
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Konen z zapałem ostrzył miecz siedząc na zwalonym pniu niedaleko traktu. Po
jakie licho ja to robię? Przecież to miecz magiczny – nigdy się nie tępi – pomyślał. Zdał
sobie jednak sprawę, że gdyby tego nie robił zanudziłby się na śmierć. Już trzy
godziny upłynęły mu w oczekiwaniu na maga Badrusa.
Konen był to mężczyzna potężnie zbudowany (gdyby zaryzykować stwierdzenie
można by powiedzieć, że wykuł go Fidiasz, a potem jakiś bóg tchnął w niego życie).
Ogromna głowa, najeżona burzą kruczoczarnych włosów, sterczących w bardzo
przypadkowych kierunkach, osadzona była na karku, który unieść mógłby glob
ziemski, gdyby ten akurat nie spoczywał na barkach Atlasa. Tors jego zdawał się być
precyzyjnym odlewem z brązu. Tylko ruchy mięśni świadczyły, że nie są rzeźbą, a
kształtowały się wśród niezliczonych bitew i potyczek z wrogami. Nogi jego były jak
dwa dęby, a stopy miały rozmiar, do których buty bardziej można by nazwać
czwórkami ze sternikiem niż kajakami. W ogólnym wizerunku efekt psuły dłonie,
które pasowały do reszty ciała niczym łopatki do młyna. Jednak dłonie te, mimo swej
dysproporcji do reszty ciała, były zręczne ponad miarę.
Wielki, czarny kruk zleciał z góry i z trzepotem skrzydeł usiadł na gałęzi, robiąc to
na tyle gwałtownie, że wywołał staccato uderzających o ziemię szyszek. Kruk przez
chwilę przypatrywał się rubinowym okiem potężnej sylwetce herosa.
– No co się tak czaisz? – burknął Konen patrząc na ptaka spode łba – Czekam tu na
ciebie – no, cholera, ile? – pomyślał – no… wystarczająco długo czekam by być zły -
powiedział wreszcie.
Kruk poderwał się z gałęzi i runął w kierunku ziemi. Tuż nad nią jednak, w
bladoniebieskim blasku, zmienił się w wysoką postać w czarnym płaszczu, którego
tylnią część zajmował złoty oktagram z wizerunkiem pająka w środku. Był to młody
mężczyzna o oczach, które skrzyły się rubinowym blaskiem. Jego długie blond włosy,
zaczesywane do tyłu, silnie kontrastowały z czarną, zadbaną bródką (nikt nigdy nie
wiedział czy Badrus farbował bródkę czy włosy).
– Nie marudź Konen, nic wielkiego się nie stało – odparł mag próbując pozbyć się
denerwującej chęci zatrzepotania skrzydłami. – poza tym wiesz, że tracę poczucie
czasu, kiedy się zmieniam. Nawet nie wiesz jak piękny jest świat z lotu ptaka -
ostatnie zdanie wypowiedział z wyraźnym rozmarzeniem.
Konen podniósł się powoli z pnia, który z ulgą przyjął pozbycie się ciężaru
trzeszcząc z zadowolenia. Schował miecz do pochwy na plecach, poprawił pasek na
piersi, splunął i podrapał się po czuprynie, co zabrzmiało jak tarcie szczotką ryżową po
pumeksie.
– Czas nam chyba ruszać w drogę – powiedział wreszcie.
– Prawdę prawisz, przyjacielu – odparł wesoło mag.
Znali się od lat. Nikt nie potrafi nazwać impulsu, który połączył więzem przyjaźni
tak skrajnie różnych ludzi. Z jednej strony dziki, nieokiełznany, pełen brawury i silny
jak armia trolli heros, z drugiej zaś zimny, opanowany, zdolny i troszeczkę tajemniczy
mag. Mając Konena za kompana Badrus nie obawiał się nikogo w miejscach, w
których nie mógł użyć magii. Konen zaś nikogo i niczego się nie bał, z Badrusem czy
bez niego.
Ruszyli zatem w nieznaną przyszłość, którą niósł im budzący się do życia dzień.
