- Opowiadanie: Chaos - Opowieść

Opowieść

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Opowieść

– Powiedz mi, jak to było.

Jego wzrok uderzył we mnie jakby chciał wyżreć mi duszę.

– No, mów!

Przymknąłem oczy. Nie potrafiłem zbyt długo wpatrywać się w ten srogi, władczy wzrok, który śledził teraz mimikę mojej twarzy. Nie musiałem podnosić głowy, by wiedzieć, że ocenia mnie, by to czuć. Wpatrywałem się w kamienie podłogi, jakby ich martwy chłód miał przynieść mi jakiekolwiek ukojenie. Gdybym tylko mógł położyć na nich pokrwawione dłonie, byłoby tak przyjemnie.

Poruszyłem palcami, które natychmiast odpowiedziały przejmującym bólem. Nie musieli mi ich łamać! Nie musieli, ale chyba sądzili, że te kilka fal bólu, które przejdzie przez moje ciało zdoła wydrzeć moje tajemnice. Mylili się, nic nie osiągnęli. Wtedy pozostawałem niemy, choć teraz… teraz ból był nie do zniesienia. Gdybym tylko nie był związany. Gdybym tylko mógł zanurzyć dłonie w chłodzie kamieni. Błogie ukojenie.

Podniosłem wzrok, by dłużej sam siebie nie torturować tą myślą. Znów uderzyła we mnie ostrość jego spojrzenia. Pożera moją duszę, teraz byłem tego pewny. Siedzi tam, na tym przeklętym, małym stołeczku, w ten błogi, rozleniwiony sposób i, patrząc na mnie swymi czarnymi dziurami źrenic, pochłania moje najgłębsze sekrety, najciemniejsze tajemnice, najbrudniejsze myśli. Syci się nimi, karmi, pasie. Niech przestanie. Przestań!

Nie przestał. Jego czarne, stare oczy nadal obserwowały każdy mój ruch. Na szczęście nie odezwał się już ani słowem. Mogłem w bezgranicznej ciszy klęczeć przed nim z pochyloną głową i w pełnym goryczy milczeniu czekać na moment, w którym wszystkie moje wątpliwości prysną i nie pozostanie już nic.

Mój oddech zaczął przyśpieszać, gdy zorientowałem się, że nie mam wyboru; gdy dotarło do mnie, że nigdy go nie miałem.

– Pamiętasz wojnę?

To było idiotyczne pytanie, ale padło jakby bez mojego udziału.

– Jak mógłbym nie pamiętać. Zakończyła się zaledwie kilka dni temu. Wtedy to się zaczęło?

– Pamiętasz wojnę? Ja pamiętam. Pamiętam ją bardzo dobrze. I pamiętam tę jedną bitwę, tę w lesie pod Stonehill. Tę, w której wszyscy pomarliśmy.

Nadal byłem tam, w tej piekielnej celi, a czułem się jakbym znów czaił się pośród zielonych gąszczów przeszytego falami deszczu lasu. Czułem swoich ludzi po każdej stronie. Pośród ciemności nie widziałem ich, ale byłem bardziej niż pewien, że tam są. Nie ruszą się bez rozkazu. Nigdy.

Sterczeliśmy tam od dobrych trzech godzin. Dokładnie od momentu, w którym tarcza słońca schowała się za północnymi górami, a ciemne chmury zaczęły wypluwać swoje mokre wnętrzności wprost na nasze głowy. Przeklęty deszcz! Nie dość, że ubranie po kilku minutach zaczynało przylegać do skóry w sposób, którego nienawidziłem, to jeszcze zagęszczające się z każdą minutą fale powodzi utrudniały widoczność do nieboskiej potęgi. Pieprzony deszcz.

Ludzie zaczęli się niecierpliwić, ale miałem to gdzieś. Jeśli któryś spróbowałby ruszyć się, skróciłbym go o głowę jednym ruchem miecza zanim zdołałby zdradzić naszą pozycję. Wiedzieli o tym, nie śmieli drgnąć, a tym bardziej nie ryzykowaliby pytań, które mogłyby wprowadzić mnie w jeszcze gorszy nastrój. Nienawidzę deszczu. A bardziej od deszczu nienawidzę tylko jednego; na szczęście dusza tej kreatury, tego wrzodu, który wyrósł na zadzie społeczeństwa już dawno smaży się w Piekle i, mam szczerą nadzieję, umila Szatanowi czas swoimi wrzaskami.

– Wróćmy do bitwy.

Jego głos wyrwał mnie z odurzenia tą słodką myślą.

