- Opowiadanie: Skaza - Coś ciemnego

Coś ciemnego

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Coś ciemnego

Profesor postanowił się nami zabawić. Podał tytuł książki i zapowiedział kartkówkę na jutro. Każdy kto przeczyta i odpowie na trzy proste pytania, dostaje dodatkową piątkę o skandalicznie wysokiej wadze (praktycznie gwarantowało to zaliczenie semestru), banalny sposób na polepszenie sobie średniej. Jednakże, ponieważ nasz nauczyciel był znany z tego, że zadawał takie pytania na które nie dawało się odpowiedzieć po przeczytaniu streszczenia, po zajęciach rozpoczął się wyścig do biblioteki uniwersyteckiej. Ile mogą mieć tych książek, kilkanaście? Zależało mi, więc wraz z kilkudziesięcioma osobami (większości z nich bardzo przyda się taka ocena) wypadłam z uczelni i wskoczyłam do samochodu, mojego sportowego BMW. Ruszyłam w kierunku budynku biblioteki, który nie był co prawda daleko, ale samochód dawał mi zasadniczą przewagę nad innymi.

Wtedy zdałam sobie sprawę, że nie mam przy sobie swoich dokumentów, a co za tym idzie, także karty bibliotecznej, bo rano zaspałam i zapomniałam portfela z mieszkania. Wyciągnęłam z torebki telefon i wybrałam numer mojej współlokatorki Sary. Po trzech sygnałach usłyszałam w głośniku aksamitny głos.

– Hej Katie, co tam?

– Cześć skarbie, nie widzisz gdzieś tam mojego portfela?

– Jest, zapomniałaś go rano. Jak zajęcia?

– Cudownie, jak zwykle. Mogłabyś mi go znieść na dół? Będę za chwilkę.

Sara podała mi portfel przez okno samochodu, obiecałam jej wytłumaczyć wszystko jak wrócę i szybko ruszyłam z powrotem ku bibliotece. Gdy wkroczyłam do odpowiedniego pokoju ujrzałam kolejkę, w której stała już co najmniej połowa ludzi z mojego roku. I każdy z nich pewnie miał głupią nadzieję, że uda mu się załapać, co było wielce wątpliwe. Jasna cholera.

Wychyliłam się przed dziewczynę, którą znałam tylko z imienia i uśmiechnęłam się na widok tego kto stał prawie na samym początku. Odpowiednia osoba na odpowiednim miejscu. Wystąpiłam z kolejki i podeszłam do chłopaka ubranego w obszerną bluzę, workowate spodnie i wielkie buty. Spod nasuwanej na głowę czapki wysypywały mu się nieuporządkowane po kilkugodzinnym wykładzie dredy. Wzięłam go pod rękę, na której gdzieś pod bluzą kryła się masa tatuaży i pocałowałam w policzek. Nawet na mnie nie spojrzał, jedynie leniwym ruchem zsunął z uszu słuchawki.

– Hej, Aaron!

– Cześć, Katie.

– Myślisz, że ludzie za nami nie wkurzą się, jeśli stanę sobie tutaj z tobą?

– Raczej nie, większość z nich wisi mi sporo pieniędzy. – No tak, Aaron był dość bogaty.

– Nie spodziewałam się ciebie tutaj. Dodatkowa praca? To do ciebie niepodobne.

– Zbyt łatwy interes, żeby to przepuścić. – Wszystko jasne. Aaron był niesamowicie bystrym i zdolnym chłopakiem, artystyczna dusza. Uważał, że to zwalnia go z obowiązku uczenia się. I oczywiście zawsze udawało mu się dostać dobrą ocenę, pomimo tego, że większość zajęć spędzał gapiąc się w okno i pędząc myślami po niezbadanych krainach swojej własnej wyobraźni. Nie wiem jak to robił, ale zazdrościłam mu trochę.

– Chciałbyś może przyjść dziś do mnie i Sary na kolację? – Jakaś uprzejmość się należy, za pomoc, choćby nawet bierną, w zdobyciu tej przeklętej książki. – Będzie spaghetti.

– To miłe z twojej strony, ale idę z chłopakami do "Brendana". – Brendan to właściciel naszej akademickiej restauracji i trzeba przyznać, że w przeciwieństwie do innych tego typu miejsc, jego lokalu nie można było nazwać nędzną spelunką dla studenciaków. – Oni tam mają pizzę.

– Sama robię. Na pewno się nie skusisz?