Świat zdawał się być rozchylającym się kielichem kwiatu – z każdą chwilą
piękniejszy. Słońce, które zrezygnowało tego dnia z towarzystwa chmur, uznając ich
za zbyt ponurych kompanów, świeciło jasno. Ptaki ćwierkały wesoło, rój pszczół
brzęczał w pobliskim ulu, mały królik wyskoczył na drogę, zlustrował okolicę
zadzierając do góry różowy nosek, po czym wrócił w krzaki dalej kopulować w
najlepsze. Nie wszystko jednak było tak pięknie – natura potrafi być brutalna. Z góry
dał się słyszeć odgłos kotłowaniny i po chwili mała sikorka mogła mówić o swoim
potomstwie w czasie przeszłym, a duży, szary kot oblizał się z zadowoleniem. Jak,
skubany, wszedł tak wysoko? – nie wiadomo. Natura chodzi własnymi ścieżkami i
potrafi zdziałać nieprawdopodobne rzeczy, aby zjeść drugie śniadanie. Badrus
przyglądał się wszystkiemu z zaciekawieniem, od czasu do czasu przystając przy kopcu
termitów tudzież innym cudzie natury. Przysłuchiwał się też trelowi ptaków – jako
jeden z nielicznych znał ich mowę. Nie były to jakieś górnolotne (choć nazwa
mogłaby to sugerować) rozmowy. Konen nie podzielał zainteresowań maga. Szedł
dziarskim krokiem pogwizdując melodię skocznej, choć nieco rubasznej piosenki „o
złocie, klejnocie i choć tu mała, to cię…". Zdawał się nie zauważać natury i nie
zauważyłby jej nawet wtedy, gdyby drzewo zwaliłoby mu się na głowę. Co jakiś czas
przystawał by poczekać na Badrusa.
Leśna droga zakręcała ostro, rysując widmo niewiadomej co się znajduje za
zakrętem. Nieodparta chęć poznania, czy może też zwykła ciekawość pchnęły Konena
do rozwikłania tej zagadki i odkrycia niezbadanego. Wystartował do przodu niczym
wystrzelony z katapulty i już po chwili zniknął z oczu maga, który przystanął by
zaobserwować niezwykłe misterium natury – rosiczkę konsumującą muchę. Nagle
uszu jego dobiegł tubalny głos herosa.
– Badrus! Chyżo tu!
Mag zerwał się z miejsca i ruszył do przodu chyżo jak polecił heros. Zwykle, gdy
krzyczał zwiastowało to kłopoty. Ciekawe co tym razem – pomyślał. W trakcie
wchodzenia w zakręt oczom jego ukazała się perspektywa rozstaju dróg, który
potwierdzał krzywy drogowskaz zrobiony z pnia brzozy. W miarę jak się zbliżał mógł
coraz lepiej odczytać napisy wykreślone koślawymi runami na dwóch deskach,
wskazujących przeciwległe kierunki. Na jednym pisało „cholera wie", na drugim
„lepiej nie pytaj". Natomiast na pieńku pod drogowskazem siedziała zgarbiona
staruszka w szarym płaszczu z kapturem narzuconym na głowę, spod którego
wypływały długie, siwe włosy. Porównanie jej pomarszczonej twarzy do rodzynki
byłoby nie lada komplementem, a jedyny ząb, wyglądający spośród pól-otwartych
warg, musiał czuć się samotny na tyle, że prawie sczerniał ze zgryzoty. Jedynie
błękitne oczy zdawały się dziwnie młode, nieodgadnione i bezdenne jak wór Świętego
Mikołaja. Konen stał przed nią gestykulując rękoma i mówił coś głośno, powoli i bez
sensu, co w jego mniemaniu było mówieniem w obcym języku.
– To próchno nie rozumie, co do niej mówię. Pytam się grzecznie, w którą stronę
mamy iść, a ona sepleni coś niezrozumiale – zazgrzytał zębami heros, gdy mag stanął
z tyłu. Splótłszy ręce na piersi zaczął przyglądać się kobiecie próbując wyczytać z jej
rysów (jeśli w ogóle w morzu zmarszczek dało się wyczytać cokolwiek) skąd
pochodzi. Lekko skośne oczy sugerowały rasę ludów południa.