Spojrzałem znów w głębiny tych oczu, ale tym razem odbił się w nich tylko mój wykrzywiony, szyderczy uśmiech. Wyglądałem jak obłąkany; oddychając głośno, świdrowałem nieobecnym wzrokiem powietrze, próbując dostrzec niedostrzegalne i tym okrutnym grymasem na ustach strasząc świat. Nie przeraziłem się, wprost przeciwnie, mój własny stan pobudził mnie jeszcze bardziej.

– Bitwa – powtórzyłem cicho, nie pozbywając się uśmiechu. – Tak, pamiętam.

Siedzieliśmy w tym pieprzonym deszczu bez ruchu, bez odgłosu i bez czucia, bo wszystkie członki zdążyły nam już porządnie zdrętwieć. Zacząłem się zacząć zastanawiać, czy w ogóle zdołamy się podnieść z tego błota, czy może już wrośliśmy w ten nieprzyjazny las do tego stopnia, że staliśmy się jego nieodłączną częścią. Nienawidzę deszczu!

W końcu ich usłyszałem. Nie było wątpliwości, odgłos kopyt przeszywał powietrze tak głośno, że dudnił mi w uszach, głośniej niż cała kompania bębnów. Był słodki, kojący; Boże, jak ja się podnieciłem tym dźwiękiem. Zbyt piękny, by mógł być prawdziwy.

Powoli podniosłem dłoń, to wystarczyło, by moi ludzie w kilka chwil byli gotowi na śmierć.

Deszcz nie przestawał padać, ale stało się to dla mnie obojętne, równie bardzo jak fakt, że brodzę po kostki w błocie oblepiony przez suche liście, a igły ostrokrzewu przebijają się przez mój ubiór. Nic nie było ważniejsze od tego odgłosu i jednego słowa, które sam miałem wypowiedzieć.

Naprzód!

Nie musiałem mówić głośno. Czasem słowa wypowiedziane szeptem mają znacznie większą siłę niż te wykrzyczane na całe gardło. Wypowiedziałem je więc bardzo cicho, nie jestem nawet pewny, czy sam siebie usłyszałem, a mimo to rozkaz dotarł natychmiast do umysłów i serc wszystkich moich ludzi.

Chwilę później biegłem przed siebie w kierunku drogi. Lekko schylony, by pozostać w cieniu, by jak najdłużej nie być dostrzeżonym przez wroga. Nie zwracałem najmniejszej uwagi na swoje otoczenie zbyt pewny obecności kompanów, bym musiał przejmować się nimi w jakimkolwiek stopniu. Niech sami martwią się swoim życiem, ja nie muszę.

Zauważyłem cienie koni przemykających pomiędzy drzewami. Pędziły, nie przejmując się tratowanym otoczeniem, nawet jeśli były to szczątki rannych lub martwych ludzi. Pamiętam, że nim jeszcze wypadłem na drogę przed nimi, słyszałem odgłos pękających kości, tak wyraźny jak szum deszczu wypełniający mój umysł.

Przerwałem nagle, słysząc kroki w korytarzu. Kątem oka dostrzegłem strażnika, ukradkiem zaglądającego do celi. Błazen prawdopodobnie myślał, że bezkarnie zdoła przysłuchać się choć części naszej rozmowy. Pewnie chciał pozostać niezauważony, ale przy mnie niewielu osobom się to udawało. Nadal, pomimo zamknięcia pod kluczem, byłem najlepszy.

Przeniosłem wzrok na starca, byłem ciekawy, czy też zauważył tego głupca, ale on już wbijał swoje niemal mordercze spojrzenie w twarz strażnika. Nie potrafiłem się nadziwić, jak był w tym momencie wkurzony; nienawidził zuchwalstwa, równie bardzo jak ja nienawidziłem deszczu.

Szybkie kroki w korytarzu upewniły mnie, że głupiec odszedł, a ja pozostałem znów sam z tymi czarnymi oczami. Nie, nie pożerał mi duszy, już nie. Teraz to było coś głębszego. Coś czego nie potrafię dokładnie określić, jakby stawał się częścią mnie. Dzięki temu diabelskiemu spojrzeniu robił mi coś gorszego niż wysysanie duszy, odbierał mi moją osobowość, moje jestestwo. Próbował za wszelką cenę postawić się na moim miejscu, lecz w ostateczności stawał się po części mną, a ja w jakiejś części stawałem się nim. Granica pomiędzy przesłuchiwanym a przesłuchującym zacierała się. W tej chwili już sam nie wiem, czy to ja zacząłem mówić dalej, czy on kontynuował moją historię.

