
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
– Czego chcesz? – wycharczał przeraźliwie chudy mężczyzna, przykryty od pasa w dół czerwonym kocem. Klatka piersiowa starca poruszała się wolno, a nieodłącznym towarzyszem każdego oddechu był cichy świst. Odkąd przekroczyłem próg sypialni tego człowieka nie potrafiłem zrobić najmniejszego kroku. Po prostu stałem i gapiłem się jak sprawnie przebiega realizacja planu Śmierci. Wszystkie okna w pokoju zasłonięto ciężkimi kotarami, a jedynym źródłem światła były trzy zapalone świece. W migotliwym blasku, twarz mężczyzny, z zapadniętymi policzkami i oczodołami wypełnionymi kałużami mleka, sprawiała przerażające wrażenie.
– Witaj – przełknąłem głośno ślinę – ojcze.
– Czego chcesz? – powtórzył.
– Matka zadzwoniła… powiedziała że twój stan pogarsza się z dnia na dzień i…
– I przyszedłeś popatrzeć jak zdycham? Wynoś się i nigdy więcej nie wracaj. Jak w ogóle miałeś czelność tu przychodzić?! Gdybym miał dość siły, naplułbym ci teraz w twarz.
– Nie krępuj się. – odparłem.
Widziałem jak wzbiera w nim gniew. Jego wychudła twarz przybrała okropny wyraz, a z ust wypłynęła stróżka śliny. Zbliżyłem się, sięgnąłem po ręcznik, który leżał na szafce tuż obok łóżka i wytarłem spływający z głębi jego serca, jad.
– Nie dotykaj mnie. Spierdalaj pedale! – ryczał, ale nie był w stanie się poruszyć. Jedyne na co pozwalało mu sparaliżowane ciało, to gwałtowne ruchy głowy. – Spierdalaj!
Żałosny, stary człowiek – pomyślałem, jednak słowa które wypowiedziałem, zaskoczyły nawet mnie – Przepraszam że nie byłem synem, jakiego zawsze chciałeś mieć. – obróciłem się i wyszedłem. Tamtego dnia widziałem go żywego po raz ostatni. I chociaż minęło już tyle czasu, w głowie wciąż słyszę słowa, które wycharczał nim zatrzasnąłem drzwi – Brzydzę się tobą.
Nie wiem dlaczego (myślałem że po tylu latach zdążyłem się uodpornić), ale poczułem się równie zmasakrowany jak w dniu, kiedy przyłapał mnie na „gorącym uczynku", jeśli tak w ogóle można nazwać niewinny pocałunek. Ojciec okładał mnie pięściami jakbym był wypchanym słomą, workiem treningowym. Nie broniłem się. Pierwsza krew rozjuszyła go niczym czerwona płachta rozsierdza byka. Grad ciosów nie ustawał, dopóki nie padłem półprzytomny na ziemię. Z tego co pamiętam krzyczał żebym wstał, żebym był prawdziwym mężczyzną. Próbowałem się podnieść, ale nie dałem rady. Skopał mnie niczym bezpańskiego psa. Kiedy w końcu przestał, splunął i wymamrotał – Wylej jeszcze jedną jebaną łzę w mojej obecności, a będziesz wył jak zarzynana świnia – wyszedł, trzaskając drzwiami. Ocknąłem się na chwilę. Nigdy nie sądziłem że krew, zmieszana ze łzami to taki piękny widok. Zupełnie jak krople deszczu na czerwonych płatkach róży. A potem zamknąłem oczy i zasnąłem. W moim śnie, Goliat pokonał Dawida, rozrywając jego ciało na strzępy, by zaraz potem pożreć jeszcze ciepłe, ludzkie mięso. I robił tak za każdym razem, bo sen trwał w nieskończoność, niczym zapętlony film. Ja, byłem Dawidem. Za każdym razem.
Dopiero, gdy wróciłem do swojego mieszkania na poddaszu starej, trzypiętrowej kamienicy, zdołałem uwolnić się z zamarzającego nade mną jeziora wspomnień. Przynajmniej tak mi się wydawało w chwili, kiedy włamywałem się do kolejnego snu. Przymknąłem powieki i zanurkowałem w wzburzone morze, skacząc z klifu gdzieś na obrzeżach łąki stokrotek.
Twarz człowieka, który siedział w zadymionej restauracji wydawała mi się dziwnie znajoma. Wypomadowane włosy, bystre, czarne oczy, gładko ogolone policzki. Mężczyzna, ubrany w elegancki, grafitowy garnitur, jedwabny krawat i białą koszulę, z zaciekawieniem czytał jakiś artykuł z lokalnej gazety, co jakiś czas popijając małymi łyczkami, czarną kawę. Kiedy spostrzegł moją obecność, uśmiechnął się przyjaźnie, złożył gazetę i gestem dłoni zaprosił do swojego stolika. Z gramofonu, ustawionego w najciemniejszym kącie sali, wypływała cicha muzyka.