– Oni tam mają pizzę. Następnym razem.

– Jasne. – Chciałam podtrzymywać rozmowę bez jakichkolwiek przerw, więc wspomniałam o tym, co kochał chyba najbardziej. – Nie masz może dla mnie jakiejś nowej muzyki? Poprzednia dawka bardzo mi się podobała, choć mnie zaskoczyłeś. Spodziewałam się ekstremalnego metalu, a dostałam rap, potem oczekiwałam rapu i dostałam ekstremalny metal, na koniec pomyślałam o czymś pośrednim… i toteż usłyszałam. Ten trzeci zespół był naprawdę fajny.

– Wiem. – Powiedział, grzebiąc w torbie. Po chwili podał mi małego pendriva. Zdaję się, że Aaron automatycznie uznał, że skoro poznał ładną, miłą dziewczynę, którą nawet polubił (a zakładam, że to właśnie oznacza fakt, iż w ogóle się do mnie odzywał), to nie może pozwolić, by zasłuchiwała się w beznadziejnej muzyce.

– Nosisz je ze sobą gotowe, czy jak?

Nic nie odpowiedział, cały czas gapiąc się w kark stojącego przed nim kolegi, więc przylgnęłam do niego trochę mocniej (bluza jak zwykle pachniała dezodorantem Adidasa) i zaczęłam kolejny, cięższy temat. Zabieranie Aarona gdziekolwiek, uhuhu, to dopiero wyzwanie.

– Słyszałeś, że w przyszły weekend jest zbiorowe ognisko w lesie?

– Słyszałem.

– Fajnie by było, jakbyś przyszedł… – Pierwszy raz od początku rozmowy spojrzał na mnie. Miał wściekle niebieski, głębokie oczy, a jego spojrzenie, choć rzadko spotykane, było niezwykle przenikliwe.

– Skoro… chcesz…

– Zamówię ci pizzę.

– Przekonałaś mnie.

– To super. – Kuj żelazo póki gorące, Kate.

– A ten… wybierasz się może na bal bożonarodzeniowy? To w sumie już nie długo i pomyślałam…

– Raczej nie. – Tak, sekunda zainteresowania dziennie to i tak zbyt duża dawka jak dla niego.

– Okej. Jakbyś jednak się namyślił, to wiesz…

– Jasne.

Zdobyliśmy dwa ostatnie egzemplarze pożądanej książki. Widok miny gościa za nami była bezcenny. To było bardzo w stylu Aarona, stać dokładnie w tym miejscu kolejki, na które przypadała ostatnia powieść. Kilka tygodni temu, gdy wraz z Sarą nocowałyśmy u niego po imprezie u jego sąsiadów (nasze akademiki leżą właściwie na przeciwnych końcach całego, niemałego przecież, kompleksu), wyganiałam go rano na zajęcia. Pięć minut przed ich początkiem, wciąż leżąc w łóżku stwierdził, że ma przecież szmat czasu i nie ma co się gorączkować.

Był na czas, oczywiście.

Po wyjściu z biblioteki zaproponowałam Aaronowi podwózkę. Wiedziałam, że miał samochód i to taki za okrągłą sumkę, ale nie widziałam go nigdzie na parkingu. Grzecznie odmówił, twierdząc, że lubi spacerować. Pożegnaliśmy się więc i ruszyliśmy każde w swoją stronę. Gdy mijałam go samochodem szedł już z oczami wbitymi w chmury.

 

Z Sarą minęłam się w drzwiach, wychodziła akurat na swoje zajęcia. Nasze plany nie zawsze się pokrywały. Najpierw wzięłam ciepłą kąpiel, potem przeczytałam wszystkie dzisiejsze oraz te potrzebne na jutro notatki. Następnie podłączyłam pendriva Aarona do wieży, którą kupiłyśmy z Sarą na spółkę. Ryknęła ściana gitar, ale za chwilę zrobiło się rytmicznie i energicznie. Mniej więcej tego potrzebowałam przy robieniu kolacji. Książkę zostawiłam sobie na wieczór, miała ledwie około pięćdziesięciu stron, spokojnie dam radę.

Kiedy moja przyjaciółka wróciła, strasznie bolała ją głowa. Zjadłyśmy więc całkiem udane spaghetti, streszczając sobie niezbyt ciekawe (pomijając moją rozmowę z Aaronem) wydarzenia minionego dnia, po czym moja jasnowłosa współlokatorka o filigranowej figurze poszła spać z optymistycznym założeniem, że przygotuje się do jutrzejszych zajęć następnego dnia.