– Jaaplee boordellee – zagaił, mylnie biorąc ją za mieszkankę Krudozji, państwa nad
Morzem Bursztynowym, bowiem kobieta spojrzała na niego niepewnie z niemym
pytaniem w tych dziwnych oczach.
– Krude've n'dma – odrzekła, po czym zastygła z wyrazem wyczekiwania na
twarzy.
Badrus przeanalizował listę języków jakie znał, a znał ich dużo; Akademia dawała
solidne wykształcenie lingwistyczne, a i rozliczne podróże nie poszły w zapomnienie
ze swymi doświadczeniami językowymi. Od razu poznał mowę Kurdyzji, notabene
także leżącym nad Morzem Bursztynowym, tyle, że z drugiej strony.
– Powiedz nam, dobra kobieto, dokąd prowadzą te drogi – odezwał się w czystym
Kurdyzyjskim dziwnie artykułując sylaby i nieudolnie naśladując akcent. Był to
bardzo trudny język.
– Skąd wiesz, że jestem dobrą kobietą? – spytała uśmiechając się chytrze i
prezentując w pełnej okazałości ząb.
– Po prostu powiedz nam, dokąd prowadzą te drogi, dobrze? – powiedział z
naciskiem mag. Wiedział że rozmowa nie będzie łatwa.
Staruszka popatrzyła w górę jakby szukała czegoś na niebie, po czym charknęła i
splunęła soczyście.
– Jeżeli pójdziecie w prawo czeka was wielkie szczęście, ale potem pewna śmierć -
mówiła jakby miała wyuczony tekst – jeżeli zaś pójdziecie w lewo czeka was tylko
śmierć.
– Co wybierasz Konen? – spytał z przekąsem mag.
– Whaaa… śmierć w ekstazie, w boju, nad ciałami zabitych wrogów! To na pewno
miała na myśli. Idziemy na prawo! – zawołał rozentuzjazmowany heros.
– Mnie tam jakoś to nie bawi. Pamiętaj o celu naszej misji. Co ci z nagrody kiedy
będziesz martwy? – powiedział mag.
– Będę martwy, ale szczęśliwy! – odparował bez chwili namysłu heros.
– Hm… niech ci będzie. Lepsze to niż tylko śmierć. Poza tym jakoś nie jestem
przekonany o prawdziwości tej wróżby. Ruszajmy.
Ruszyli zatem w drogę na południe, tam gdzie na ośnieżonych szczytach skrzyły
się promienie słońca odbite w czapach śniegu. Gdzie rozciągała się malownicza,
górzysta kraina Jenseju, którą niby nóż ciasto przecinała rzeka Mordana. Tam gdzie
żyły smoki…
Trakt był wyraźnie nie uczęszczany. Szeroka, niebrukowana droga zarastała powoli
zielem, które dotychczas zajmując pobocze drogi, teraz wdzierało się na trakt
ustanawiając na nim dominację. Konen ustanawiał swoją depcząc je bezlitośnie
buciorami ze skóry oszluzga. Od czasu do czasu z lasu, który biegł po obu stronach
drogi, słychać było dziwne odgłosy. Parę razy Badrusowi zdawało się, że ktoś
obserwuje ich bacznie z wysokich gałęzi drzew, ale dzieląca go odległość nie
pozwalała stwierdzić czy to tylko całkiem zabawny układ gałęzi i liści powodował
złudzenie siedzącej postaci, czy może ktoś rzeczywiście siedział na gałęzi.
Kilka godzin później Konen zatrzymał się na tyle gwałtownie, że idący za nim
mag, nie zauważywszy dziwnego zachowania przyjaciela, wpadł na niego z impetem.
Nie wywarło to jednak na herosie żadnego wrażenia. Wrażenie natomiast wywołały
dwa ogromne posągi przedstawiające ni to lwy, ni to skorpiony.
– O jasny szlag, ale wielkie – szepnął heros.