– Witam panie Raszeja – podał mi dłoń – To zaszczyt pana w końcu poznać. Napije się pan czegoś?
– Nie, dziękuję. Chciał mnie pan widzieć, więc przejdźmy od razu do rzeczy. Mój czas jest bardzo cenny.
– Ależ oczywiście. Zacznijmy od tego, że każda minuta, jaką mi pan poświęci, zostanie sowicie wynagrodzona. O to proszę się nie martwić. A co do sedna sprawy – z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął srebrną papierośnicę – Chcę, żeby uciszył pan moją żonę.
– Nie jestem mordercą.
– Proszę nie być taki skromny. Z tego co słyszałem, robił pan już znacznie gorsze rzeczy. Ale może rzeczywiście źle się wyraziłem. Spróbujmy inaczej – podpalił papierosa i zaciągnął się dymem – Proszę mi powiedzieć, co stanie się z człowiekiem, gdy jego senna projekcja zostanie zmiażdżona?
– To samo co z rośliną, gdy przestanie ją pan podlewać. Jeszcze jakiś czas próbuje, walczy o życie, ale koniec i tak jest tylko kwestią czasu.
– Zatem już pan wie, czego oczekuję. – uśmiechnął się.
– A skąd w ogóle pewność że podejmę się tego zadania?
– Bo mam coś – nachylił się i ściszył głos niemal do granic szeptu. – czego pragnie pan najbardziej na tym świecie. Coś, co usprawiedliwi każdą niegodziwość, z morderstwem włącznie.
– Mianowicie? – serce zabiło mi mocniej.
– Wiem, gdzie one się ukrywają. A na potwierdzenie – dopiero teraz zauważyłem że na stole leży biała koperta, którą mężczyzna przesunął w moją stronę. – proszę się temu przyjrzeć. Uroczy obrazek, musi pan przyznać. Szkoda tylko że bez pańskiego udziału.
Chwyciłem zdjęcie, na którym moja była żona wraz z córeczką budowały na plaży zamek z piasku. Obie z uśmiechem wpatrywały się w obiektyw. Wydawały się takie szczęśliwe. Od naszego ostatniego spotkania minęło kilka długich lat.
– Kiedy będzie po wszystkim – zgasił papierosa – dostanie pan adres. I proszę nie próbować żadnych sztuczek. Moja podświadomość doskonale wie, jak zwalczyć intruza.
Sen właśnie się rozpadał. Wszystko wokół topniało niczym śnieg w pierwszy dzień triumfu wiosny. Z każdym mrugnięciem, poziom wody wzrastał, jednak nie miało to najmniejszego znaczenia. Siedziałem i wpatrywałem się w zdjęcie, dopóki i ono nie przepłynęło mi przez palce. W końcu głębia pochłonęła i mnie. Nie mogłem oddychać. Sznur skręcony ze wszystkich złych decyzji, jakie kiedykolwiek podjąłem, zacieśniał się na mojej szyi coraz mocniej. Wynurzyłem się, łapiąc łapczywie powietrze. Potem, gapiąc się w niebo, przez kilka godzin leżałem bezczynnie na łóżku, które dryfowało po bezkresnym morzu. Powroty do rzeczywistości okazywały się coraz trudniejsze.
Dokładnie tydzień po tzn. incydencie, jak matka zaczęła określać moje pobicie, obudziłem się w szpitalu. Wszystkich usatysfakcjonowała bajeczka o bandzie wyrostków, która bez wyraźnego powodu zaatakowała mnie, gdy późnym wieczorem wracałem do domu i nikt nie zadawał zbyt wielu trudnych pytań. Dla uwiarygodnienia całej opowieści, ojciec postarał się nawet zgłosić całe to pobicie na policję. Wiedział że będę milczał. Wtedy za bardzo się go bałem, potem przestało mieć to jakiekolwiek znaczenie. Bo do kogo powinienem mieć więcej pretensji? Do ojca, że nie akceptował tego z czym ja dopiero co się oswajałem, czy może do matki, że nie kiwnęła nawet palcem?