Wypadłem na drogę. Pierwsze, co zabiłem, to koń stający dęba, gdy nagle pojawiłem się przed nim jak zjawa. Jednym ruchem ostrza przeszywającego powietrze przejechałem po zwierzęcym gardle, które trysnęło ciepłą, świeżą krwią. To zabawne, ale nie pamiętam, jak wyglądała twarz żołnierza upadającego z grzbietu wprost pod moje nogi, ani jakiego koloru była zbroja chroniąca jego pierś, gdy przebijałem ją na wylot szybkim cięciem miecza; pamiętam za to doskonale, że krew tego konia trysnęła mi w twarz. I że była bardzo ciepła, gdy ściekała po policzkach razem z deszczem.

Obróciłem się na pięcie, oceniając otoczenie. Kilkoro z moich ludzi nie miało tyle szczęścia co ja; konie nie przeraziły się ich obecnością i, nie zwalniając tempa biegu, tratowały wojowników stojących im na drodze. Pozbawieni życia lub wciąż jeszcze konający żołnierze leżeli wzdłuż ścieżki, jęcząc cicho; obezwładnieni bólem pogruchotanych kończyn, złamanych kręgosłupów. Kilku musiałem pobłogosławić darem śmierci od własnego miecza, gdyż ich rany były zbyt poważne nawet dla naszych uzdolnionych medyków.

Mówię prawdę, nie musisz patrzeć na mnie tym przerażonym wzrokiem. Sam wiesz, jak bywa na wojnie. Konie są bezlitosne. Widziałem żebra przebijające się przez skórę na zewnątrz, oczy wyciekające z czaszek pękniętych na wskroś, kończyny powykręcane lub roztrzaskane, z których krew wyciekała szybko ozdabiając drogę szkarłatem. Jak miałem nie ukoić cierpienia młodemu żołnierzowi patrzącemu na mnie pustym już wzrokiem, któremu razem ze śluzem mózg zaczął wyciekać przez otwór w głowie. To nie było łatwe nawet dla tak bezlitosnego człowieka jak ja. Gdy o tym myślę, sam już nie wiem, czy zabiłem więcej ludzi wroga, czy własnych.

Śmiejesz się? Śmiej się, śmiało, nie potępiam. To musi być zabawne wysłuchiwać, jak człowiek, który nie przejmuje się nawet własnym życiem, mógł się przejmować życiem kogo innego. I nie mylisz się. Nie liczy się dla mnie życie, w żadnej postaci, ale liczy się śmierć, a śmierć od miecza swego własnego kapitana nie jest chwalebna. Po stokroć wolałbym, by zginęli z ręki wroga, choćby śmiercią tchórzliwą. I tak byłaby lepsza niż to, co musiało ich spotkać.

Szedłem dalej przez deszcz, potykając się w ciemnościach o różne części ciał, nie potrafiąc już rozróżnić do kogo mogły należeć. Dopóki ktoś mnie nie zaatakował, nie wiedziałem, czy był przyjacielem, czy wrogiem, a nawet jeśli wiedziałem, nie robiło to mi najmniejszej różnicy. Jeśli wystawił broń przeciwko mnie, musiał zginąć. Wokół piętrzyły się odgłosy wojny: bicie mieczy, rozcinanie skóry, jęk śmierci pokonanych. A ja czekałem tylko na jednego przeciwnika.

– Jesteś jednak – usłyszałem nagle znajomy głos. – Zastanawiałem się, czy pozwolą ci wziąć w tym udział.

Przez ścianę deszczu dostrzegłem stojącą postać. Powoli zacząłem rozpoznawać znajome rysy twarzy, stroju i postury zbyt dobrze znanego mi człowieka.

– Baltazar – rzekł starzec, wyrywając mnie ze strug deszczu, pola bitwy i sprzed oblicza tego znienawidzonego przez nasz kraj zdrajcy.

Zdążyłem tylko spojrzeć w te czarne oczy.

Kroki w korytarzu, pewne i szybkie, nie dopuściły mnie do słowa. Obaj spojrzeliśmy przez kraty, by swym wzrokiem powitać przybycie Kapitana Lakonery. Piekielnie wyniosła postać, równie dumna co napuszona, ale w gruncie rzeczy również sprawiedliwa i honorowa. Szanuję tego człowieka na swój własny, pogmatwany sposób.

– Powiedział już coś? – jego głos był tak samo władczy oraz charyzmatyczny jak zawsze. Nigdy nie opuszczasz gardy, prawda Lakonera. Twoja kobieta musi być cholernie szczęśliwa, że zawsze jesteś taki sztywny.

– Powiedział już wiele, choć jak dotąd nie widzę związku z tematem – staruch był spokojny.

– Postaraj się wyciągnąć z niego coś wartościowego. Coś poza czczą gadką lub błagalnym biadoleniem – Lakonera wpatrywał się we mnie z nieukrywanym obrzydzeniem. – A może sam mi odpowiesz Arinie z Nerkoltu, czemu pozbawiłeś życia naszego Najwyższego Kapłana? Odpowiedz mi.