Ja natomiast rozłożyłam się na kanapie, z zapasem herbatki w czajniku i słonymi paluszkami, ściągnęłam spodnie z utrudniającym przewalanie się na kanapie paskiem, po czym sięgnęłam po książkę, a właściwie książeczkę, z wyblakłą, podniszczoną okładką. Pominęłam nic nie mówiący mi tytuł i zagłębiłam się w historię wydrukowaną czarnymi literami na pożółkłych już stronach.

Młody rycerz zakochuje się, z wzajemnością, w córce pana na zamku. Ten oczywiście nie jest zbyt przychylny młodzieńcowi, ale obiecuje wydać za niego córkę, jeśli ów złapie grasującego w mieście podpalacza. Śmiałek podejmuje się wyzwania i po raczej krótkim śledztwie dopada bandytę, niestety zabija go w walce, zamiast ująć. Tenże czyn jest pretekstem dla władcy do zerwania umowy, co do której miał zresztą nadzieję, że się nie powiedzie. W tymże miejscu, mniej więcej w połowie książki znalazłam niewielką, fioletową karteczkę. Były na niej zapisane trzy nazwiska i daty. Sara Williams – 5.11.1980, George Jones – 24.06.2005 oraz James Lee – 25.06.2005. Domyśliłam się, że to osoby czytające przede mną ten egzemplarz, co oznacza, że nie dość, że był raczej rzadko wypożyczany, to na dodatek starszy niż mi się wydawało, patrząc na datę "wpisu" Sary Williams. Odruchowo sprawdziłam datę wydania – 1979, czyli wszystko się zgadza. No, wszystko oprócz tego, że te kartki jeszcze się nie porozsypywały. Kierowana jakimś dziwnym impulsem dopisałam swoje imię i nazwisko oraz dzisiejszą datę, wetknęłam kartkę między strony i wróciłam do historii. Rycerz wykłóca się o swoje, córka władcy błaga ojca o zgodę na związek, ten zaś w nagłym gniewie przegania rycerza. Panienka ucieka z domu i odjeżdża z ukochanym w dal. W ostatniej scenie okazuje się, że to główny bohater jest podpalaczem, a zabity przez niego człowiek był zupełnie niewinnym mieszczaninem.

Przyznaję, tego się nie spodziewałam.

Ponieważ czytałam dzieło jak najdokładniej, żeby móc potem odpowiedzieć na najbardziej szczegółowe pytania, zajęło mi to całkiem sporo czasu. Zasnęłam momentalnie, coraz chłodniejsza pogoda sprawia, że cały czas jestem podmęczona.

 

Rano nie budziłam Sary, tego dnia też szła później niż ja. Upewniłam się tylko, że nie zapomniała nastawić sobie budzika. Sama natomiast wstałam wcześniej niż zwykle, żeby zjeść porządne śniadanie, wziąć kąpiel a także odwieźć książkę do biblioteki. Dokładnie spakowałam do plecaka wszystkie potrzebne drobiazgi, z portfelem i telefonem na czele oraz parę zeszytów, wciągnęłam na siebie spodnie i bluzę, wcisnęłam stopy w poszarpane nieco trampki, związane włosy skryłam pod czapką, brązowy szalik owinęłam na szyi. Ciemny płaszcz wzięłam w rękę i ruszyłam do samochodu.

Gdy wyszłam na zewnątrz, uderzył mnie przeszywający, zimny wiatr. Kolorowe liście, które wkrótce miały zostać rozkopane przez tłumek studentów, w większości pokrywały już chodniki i trawniki. Gdzieś nade mną głośno krakało stado gawronów.

Zafundowałam sobie nieco okrężną przejażdżkę. Popijając kawę z kubka termicznego mijałam poszczególne akademiki, rozdzielone parkami, skwerami i placami, kilka boisk, piętrową restaurację Brendana (mieli tam nawet małą salkę koncertową, raz na jakiś czas występował jakiś zespół), kilka boisk oraz kryty basen. Kilkanaście minut później zaparkowałam samochód przed starym, ozdobnym budynkiem głównej biblioteki, wzięłam książkę w dłoń i otworzyłam drzwi auta.

Wtedy z powieści wypadła karteczka na którą natknęłam się wczoraj. Moja natura od zawsze zawierała w sobie ciekawość odnośnie każdej napotkanej pierdółki i chyba właśnie to teraz skłoniło mnie do szybkiego wyciągnięcia telefonu i zrobienia skrawkowi fioletowego papieru zdjęcia. Następnie ponownie ukryłam ją między stronami i udałam się do budynku.