– To mantikory. Dziwne. Nie zauważyłem żadnych posągów, gdyśmy się tu
zbliżali.
– Coś tu śmierdzi – stwierdził Konen i szybko dodał – i tym razem nie jestem to ja.
Powietrze zgęstniało nagle i mag poczuł znajome mrowienie. Tak. Działała tutaj
magia i to silna, bowiem jakby pulsowanie całej rzeczywistości dało się wyczuć dość
namacalnie. Nie bawiąc się w zbędne ceregiele wyciągnął składaną laskę maga
(ostatni krzyk mody i techniki), rozłożył ją i zaczął czerpać moc. Konen nie bardzo
rozumiejąc co się dzieje zdał się jednak na instynkt wyciągając błyskawicznym
ruchem miecz i zastygając w pozycji bojowej gotów stawić czoła każdemu.
Oczy obu mantikor zaskrzyły się błękitem, a ciche, złowieszcze mruczenie
nabierało na mocy. Ogromne segmentowe ogony zakończone żądłami zaczęły
poruszać się rytmicznie, nietoperze skrzydła rozłożyły się, płomiennogrzywe głowy
pochyliły się do przodu jakby chciały lepiej przyjrzeć się przybyszom. Jestem
Meridoborador, strażnik tej krainy. Ty zaś intruzem jesteś i obowiązkiem mym zagłady
twej dokonać rozległo się w głowie maga jakby ktoś wydobywał słowa ze środka
czaszki. Telepatia nie była dla niego niczym nowym, ale jeszcze nigdy nie
doświadczył jej w takim stopniu jak teraz. Czuł się jakby ktoś uderzył w dzwon w jego
czaszce. Gdzieś z zakamarków umysłu napłynęła cenna informacja.
– Nie patrz w ich oczy Konen, bo będzie po tobie – zaryczał.
Ale heros nie słuchał. Rzucił się do przodu z uniesionym mieczem pędząc w
kierunku bliższej mantikory. Druga, najwyraźniej ta, która nazwała siebie
strażnikiem, zatrzepotała skrzydłami i wzbiła się w górę. Badrus postanowił na tej
skupić swoją uwagę – z góry stanowiła o wiele większe zagrożenie. Skumulował w
sobie energię i skomplikowanym gestem utworzył srebrno-świetlistą kulę, która
zawisła na chwilę między jego rękami, by po chwili pomknąć w kierunku zbliżającego
się zagrożenia. Mantikora wykonała błyskawiczny unik, lecz kula, najwyraźniej wciąż
kierowana przez maga, w ostatniej chwili zmieniła trajektorię lotu i uderzyła ją w bok
rozbłyskując tysiącem iskier i pozostawiając paskudne, zropiałe oparzenie. Bestia
zawyła dziko i zwaliła się z hukiem na ziemię. Tymczasem druga mantikora naprężyła
się jakby szykowała się do skoku i zastygła w oczekiwaniu na nadbiegającego herosa.
Gdy ten znajdował się w odległości kilkunastu kroków zarwała się z miejsca i
skoczyła. Konen widząc co się święci padł na ziemię. Nie był to jakiś rzut czy pad. Po
prostu z pozycji wertykalnej przeszedł do horyzontalnej pomijając pośrednie etapy i w
ułamku sekundy rozpłaszczył się na ziemi. Mantikora przeleciała nad nim zamiast
rozszarpać go szponami. W chwili, gdy znalazł się pod przelatującym nad nim stworem, zadziałał instynkt wojownika. Błyskawicznie obrócił się na plecy i ciął szeroko, rozpłatając podbrzusze stwora. Rozległ się potworny, wibrujący ryk. Zwierze przeleciało jeszcze, z rozpędu, kilka metrów, po czym, nie mogąc złapać równowagi,
przewróciło się na grzbiet. Ciemnobrunatna posoka zaczęła tworzyć wokół niej kałużę.
Konen wstał i ostrożnie zbliżył się do zwierzęcia, które w tej chwili pluło już krwią.