Po pewnym czasie zeszła opuchlizna, rany się zagoiły, a złamania zrosły. Jedynie sen nie był podatny na kojące właściwości płynącego czasu. Nie można było założyć na niego gipsu, szwów, czy posmarować cudowną maścią. Za każdym razem gdy zasypiałem, wygłodniały Goliat pożerał mnie i wypluwał kości, rzucając je na rosnącą za swoimi plecami górę. Najbardziej smakowało mu bijące serce, dopiero co wyrwane z klatki piersiowej. Co noc ten sam absurdalny sen. Co noc ten sam realny ból. Po jakimś czasie stało się dla mnie aż nadto oczywiste, że jedynie śmierć może dać mi ukojenie.
Można to było zrobić na tysiąc sposobów. Higienicznie, nie nastręczając nikomu kłopotów ze sprzątaniem ewentualnych śladów krwi i resztek mózgu przyklejonych do ściany. W samotności, gdzieś na odludziu, pozwalając by ciało gniło tygodniami, stając się żyzną ziemią dla miliona larw. Drastycznie, będąc układanką, ofiarą wypadku kolejowego. Czy w końcu banalnie, bez fajerwerków, zapijając wódką kolorową mieszankę leków. Decyzja wbrew pozorom do łatwych nie należała. Musiałem znaleźć sposób na tyle skuteczny, by ewentualne próby ratunku na nic się zdały. Ostatecznie skok z trzydziestego piętra wydał mi się całkiem niezłym pomysłem. Wystarczy jeden krok i w końcu będę wolny. A może i szczęśliwy.
Myślałem że stojąc na krawędzi własnego życia, myśli się o rzeczach ważnych. O decyzjach, miejscach i ludziach które miały na nas istotny wpływ, ukształtowały nas. Tymczasem moje myśli krążyły wokół drobnostek. Owładnął mną zapach cynamonu, zaraz potem poczułem smak szarlotki na ciepło z gałką lodów śmietankowych, i z jakiegoś dziwnego powodu zapragnąłem skosztować dżemu jagodowego, tak jak w dzieciństwie, palcem, prosto z małego słoiczka. Pomyślałem o książkach które przeczytałem i o tych na niekończącej się liście „koniecznie trzeba przeczytać przed śmiercią". Przypomniałem sobie jakiś głupi film, na którym płakałem jak bóbr. Nawet pole trapezu równoramiennego wkradło się w tej chwili do mojej głowy. Moja matematyczka pewnie byłaby dumna.
Ale nie chciałem już dłużej czekać, zastanawiać się. Podjąłem decyzję i dałem sobie sześćdziesiąt sekund na realizację snutego już od ponad miesiąca planu. Zacząłem odliczać na głos, a im bardziej zbliżałem się do jedynki, tym mocniej biło moje serce. 10…9…8…7…6…5…4…3…2…
– Ej! – przerwał mi nagle jakiś poirytowany głos. – Skacz, albo daj skoczyć innym!
Obróciłem się i zobaczyłem, stojącą z rękami założonymi na piersi, dziewczynę. Nerwowo tupała nogą, wystukując skądinąd znajomy rytm. Nieznajoma mogła mieć co najwyżej siedemnaście lat. Ubrana była w mundurek katolickiego liceum imienia Świętej Brygidy – plisowana spódnica, biała koszula z krawatem i marynarka z wyszytym logo szkoły, a wszystko w odcieniach ponurego granatu. Na pasku, przewieszonym przez ramie, wisiała skórzana torba, do której dziewczyna schowała swoje okulary w czarnej, kwadratowej oprawie.
Wymamrotałem coś pod nosem, ale sądząc po jej minie, był to co najwyżej bełkot szaleńca. Muszę przyznać, zapomniałem języka w gębie. Na swoje usprawiedliwienie chciałbym jednak dodać, że pierwszy raz zdarzyło mi się by ktoś przerwał moją próbę samobójczą.
– Byłem tu pierwszy, więc bądź tak miła i daj człowiekowi umrzeć w spokoju. – zdołałem w końcu ułożyć w miarę sensowne zdanie. – Poczekaj na swoją kolej, albo znajdź sobie inny dach.
– Coś ty taki drażliwy? – zapytała. – Widząc z jak wielkim zapałem zabierasz się za to całe samobójstwo, wnioskuje że potrwa to jeszcze dobrych parę godzin. Mamy dwie możliwości, albo cię zepchnę, co mimo wszystko może być odebrane jako zabójstwo, albo ewentualnie możemy zamówić pizzę i poczekać aż się namyślisz? – uśmiechnęła się pokazując rząd białych, uzbrojonych w żelazną zbroje, zębów.
– Bardzo zabawne. Zajmij się czymś. Może napisz list pożegnalny?
– Już to zrobiłam. – wzruszyła ramionami. – Wyszła strasznie kiczowata i łzawa historyjka. Chcesz przeczytać?
– Może innym razem.