Po zwróceniu książki i podejściu do samochodu rozejrzałam się jeszcze dookoła. Z biblioteką prawie że sąsiadował akademik Aarona i jego kumpli, jednak żadnego z nich nie było widać wśród nielicznych ludzi, którzy pałętali się tutaj o tej godzinie. Spojrzałam na zegarek i stwierdziłam, że jeszcze ponad dziesięć minut do zajęć.

Pewnie wciąż śpią.

 

Przed udaniem się do sali poszłam jeszcze szybko do szafek, znajdujących się w podziemiach budynku uniwersytetu, żeby odłożyć niepotrzebne zeszyty i zostawić ubrania. Tam też wpadłam na Aarona, dziś miał na sobie również usztywnianą kurtkę imitującą marynarkę. Zimno się chłopakowi zrobiło. Chwilę później skierowaliśmy się na wykład.

– Książka przeczytana? – Rzuciłam w jego kierunku, gdy szliśmy ładnie wystrojonym korytarzem.

– Owszem.

– I jak?

– Dziwne, to nie był klasyczny utwór. Zasadniczo wtedy nie pisali takich rzeczy, zupełnie o co innego im chodziło…

– No wiem…

– Dlatego dziwne, że Stary Szczota nam to zadał. – „Stary Szczota" było przezwiskiem naszego profesora od historii sztuki. Nieco niemiłe, ale zaakceptowane przez samego zainteresowanego, z powodu braku innej możliwości.

Przywitaliśmy się z kilkunastoma obecnymi już osobami i zajęliśmy miejsca mniej więcej na środku. Pomieszczenia lekcyjne były zbudowane na modłę amfiteatrów, profesor miał swój podest, z biurkiem, dużą tablicą, projektorem multimedialnym i innymi tego typu sprzętami. Natomiast studenci zasiadali w długich, półkolistych ławach, im bardziej oddalony był taki rząd, tym wyżej się znajdował.

Sala powoli się zapełniała, a ja wyciągnęłam telefon i po kolei wpisałam w Internecie wszystkie nazwiska z mojej karteczki. Prawdopodobnie każdy z nich jakoś się tam odcisnął w sieci, chociażby w kronikach uczelni, dlatego też z tego miejsca rozpoczęłam poszukiwania. Co do dwóch chłopaków, wpisane były tylko podstawowe dane i okresy w których uczęszczali do szkoły. Zauważyłam, że w obu wypadkach były to jedynie trzy lata, informacji o przyczynie przedwczesnego opuszczenia uniwersytetu brak.

Więcej natomiast znalazłam o Sarze Williams. W roku 1979 wygrała narodową olimpiadę matematyczną. To znaczyło, że jej zdjęcie z całą pewnością wisiało gdzieś na korytarzu, z odpowiednim podpisem. Takie zwycięstwo to naprawdę duży sukces. Poniżej widniała informacja, że rok później kończąca naukę Sara została znaleziona martwa w swoim mieszkaniu, zmarła na zawał serca. Nic więcej.

Nie miałam czasu zastanowić się, co o tym myślę, bo do zapełnionej już sali wszedł profesor, z kawą, zapiekanką, teczką pod ręką i gazetą wystającą z kieszeni płaszcza. Chwilę później, gdy nauczyciel skończył prowizoryczne śniadanie, rozpoczął wykład. Zaczęło się od zapowiedzianej kartkówki. Trzy pytania, jak rycerz – podpalacz zabił nieszczęsnego mieszczanina, jakim sposobem władca wpadł na pomysł narzucenia młodemu śmiałkowi zadania i jak miała na drugie imię córka pana na zamku. Banał, jeśli czytało się wystarczająco dokładnie, więc świetnie sobie poradziłam. Kolejną godzinę zniosłam doskonale, jak zwykle. Wtedy nastąpiła krótka przerwa, a ja, pchana rozdmuchaną do niemożliwości bezpodstawną właściwie ciekawością, podbiegłam do profesora.

– Panie profesorze, mam pytanie…

– No nie, moja najlepsza studentka czegoś nie zrozumiała?

Posłałam mu czarujący uśmiech numer trzy i zapytałam o Jamesa Lee i Georga Jonsona.