Ogon z żądłem podniósł się z wyraźnym zamiarem zadania śmiertelnego ciosu, ale
mantikora była już zbyt słaba, by zaatakować skutecznie. Konen nie tyle sparował, co
odrąbał część ogona z żądłem. Po czym dosyć dobrodusznie dobił zwierzę wbijając
klingę miecza w podgardle. Obrócił się by zobaczyć jak radzi sobie mag. Badrus był
właśnie w trakcie wyciągania laski, która wbiła się głęboko w głowę drugiej
mantikory. Jej matowe oczy kryły jeszcze obraz ogromnego bólu i zaskoczenia. Gdy w
końcu uporał się z tym, popatrzył w stronę herosa. Obaj uśmiechnęli się szeroko.
– Hahahaha… huuuuuu! – zaryczał heros, w którego żyłach buzowała jeszcze
adrenalina. – Jesteś wielki, Badrus! – krzyknął.
– Jesteś wielki, Konen! – odkrzyknął mag.
Uścisnęli sobie prawice klepiąc się nawzajem po ramieniu. Konenowi dobra walka
poprawiała humor bardziej niż beczka piwa toteż uśmiech nie znikał z jego twarzy
jeszcze długo. Mag także był zadowolony. Co prawda nikt mu pewnie nie uwierzy, że
pokonał gigantyczną mantikorę, ale nie miało to znaczenia. Spojrzeli jeszcze na
stygnące ścierwa i splunęli oboje w tym samym momencie, jakby mieli to wyuczone.
Kilka kilometrów dalej…
– Dolać ci jeszcze kawy, kochanie? – spytał Bazyli sięgając po dzbanek.
– Jeżeli wypiję jeszcze choć kropelkę to eksploduję – zatrzebiotała słodkim jak
miód głosem smoczyca jego życia.
Smok nalał sobie kolejny kubek dymiącej, czarnej jak smoła cieczy, odgryzł duży
kawałek chleba, wziął do ust kęs jajecznicy i zapił kawą. Mirdaella wstała z krzesła,
obeszła stół dookoła i stanęła za Bazylim, który mlaskał niemiłosiernie. Objęła go
czule łapami i nachyliła się do jego karku.
– Nie idź kochanie – poprosiła.
Smok obdarzył ją gromowym spojrzeniem, przełknął wkońcu, znów popił kawy i
powiedział:
– Wiesz, że muszę. Tak robił mój pradziad, dziad, ojciec, więc i ja będę to robił.
Palenie wiosek, pożeranie owiec, porywanie dziewic. Ten fach mamy w genach. Co by
ludzie powiedzieli gdyby nas zabrakło?
– Myślę że byliby zadowoleni.
– Może masz racje, ale co tradycja to tradycja. Ona nie zginie nigdy.
– W końcu wparuje tutaj jakiś zakuty zbroją rycerz, z nadmiarem ambicji i może
cię zabić.
– Gwiżdżę na … – urwał, bowiem w tej chwili rozległo się głośne pukanie do drzwi.
Żona spojrzała na niego wymownie.
– Idź i otwórz – polecił.
Mirdaella ostrożnie podeszła do drzwi i przystawiła oko do wizjera. Widok dwóch
mężczyzn, z których jeden spokojnie mógłby robić za trzech, nie napawał poczuciem
bezpieczeństwa, ale postanowiła zaryzykować. Otworzyła szeroko drzwi.
– Dzień dobry, zastałem Jolkę?
– Konen, do cholery! – zagrzmiał mag zza pleców herosa.
– No dobrze, już dobrze. My do smoka. Mąż w domu?
– Kto to jest, kochanie? – spytał Bazyli wyłaniając się z głębi chaty. – Panowie
przyszli naprawić lodówkę? – spytał z nadzieją w głosie, gdy już stanął w drzwiach,
objąwszy ramieniem żonę.
– Eee… ten tego… yyy… – zaskoczony Konen przeszedł na charakterystyczny dla
niego poziom konwersacji.
– Przyszliśmy wyzwać smoka na honorowy pojedynek na ubitej ziemi – powiedział
za niego mag.
– A pozwolenie macie? – zażył ich z mańki smok.
