
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Część I dłuższej całości.
„ Tuż za starą szkołą z ogromnym zegarem skręcisz w prawo. Potem drogą przez las, jakiś kilometr pod górę, aż miniesz opuszczone baraki dawnej rzeźni koni. Kolejny zakręt w lewo i kolejne pięćset metrów wąską, żwirową drogą, tak zapuszczoną, iż wydawać ci się będzie, że prowadzi donikąd. Bez względu jednak na to, co ci się będzie wydawać, na samym jej końcu odnajdziesz mały, drewniany dom”.
Zatrzymałem samochód na wąskim, żwirowym czymś, co wydało mi się być podjazdem domu, po czym, nie gasząc ani silnika, ani świateł, próbowałem przekonać się, gdzie tak naprawdę jestem. Było już grubo po północy, noc za oknem zimna i przyznam, że czułem się dość nieswojo, pozbawiony przez ciemność wzroku, w zupełnie obcym mi miejscu, do tego nie mając pojęcia, czy jest to właściwe zupełnie obce mi miejsce, w którym miałem się tej nocy znaleźć.
Przysunąłem twarz bliżej szyby, aż poczułem bijące od niej zimno i ze wszystkich sił wytężyłem wzrok. Przez jedną krótką chwilę wydawało mi się nawet, że dostrzegam zarys małego, drewnianego domu, do drzwi którego miałem tej nocy zapukać. Ale prawda wyglądała tak, że nie miałem pojęcia, czy w ogóle na coś patrzę.
Na zewnątrz było zupełnie cicho. Ustał nawet wiatr, który przez cały miniony dzień bez przerwy tłukł mi się do okien. Nawet silnik zdawał się przy tym wyć i zawodzić, jakby nagle postanowił się zepsuć, choć byłem pewien, ze nie pracuje głośniej niż zwykle.
Zmrużyłem oczy i przycisnąłem nos do szyby. Czekałem tak w nadziei, że w końcu wzrok przyzwyczai się i do takiej ciemności, albo że ktoś usłyszy warkot samochodu i w jednym z okien, być może rzeczywiście istniejącego gdzieś tutaj domu, zapali się jasne światło, dobrodusznie wskazując mi drogę.
Nic takiego nie zdarzyło się jednak – cokolwiek bym nie robił, noc wokół mnie nie stawała się ani odrobinę jaśniejsza.
Nic, tylko ciemność, ciemność i jeszcze raz cisza.
Zamiast więc przekonać się, że po długiej i nużącej podróży wreszcie dotarłem na miejsce, tylko mocniej utwierdziłem się w przekonaniu, że po raz kolejny tej nocy pobłądziłem.
Pewnie byłoby prościej, gdybym po prostu otworzył drzwi i wysiadł z samochodu, jednak noc na zewnątrz zdawała się zbyt zimna i obca, abym bez chwili wahania odważył się wpuścić ją do środka. Zamiast więc zrobić to, co zdawało mi się o wiele bardziej proste, robiłem to, co zdawało mi się o wiele bardziej… bezpieczne.
Odsunąłem w końcu twarz od zimnej szyby i dla odmiany zapatrzyłem się w oświetlony blaskiem lamp cichy świat przede mną. Przez chwile poważnie zastanawiałem się, czy nie zawrócić, przeczekać gdzieś tę przeraźliwie ciemną noc. Błądząc po okolicy, dwukrotnie mijałem niewielki, pełen cichego światła motel przy jednej z bocznych dróg. Mógłbym tam wrócić, wynająć pokój, a potem przyjechać tu w świetle zimnego dnia, aby spokojnie poszukać tego, czego w ciemnościach zimnej nocy odnaleźć mi się nie udało. Ktoś jednak, być może nawet gdzieś tutaj, miał na mnie dzisiaj czekać. Spóźniałem się już dobre kilka godzin i nie chciałem, aby przedłużyło się to o całą trwającą już noc. Zwłaszcza, że był to ktoś jeszcze bardziej bezbronny niż ja.
Siedziałem więc pochylony nisko w fotelu, z dłonią na kierownicy, raz po raz zerkając na mrok czający się za oknem i ze wszystkich sił starałem się nie zawrócić.
A potem coś przyszło mi do głowy i mimo wszystko uśmiechnąłem się sam do siebie. Taka właśnie była – moja żona, Helena. Uwielbiała temu podobne miejsca, ciche i mroczne, o których inni dawno już zapomnieli. I im bardziej zdawało mi się niedorzeczne, aby w ogóle ktoś miał ochotę się w nie zapuścić, im bardziej czułem się nieswojo i obco, im większe miałem wrażenie, że zabłądziłem i im bardziej miałem ochotę zawrócić, tym bliższe powinno być prawdy, że jednak jestem na miejscu. I od samego początku podróży, kiedy tylko wsiadłem do tego auta, zatrzasnąłem drzwi i zapuściłem stary silnik, powinienem był o tym pamiętać.