– Ah… nie wiem czemu cię to interesuje, ale to smutna historia. Pamiętam dobrze tych chłopców, przecież to niedawno było… Bardzo bystrzy, tak jak twój kolega, ten tam…

– Aaron.

– Tak, właśnie. Lee i Jonson… dobrze im szło, bardzo zgrani, sympatyczni. Wsiedli do samochodu po imprezie. Ot, jednorazowa głupota, nie wiem co im do głów strzeliło. To była zima, wypadli z ulicy prosto w budynek jednego z akademików. To był chyba „Delfin". Podobno nic z nich nie zostało.

Uprzejmie podziękowałam profesorowi za odpowiedź, machinalnie się uśmiechnęłam i mocno zbita z tropu, wróciłam na swoje miejsce. Nie wiedziałam jeszcze czemu, ale mocno mnie zmartwiło to co usłyszałam.

Układanie sobie rzeczy w głowie zaczęłam od opowiedzenia wszystkiego Aaronowi.

– No, ja bym się bał. – Powiedział. Wiedziałam, co zaraz usłyszę, moje myśli też pędziły w jakiś chory sposób, ku tym co najmniej niezdrowym wnioskom, ale do tej chwili podświadomie im się opierałam.

– Bo…?

– No skoro wszyscy twoi poprzednicy opuścili ten padół po przeczytaniu książki i wpisaniu się na karteczkę…

– Weź przestań. – Jaka ja jestem głupia, wystarczyło się nie wpisać na durną kartkę i nie musiałabym się teraz martwić czymś, co najprawdopodobniej było zbiegiem okoliczności. Przez, przyznaję, nieco rozgorączkowaną głowę, przemknęła mi myśl, że przy najbliższej okazji znajdę tę książkę i spalę w cholerę małą, fioletową karteczkę z czterema nazwiskami i datami.

Spojrzałam na Aarona i musiałam wyglądać na bardziej wystraszoną, niż chciałam. Objął mnie ramieniem, pocałował w policzek i powiedział:

– Przepraszam, tylko żartowałem. Spójrz za okno, to się dzieje cały czas. Niesamowicie skomplikowana harmonia. Wszystko jest ze sobą powiązane, więc takie przypadki jak ten teraz dzieją się cały czas, są wszędzie, ty po prostu wpadłaś na jeden z nich, zauważyłaś go. Przyczyny śmierci trzech ptaków można szukać w różnych płaszczyznach, ale na pewno nie ma to związku z tym, że w przeciągu swych żyć te ptaki usiadły po razie na tym samym drzewie.

Miał rację. A poza tym to nagłe okazanie uczucia przyjemnie mnie zaskoczyło i ukoiło. Miał rację. No i nie odsunął ramienia.

 

Większa część lekcji upłynęła nam na cierpliwym słuchaniu wykładu. Jako, że to był mój ulubiony przedmiot, nie musiałam się specjalnie skupiać, wszystko to tak czy inaczej umiałam.

Po trzeciej czy czwartej przerwie ludzie jak zwykle zaczęli pokładać się na ławkach, przysypiać, spoglądać co chwilę na zegarki i tak dalej. Cóż, trzeba przyznać, że nasze wykłady były faktycznie bardzo długie, stąd też dochodzące nawet do czterdziestu minut przerwy. Jedynie Perry, typowy kujon, który kiedyś ściągnął na siebie uwagę całej uczelni wyprowadzeniem wzoru na idealny rzut piłką do kosza, jak zwykle na zajęciach językowych oddał się w pełni tworzeniu nowego wzoru, tym razem na objętość moich piersi. Ja rozumiem, że świetna figura, śliczna twarz i długie, proste, kasztanowe włosy przyciągają wzrok, ale mimo to każdy powinien zachować choć odrobinę finezji.

W końcu za oknami zrobiło się ciemno, zajęcia dobiegły końca, a zmaltretowany tłum leniwie wypłynął z uniwersytetu. Ja zostałam. Musiałam zaliczyć egzamin, który opuściłam chorując. Pożegnałam się z Aaronem i po krótkiej przerwie udałam się z powrotem do profesora. Odpowiedź nie zajęła mi nawet pół godziny, wszystko umiałam doskonale, to była tylko formalność.

W końcu zmęczona, ale zadowolona ze względu na Aarona, mogłam opatulić się jak najszczelniej i wyjść przez główne drzwi uniwersytetu, mając w głowie głównie ciepłą kąpiel i kolację. Przez opustoszały parking ruszyłam w kierunku samochodu. Nad prowadzącą ku mojemu mieszkaniu uliczką migała zepsuta latarnia, która po chwili zgasła na dobre.

