziesięć tysięcy chłopa.

– Ja się nie zawahałem, mimo iż podobnie jak ty zostałem ostrzeżony. Żałowałem… Po dziś dzień żałuję. Możesz mi mówić Noaks. – kontynuował starając się patrzeć prosto w umykające na boki oczy stojącego przed nim kowala. – Prawie wtedy utraciłem życie, cudem przeżywszy tylko, albo raczej przez cud uratowany. Opuść to i mnie wysłuchaj.

Głos ten nie tyle nie dopuszczał sprzeciwu, raczej z góry zapowiadał nieprzyjemne jego następstwa, tym samym likwidując samą następstw owych przyczynę.

Stojący za nim grabarz utracił rezon, z wolna opuścił też butelkę wiszącą przez dłuższą chwilę nad głową Noaksa. Przyzwyczajony był do zwłok, ciał opuszczonych przez dusze, jednak nigdy jeszcze nie uczynił żadnego takim. Perora wywarła na nim, obszarpańcu, wyrzutku, duże wrażenie, zazwyczaj rozmówcy odpowiadali mu tylko trupim uśmiechem. Bardzo dosłownie.

– … – zaczął wielbiciel herbaty.

– Co do cho…

– Nie waż się tego tknąć!

Jeżeli ryk może brzmieć spokojnie i swojsko to właśnie obcemu udało się go takim uczynić. Rzucił się do przodu, na miejscu osadziły go dwie pary krzepkich rąk. Nie łatwo rozciąć błędne koło, uczynić je prostą historii.

Z pod drzwi, za miejsca gdzie zatrzymała się filiżanka, wypływała gęsta, smolista maź. Niewielu z obecnych znało herbatę, jeszcze mniej ją kiedykolwiek skosztowało, jednak niemożliwym jest by to była właśnie ona, no chyba że naczynie istniało w kilku wymiarach, z których jej zawartość właśnie przelewała się do tawerny. Kilka spojrzeń skrzyżowało się pod nogami Noaksa, przenosząc się z jednej cieczy na drugą. Nawet ci mniej bystrzy spostrzegli istotnie różnice rozwiewające wszelakie podejrzenia.

– Biada ci, jeśli… – spróbował od nowa obcy i urwał spostrzegając swój błąd.

Wieśniak zastygły z palcem o cal nad czarną substancją uśmiechnął się prowokacyjnie i zanurzył w niej całą dłoń. Czas zwolnił, każdy, nawet najdrobniejszy ruch stał się boleśnie rozciągnięty, długi.

Noaks obwisł na rękach trzymających go ludzi i tonem perswazji rzekł:

– Mało mnie interesujecie, przybyłem tu we własnym celu. Nasze losy się krzyżują. Ten tutaj – skinął na chłopa próbującego zetrzeć ciecz z dłoni. – Za chwilę upadnie, potem będzie stanowić zagrożenie dla pozostałych, to samo stanie się z każdym kto zetknie odsłoniętą skórę z… – zrobił przerwę by zaczerpnąć oddechu, a przynajmniej tak to wyglądało, bo równie dobrze mógł grać na czas.

Parę rzeczy wydarzyło się potem jednocześnie . Upadkowi wieśniaka towarzyszyły trzaski z trudem utrzymujących nadmierne obciążenie drzwi. Sam Noaks, wcześniej otępiwszy przemową pozostałych, okręcił się, wyrwał z uścisku lewą dłoń i z siłą przeciętnego trolla uderzył nią w trzymającego prawą grabarza. Ten jęknowszy złapał się za pierś i runął jak długi na ziemię. Błysk rozjaśnił izbę, płomienie świec zagrały na wąskiej klindze wycelowanej w szyję masywnego kowala.

– Jak się nazywasz? – zapytał głos z nieostrego końca sztyletu.

– Atep. – padłą przyduszona odpowiedź.

– A więc, drogi Atepie, położysz tego biedaka na stole? – zapytał jadowicie przybysz. Gramatycznie pytanie to było prośbą, jednak każdemu, kto musi odpowiedzieć na takie pytanie, zapala się w głowie czerwona lampka podpisana „Groźba utraty życia!". Dużo praktyki wymaga doprowadzenie głosu do takiego stanu.

Wytwórca sprzętów żelaznych posłusznie, a nawet z lekką służalczością podniósł nieprzytomnego i powłócząc dwoma parami nóg przeniósł go na stół, omijając w miarę możliwości stale sączącą się przy wejściu maź oraz trzymając jak najdalej od siebie zabrudzoną rękę rannego.