– Jakie pozwolenie, do cholery? – spytali chórem.
– Pozwolenie na wyzwanie smoka na pojedynek wystawiane przez starostę okręgu
Jensej. Ponadto potrzebne wam jest zaświadczenie o nie karaniu wcześniej przez
władze królestwa. Zaświadczenie o stanie zdrowia, sytuacji majątkowej, i tak dalej, i
tym podobne… – smok zawiesił głos sugerując, że mógłby jeszcze długo wymieniać.
Gdyby zdziwienie mogło się unosić do góry, zdziwienie Badrusa i Konena właśnie
opuszczałoby atmosferę ziemską. Stali z otwartymi szeroko oczami i rozdziawionymi
gębami patrząc jak smok zamyka drzwi rzucając im jeszcze zdawkowe „wróćcie jak
załatwicie formalności". Na nic przebycie wielu mil, trudy i niebezpieczeństwa,
zabicie gigantycznych mantikor. Załatwiła ich bezlitosna biurokracja. Stali tak jeszcze
przez chwilę patrząc na siebie jakby widzieli siebie po raz pierwszy w życiu. Po czym
odwrócili się i ruszyli zrezygnowani w stronę zachodzącego słońca.
– Chędożone smoki – burknął Konen i splunął.
Powiem, że całkiem fajne. Na początku przypominało mi trochę Wiedźmina, ale jak dla mnie to nie minus. Szczególnie spodobało mi się zakończenie ;]
Gdybym mógł, dałbym 5.
Też bym dał 5. Też nie mogę :(
Ale tutaj mogę ;) Piateczka.
mylnie biorąc ją mieszkankę Krudozji. - zjadło się "za" :)
I gdzieś mignęło zdanie zaczęte z małej litery. To z kosmetyki.
Lubię czasem przeczytać opowiadania o herosach, zwłaszcza jak są pisane lekko. Jak to. Duży plus za to, że często się uśmiechałąm przy czytaniu.
Aczkolwiek jakoś wtrącenie "Dzień dobry, zastałem Jolkę" jakoś... nie wiem, nie pasowało mi. I zakończenie, hm... nie jest złe, wesołe, ale nie moje ;p Może dlatego, że sama ostatnio biegam, załatwiam i mam dość biurokracji ;)
Najpierw kwestie techniczne - w tekście jest dość dużo literówek i brakuje ze stu przecinków, także można jeszcze wykorzystać czas edycji na poprawę.
W tekście jest dużo dziwnych lub dziwnie skonstruowanych zdań (przykładowo: "Po prostu z pozycji wertykalnej przeszedł do horyzontalnej pomijając pośrednie etapy i w ułamku sekundy rozpłaszczył się na ziemi tak, że bestia przeleciała nad nim zamiast rozszarpać go szponami."). W paru miejscach też budujesz zdania wielokrotnie złożone, w których starasz się naraz odnosić do kilku rzeczy - czasem lepiej postawić na prostszą formę. Moim zdaniem, stosujesz też zdecydowanie za dużo porównań.
Co do samego opowiadania, to generalnie lubię od czasu do czasu przeczytać lekkie, humorystyczne heroic fantasy, pod warunkiem jednak, że humor jest dozowany umiejętnie. Tu tak niestety nie było. Czytając, czułem się wręcz bombardowany siermężnymi dowcipasami, wciskanymi na siłę w praktycznie każdej linijce - jak dla mnie za dużo tego.
Największym plusem jest z pewnością zakończenie, przyjemnie zaskakujące w porównaniu z resztą tekstu.
Moim zdaniem przeciętny tekst. Można było popracować nad nieco lepszym wykonaniem.
Dziękuje za pozytywne, jak i nagatywne, acz jak najbardziej konstruktywne opinie. Dodam jedynie, że jest to mój absolutny debiut. Mam nadzieje, że niedługo wrzucę następne (bowiem w zamierzeniu powstaje cykl opowiadań).
Bardzo przyjemnie się czytało. Poczucie humoru z jakim zostało to napisane bardzo mi przypadło do gustu. Ewentualne błedy nie przeszkadzaja w lekturze.