Coś ciemnego oderwało się od podłoża.

Koniec

Komentarze

Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Zero akcji i przewidywalne do bólu. Z opowiadania więcej dowiadujemy się o rozkładzie dnia, zawartości lodówki oraz umeblowaniu mieszkania bohaterki...

"Z Sarą minęłam się w drzwiach, wychodziła akurat na swoje zajęcia. Nasze plany nie zawsze się pokrywały" - kogo to obchodzi, że plany nie zawsze się pokrywały?!

 

"Następnie podłączyłam pendriva Aarona do wieży, którą kupiłyśmy z Sarą na spółkę." - znowu, czy to tak strasznie istotne, że kupiała ją z Sarą na spółkę? Zmieni to jakoś fabułę? Nada jej nowy wydźwięk jeśli czytelnikowi zostanie to wyłożone?

 

"Ja natomiast rozłożyłam się na kanapie, z zapasem herbatki w czajniku i słonymi paluszkami, ściągnęłam spodnie z utrudniającym przewalanie się na kanapie paskiem, po czym sięgnęłam po książkę, a właściwie książeczkę, z wyblakłą, podniszczoną okładką." - Bohaterka musi się najpierw "sowicie poprzewalać" po łóżku, a dopiero potem otworzyć książkę, a właściwie "książeczkę".

 

 

"Dokładnie spakowałam do plecaka wszystkie potrzebne drobiazgi, z portfelem i telefonem na czele oraz parę zeszytów, wciągnęłam na siebie spodnie i bluzę, wcisnęłam stopy w poszarpane nieco trampki, związane włosy skryłam pod czapką, brązowy szalik owinęłam na szyi. Ciemny płaszcz wzięłam w rękę i ruszyłam do samochodu." - histroia ta sama co wyżej.

 

Naprawdę chciałąbym napisać coś pozytywnego, ale opowiadanie zirytowało mnie, znudziło. Powodzenia przy kolejnych.

Przyznam, że wciągnęła mnie ta historia i poczułem jej klimat, choć widzę kilka nieścisłości.

Jeśli dziewczyna jest taka dobra z tego przedmiotu, to czemu uważa, że dodatkowa piątka bardzo jej się przyda?
Zdziwił mnie też dokładny opis 'sali lekcyjnej', który w zasadzie mozna było skrócić do jednego słowa 'aula', a jak juz koniecznie chciałeś wstawić opisy poszczególnych elementów, to trzeba było je podłączyć pod czynności np. 'usiadł przy długiej półkoliste ławie" itd.

Generalnie cała studencka atmosfera jest jakaś taka dziwna, jakby z perspektywy licealisty.

No i końcówka, przyznam, że odczułem to, co odczuwa czytelnik dowiadujący się, że w książce nie ma ostatnich kilku stron.

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

*chciałabym :)

Mi też się podobało. Może dlatego, że do niedawna byłem studentem. Opisy życia studenckiego też ok. Faktycznie wygląda to tak jakby opowiadanie urywało się w najciekawszym momencie.

Mnie nawet wciągnęło, ale dlatego że spodziewałam sie na końcu czegoś nieprzewidywalnego, tymczasem wszystko było przewidywalne do bólu, jak napisała Kali na początku, a skończyło się bez sensu i za szybko. Opisy życia studenckiego niestety trochę jak z blogowych opowiadanek - właśnie przez te nieistotne szczegóły, które wcale nie budują klimatu. Historia ze sporym potencjałem, który niestety został zmarnowany.
Poza tym - ale to już tylko moje marudzenie ;) - chyba wolałabym, żeby ta historia działa się w Polsce, a nie wśród amerykańskich czy innych anglojęzycznych nastolatków. To nadałoby historii trochę kolorytu, odróżniłoby ją od innych i zmniejszyło dystans, jaki czułam, czytając - bo najbardziej straszy to, co jest blisko.

Pomysł niezły, ale z wykonaniem już gorzej. Sporo nadzbyt skomplikowanych zdań i mnóstwo niepotrzebnych informacji, jak na przykład z telefonem. No bo co za różnica czy wyjęła go z torebki, czy z kieszeni spodni, to jest nieistotne, liczy się fakt, iż zapomniała dokumentów - to jest ważne, nie takie detale. Całość dość słaba. Oceniam na tróję.

Nowa Fantastyka