– Teraz chwilę zaczekamy. – mruknął obcy, a wszyscy skwapliwie pokiwali głowami.– Mam nadzieję, że to panom nie przeszkadza? – dodał.

Zgodny świst wciąganego powietrza musiał wystarczyć za odpowiedź. Broń lśniła, nie tyle odbijając światło, ile emitując własne, blade, nie mające nic wspólnego z bielą. Chwile ciągnęły się niemiłosiernie, sekundy czyniąc minutami, minuty godzinami. Bladość rannego wieśniaka dorównała bladości Noaksa, w otwartych oczach zanikały: źrenica i tęczówka, czarna maź wytrwale przemieszczała się w górę ręki, aż sięgnęła piersi. Obcy nieznacznie poruszył się, gdy chłop wykonał nieprawdopodobny obrót i spadł pod stół. Zaniósł się okropnym kaszlem, posoka zbryzgała podłogę i zmieszała się z uprzednio rozlaną herbatą. Znieruchomiał na zawsze. A co najmniej na chwilę. Jak obalony zwierz podniósł się bowiem błyskawicznie, silnie uderzywszy się w stół, nawet nie drgnął, jeno jednym szarpnięciem odrzucił go pod ścianę i skoczył w stronę stojącego, a raczej chwiejącego się najbliżej, innymi słowa na grabarza. Ten ostatni nie słynął z sił ani ze sprawności, toteż walka mogła mieć tylko jeden rezultat, gdyby delikatnie, wręcz matczynie nadstawiony sztylet nie wbił się po rękojeść w serce napastnika. Tym razem przelana nie została ani jedna kropla krwi, choć cios był niewątpliwie śmiertelny.

Gdyby ostrze posiadało mimikę twarzy, zagościłby na niej uśmiech głupca zadowolonego z samego siebie, a tak tylko ledwo dostrzegalny dym unosił się and nim.

W izbie rozległ się przepełniony nadzieją głos:

– Módlcie się, albowiem zbliża się opętanie półwiecza, kiedy to umartwiony grzechami naszymi Pan ześle demony, bo jako rzecze prorok Mizofob: „Oczyszczenie jeno przez mrok przejść może, by…"

Odgłos tłuczonego szkoła zakończył to przemówienie.

– Czy ktoś z was domyśla się co tu się dzieje?– zapytał Noaks. Jego postawa, sposób bycia sugerowały, że on wie, ale nie ma zamiaru się dzielić wiedzą.

– Nie.

– Nie.

– Nie?

– Nie!

– Zdziebełko naszą zaprawę murarską to to przypomina – wyskoczył z szeregu jeden z zebranych, następnie solidnie pociągnął nosem, skrzywił się i dodał. – tylko zapach po mojemu nie ten, bo po naszej zaprawie mało kto o własnych siłach ustać może, a tu…– przerwał, całkowicie ukryta twarz obcego mimo wszystko zdawała się rzucać w jego stronę gromy.

– I dobrze, a w każdym razie lepiej dla was. Widzieliście co stało się z nim – mówił trąciwszy ubłoconym butem leżące u jego stóp truchło. – Czeka was to samo. Kiedyś stałem tam gdzie wy i zawiodłem. Dziś jestem tu by złożyć daninę, przy odrobinie szczęście Koło zostanie przerwane.

– Oooo cziik… cziim ty móf… muwiś… gadasz? – dopytywał się jeden z lepiej zaznajomionych tego wieczoru z zawartością butelki.

Czarna maź sięgała już połowy pokoju, lecz zamiast rozlewać się dalej zdawała się wzbierać, pulchnąć i złowrogo bulgotać.

– Właściwe pytanie brzmi: chcecie prawdy czy przeżyć? – odparł przybysz spokojnie. Choć nikt tego nie zauważył coraz częściej kierował oblicze w stronę wyjścia.

„Wesoły" karczmarz zdawał się nie zwracać uwagi na całą sytuację, przy asyście własnej, grobowej miny pieczołowicie przecierał ladę.

Są takie chwile, gdy wszyscy snują podobne refleksje, ale nie ma chętnych do ich wygłoszenia. To właśnie taka chwila.

– Na zapleczu znajduje się klapa prowadząca do piwniczki, zejdziecie tam. Dopiero za dwa dni wolno wam ją opuścić. Najsamprzód zaniesiecie wszystkie ławy is stoły na zaplecze.