Wyciągnąłem dłoń do stacyjki i bez pośpiechu przekręciłem umieszczony w niej dobre dwieście kilometrów stąd kluczyk. Silnik najpierw zadrżał, potem zadudnił głucho, a w końcu zupełnie ucichł. Zgasły halogenowe światła i kiedy znów spojrzałem przed siebie, zamiast ogromnych oni drzew starego lasu, zobaczyłem kolejna głuchą, przeraźliwą ciemność. Otoczyła mnie nagła cisza – tak głucha i tak kompletna, iż przez jedną krótką chwilę, wydawało mi się, że oprócz wzroku straciłem także słuch. Ostatnie szesnaście lat życia spędziłem pośród palących się latarni dużego miasta i choć dotąd jakoś specjalnie nie zwracałem na ten szczegół uwagi, noc wokół mnie nigdy nie była ani ciemna, ani gęsta. Dopiero teraz, po tym, jak kompletnie zostałem pozbawiony wzroku, przyszło mi do głowy, żeby o tym pomyśleć.
Po raz kolejny, tym razem nieco ostrożniej, rozejrzałem się dookoła. Choć wciąż znajdowałem się we wnętrzu samochodu, nagle poczułem się nieco mniej bezpieczny. Zupełnie jakby noc panująca tutaj, nagle zrównała się z ta, która dotąd panowała tylko na zewnątrz. Nie wiadomo dlaczego, ale pomysł opuszczenia ciepłego obicia fotela kierowcy i wyruszenia w obcą noc, w poszukiwaniu czegoś, czego być może w ogóle tam nie było, wydał mi się nagle zwyczajnie szalony.
Znów pomyślałem o cichym świetle w oknach przydrożnego motelu i… no tak… a potem znów o swojej żonie, być może nawet patrzącej w tę samą ciemność co ja i…
No właśnie. Moja żona Helena.
To był jej pomysł – mały, drewniany domek w lesie, tak stary, że w ogóle nie powinien już istnieć. Z szeroką, ocienioną przez kwitnący wiosną bluszcz werandą, wielkimi okiennicami w oknach, których nigdy się nie zamyka, nawet kiedy skrzypią na porywistym wietrze i wysokimi, drewnianymi schodami, przeraźliwie trzeszczącymi, kiedy się po nich wchodzi. Wiedziałem, że zawsze marzyła o takim, podejrzewałem, że pewnego dnia może zapragnąć mieć taki, nie zdołacie sobie jednak wyobrazić mojego zdziwienia, kiedy pewnego ranka, dokładnie trzy dni temu, zadzwoniła do mnie z jednego z cichych i zapewne pustych o tej porze dnia barów, leżących gdzieś pomiędzy Toruniem, a Bałtykiem, gdzie mieszkali jej rodzice i bez najmniejszego wstępu, mogącego przygotować mnie na to, co za chwilę mam usłyszeć, oznajmiła, iż staliśmy się właścicielami jednego z nich.
Dom tak stary, że w ogóle nie powinien już istnieć. Istniał jednak i ona go znalazła. Ja nie potrafiłem do niego trafić, nawet posiadając w kieszeni jego adres.
Część dalsza nastąpi.
Mniam, wyjaśnij mi na dzień dobry jedną kwestyjkę.
Facet jedzie według wskazówek, spisanych w liście, i zatrzymuje samochód na czymś, co wydaje mu się podjazdem do domu. Nie wyłącza świateł samochodu, a domu w ciemnościach nie widzi.
Światła drogowe mają zasięg ponad stu metrów. Dom stał dalej? Mógł Twój bohater podjechać bliżej, mógł pomanewrować wozem, by rozejrzeć się po bokach... Pytania: czary działają w tym miejscu, czy protagonistę wykreowałeś idiotę? Bo rozumiem, że nie chce mu się wyłazić z ciepłego samochodu i tak dalej, ale dojechać i tylko stękać, że to i tamto, to już przesada chyba...
Cięzko ocenić ten fragment, ponieważ właściwie akcja się nawet nie zawiązała. Myślę, że scenę tę można by przedstawić nieco zwięźlej. Według mnie, zbytnio się ciągnie.
"Spóźniałem się już dobre kilka godzin i nie chciałem, aby przedłużyło się to o całą trwającą już noc, zwłaszcza, ze był to ktoś jeszcze bardziej bezbronny niż ja." - zdanie do zmiany. Pomieszanie z poplątaniem. "Byłem już spóźniony o dobrych kilka godzin" - taki początek zdania będzie poprawny.
Zobaczymy, co przyniosą kolejne części.
Hmmm... Faktycznie, nie najlepiej przemyślany ten bohater...
I za bardzo rozpisane :) Dzięki. Tego się właśnie obawiałem, że nie będzie najlepsze, dlatego nie wkleiłem więcej. Skrócę kolejną część, może będzie lepiej.
Dzięki i pozdrawiam!