– Jak tam sobie chcesz. Wiele tracisz. Ale w sumie – zlustrowała mnie od stóp do czubka głowy. – nie wyglądasz na znawcę literatury epistolarnej. I tak byś nie zrozumiał.
– Bez wątpienia.
Co jakiś czas dziewczyna patrzyła na swoją dłoń i dotykała każdego palca z osobna.
– Co robisz? – zapytałem zaintrygowany tym dziwacznym rytuałem.
– Liczę palce – odparła.
– Ale po co?
– Sprawdzam czy wszystkie są na swoim miejscu.
– Wciąż nie rozumiem.
Westchnęła, lekko znudzona tymi pytaniami.
– Gdyby okazało się że mam cztery czy może sześć palców, byłoby dla mnie oczywiste że coś jest nie tak. Czyli mogłabym podejrzewać że otacza mnie nie rzeczywistość, a sen. A gdybym faktycznie śniła, nie marnowałabym czasu na rozmowę z tobą, tylko zajęła się poważnymi sprawami.
– Mówił ci ktoś że jesteś szalona? No oczywiście poza psychiatrą?
– Mój psychiatra to dżentelmen. On używa określenia niestabilna emocjonalnie.
– Czyli jednym słowem, świruska.
– No niby tak. – nieznajoma zdjęła buty, ściągnęła skarpetki łącząc je w jedno zawiniątko i podeszła do krawędzi dachu. Spojrzała w dół i zagwizdała z podziwem, po czym wskoczyła na niewysoki murek, będący ostatnią przeszkodą, buforem bezpieczeństwa przed długą drogą w dół. – Wysoko że ja pierdzielę. Zetknięcie z ziemią musi pozostawiać w człowieku trwały ślad.
– Bez wątpienia.
– Powiedz, dlaczego chcesz się zabić? Albo lepiej nie. Mam ciekawszą propozycję. – Dajmy sobie jeszcze jeden miesiąc. Jeśli przez ten czas nie rozwiążemy problemów, które zapędziły nas na ten dach, skoczymy razem. Ty i ja. Policja będzie miała nie lada problem by ustalić co się tu naprawdę stało. Co ty na to?
– A zejdziesz jeśli przystanę na twoją propozycję?
– Bardzo możliwe.
– W takim razie, niech ci będzie.
– Zatem umowa – splunęła w otwartą dłoń i wyciągnęła ją w moją stronę.
– Chyba żartujesz?
– Wybrałam wariant dla początkujących samobójców. Jeśli chcesz, możemy przypieczętować nasz pakt krwią.
– Zatem umowa – odparłem.
KONIEC CZĘŚCI I
Tekst, pomimo że tworzy odrębną całość, jest kontynuacją „Łąki stokrotek"
Miłej lektury
Pozdrawiam
Adam
No tak, byłby fajny kawałek prozy, ale...
osobiście nie podoba mi się wątek homoseksualny. Jak na razie nie wiem czemu może służyć, więc wydaje mi się zupełnie zbędny (bo powodów wywołania wściekłości ojca despoty może być znacznie więcej),
po drugie, tekst miejscami napompowany zbędną, moim zdaniem, w tym przypadku poetyką,
po trzecie, błędy, literówki i interpunkcja psują przyjemność czytania.
Kilka błędów jakie mi się rzuciły:
Słomom = słomą
trzy piętrowej = trzypiętrowej
córeczkom = córeczką
matematyczna =matematyczka
Pozdrawiam.
Byłem, przeczytałem, czekam na dwójkę. Scena pierwsza w pewien sposób raziła mnie sztucznością, potem już lepiej.
PS: Ale lepiej skup się na pomarańczy (^^).
Dzięki za odwiedziny i wypunktowanie błędów.
Leszek, wątek homoseksualny ma pokazać przed jakimi trudnymi decyzjami musiał stanąć nasz bohater i do czego to w konsekwencji doprowadziło jego otoczenie. Wszystko będzie wyjaśnione w ostatniej części. Roboczy tytuł „Zgliszcza"
Zbędna poetyka? Nie wiem, nie myślałem o tym. Być może to kwestia poszukiwania odpowiedniego stylu. Czasem wydaje mi się że to klawiatura sama piszę :)
Lassar, nie od dziś wiadomo że liczy się to, jak facet kończy a nie jak zaczyna :P
Pomarańcza ma się dobrze - w przyszłym tygodniu wrzucę kolejne części.
Pozdrawiam
też zdarza mi się, że zaczyna się samo pisać :)
tylko najgorzej jest wtedy, gdy to wywiedzie na takie manowce, z których ani widoku, ani powrotu :).
tak mi się jakoś nasunęło.