Zimno wgryzało się wgłąb ciała, nawet najtwardsi zaczęli drżeć. Czarna substancja podniosła się już do wysokości kolan, nadal utrzymywana w połowie sali przez niewidzialną ścianę, póki co skutecznie.

Pierwszy poruszył się Atep, za nim pozostali. Przenieśli połowę sprzętów oraz zdążyli przerzucić przez klapę grabarza i proroka, gdy Noak burknął:

– Dość.

Nie znalazł się człek czekający na dalsze rozkazy. Tak naprawdę nikt nawet na nie nie liczył. W ciemności, gdy zamknęła się klapa słyszeli szuranie. Przez długi czas nic się nie działo. Kolejno, jeden po drugim oddawali się w ramiona snu, zaś tylko Atep, stale rozbudzany przez donośne chrapanie towarzyszy niedoli, usłyszał przenikający ściany śpiew dochodzący z głównej izby. Następnego ranka nie pamiętał kto ani o czym śpiewał, wiedział tylko, że zmysły go nie mamiły.

Po upływie kilkunastu godzin wspólnymi siłami wydostali się z kryjówki. Zrozumieli, że Noaks zablokował zejście przeniesionymi przez nich meblami. Ustawił je niedbale, widocznie nie miały ich uwięzić, czy chociaż zatrzymać. Nie mieli też spędzić na dole dwóch dni. I jedno i drugie były raczej swoistą formalnością, rytuałem koniecznym, a równocześnie zupełnie zbędnym.

Z głównej izby zniknęły wszelkie pozostawione przedmioty, ciecz zalegała wszędzie, od ścian po strop, utraciwszy swą żywotność przypominała jedynie ponurą, smutną farbę. Na środku tawerny leżał brązowy płaszcz i pusta pochwa po sztylecie.

A wesoły karczmarz naprawdę był wesoły, uśmiechał się promiennie.

Koniec

Komentarze

Słów kilka o opowiadaniu.
Zacznę od tego, że jest ono moim pierwszym. W zasadzie nie chciałem go tutaj zamieszczasz uznawszy je za niewystarczające, jednak skoro już je napisałem to postanowiłem je wrzucić.
W związku z powyższym jest ciut niedopracowanie, aby nie było za długie wyciąłem część opisów, moim zdaniem za dużo jest też wszelkiego "nie", "się" itp. dlatego traktowałbym ją raczej jako wersję testową a nie efekt końcowy pracy. W zamiarzeniu miała być to lekka opowiastka o karczemnej burdzie, w trakcie postępu zaszło jednak trochę zmian, zaś efekt (paradoksalnie) końcowy macie przed sobą. W stylu można dostrzec pewne podobieństwo do Pratchetta, w dużej cześci niezamierzone.
Czekam na opinie. ;)

Próbowałem od początku, jak tradycja nakazuje. Popróbowałem od końca --- i załamałem się. Ale z odwagą wręcz straceńczą poczytałem kilka zdań ze środka --- też nie pomogło. Wywieszam białą flagę...
P.S. Pratchetta w tym nie widzę i nie czuję.

Ja dotrwałem do herbaty ziołowej.
Pierwsze akapity nie mają chyba absolutnie żadnego znaczenia, potwornie nudzą i zniechęcają. Nie wiem czemu miał służyć taki wstęp, ale budowaniem klimatu to bym go nie nazwał. Przebrnąłem jednak, a tu ciach. Tajemniczy gość zjawia się w karczmie. W tym momencie przypomniałem sobie dziesiątki (dosłownie: dziesiątki) opowiadań, jakie dane mi było w życiu przeczytać, a które zaczynały się, lub wręcz opierały całą swoją fabułę na motywie karczmy i tajemniczego gościa. W tym momencie stwierdziłem "dość".
No i te zdania. Człowiek zaczyna czytać, a po trzech wyrazach nie wie o co tak właściwie chodzi. I mówi ci to człowiek, który sam ma w zwyczaju budowę zdań wielokrotnie złożonych, któremu też rzadko zdarza się przyznać, że w takowych się gubi. Niestety, te twoje są tak beznadziejnie skonstruowane, że nie może być mowy o jakiejkolwiek czytelności. :/
Przykro mi jednak, że wyrażam opinię nie zapoznawszy się wcześniej z treścią całego opowiadania, więc może się przełamię i jeszcze do niego wrócę...


Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Spróbuj nie tworzyć zdań tasiemców, ciężko się czyta.

Nowa Fantastyka