Milczałem przez chwilę, po czym zdecydowałem się odezwać.

– Nie zabiłem.

– Bzdura! – warknął, a jego głos huczał mi przez chwilę w głowie. – Znaleźliśmy twój miecz wbity w jego plecy, przeszywający serce na wylot. To była twoja broń i tylko wyszkolony żołnierz mógłby zadać tak precyzyjny cios. Twoja wina jest niepodważalna,

– Więc czemu tu jesteśmy? – spytał rezolutnie starzec, zwracając na siebie uwagę. – Jeśli nie ma żadnych wątpliwości, po co mam go słuchać?

Kapitan stał, oddychając głośno i zapewne miarkując w myślach swoją odpowiedź. Przez chwilę zastanawiałem się, czy w ogóle ją zna.

– Bo prawda jest ważna. Bo powinniśmy ją znać ze względu na pamięć po Najwyższym Kapłanie. Bo zastanawia mnie… bo nie jest w twoim stylu Arinie atakować przeciwnika od tyłu. Uważasz to za haniebne, pozbawiające honoru. Sądzę, że prawda nam to wyjaśni.

Powinien dłużej zastanowić się nad tą odpowiedzią. Mam wrażenie, że przez przypadek rzucił mi komplement, a on chyba również zdał sobie z tego sprawę, bo speszył się lekko. Na krótką chwilę przestał być sobą i to go chyba nieco zaniepokoiło. To było zabawne obserwować, jak jeden z najdzielniejszych żołnierzy zaczyna się bać człowieka związanego, obezwładnionego i zamkniętego za kratami. Kto by pomyślał, że nawet w tej szczurzej pozycji będę miał jakąś władzę; widać byłem potężniejszy niż mi się zawsze zdawało.

Poczułem się lżej. Opuściłem głowę pozbawiony chęci do dalszej rozmowy z kapitanem, który odwdzięczył się tym samym. Opuścił pośpiesznie więzienie, wiedząc, że nigdy już mnie nie zobaczy.

– Kapitańskie miecze są unikatowe – zaczął starzec, o którego obecności zdążyłem już zapomnieć. W jego oczach odbił się strach malujący się na mojej twarzy, szybko uspokoiłem myśli. – Nie ma wątpliwości, że to był twój miecz.

– Chyba tak.

– Rozumiem, że podczas walki z Baltazarem miałeś go przy sobie.

– Oczywiście.

– To była ciężka walka, prawda?

Spojrzałem na niego z wyrzutem.

Powiedzieć, że ta walka była ciężka to tak jakby powiedzieć, że wilk bywa niebezpieczny. Dwaj doskonali wojownicy, mierzący się na miecze w strugach nieprzerwanego deszczu, próbując za wszelką cenę pozbawić życia jeden drugiego. Dwaj kapitanowie szkoleni tylko po to, żeby zabijać, podjudzeni swoim własnym gniewem przeciwko sobie. Nie było ważne kto jest dobry, a kto zły, kto stoi po stronie światła, a kto ciemności. W tym pojedynku byliśmy sobie równie jak bracia zrodzeni w tej samej chwili. A fakt, że byliśmy braćmi nie miał żadnego znaczenia.

Tak, dobrze słyszałeś i nie udawaj, że nie wiedziałeś. Wszyscy wiedzą. Arin z Nerkoltu i Baltazar z Nerkoltu są… byli jednej krwi, jednej rodziny. Byli do chwili, gdy po dwóch godzinach nieustannej wymiany ciosów mój miecz przebił jego pierś na wskroś.

Wpadł mi w ramiona, a krew ściekająca z ostrza miecza ozdobiła moje dłonie. Właśnie takiej śmierci dla niego pragnąłem od momentu, w którym zdradził mnie po raz pierwszy. Nawet nie pamiętam kiedy to było, ale zbyt dobrze pamiętam złość towarzyszącą mi w tamtej chwili. Nieważne. Umierał w moich ramionach, od mego miecza i to było w tym momencie dla mnie istotne. Patrzyłem w jego gasnące, przerażone oczy, gdy leżał mi na kolanach, a jego słaby oddech zwalniał z każdą nadchodzącą chwilą. Nie mogłem się nasycić tym widokiem.

Byłem tak rozradowany, iż nie zauważyłem drobnego przebłysku świadomości w jego oczach. Wykorzystał go zbyt dobrze, sięgając po sztylet u pasa i szybkim, ostatnim ruchem przepływając stalowym ostrzem po mojej szyi. Chyba poczułem ból, lub raczej to było odrętwienie. Potem zimno ogarniające moje ciało. A dalej nie było już nic.

Ostatnie co pamiętam to moment, w którym deszcz przestaje padać. I to wszystko.

Spojrzałem znów na starca. Jego oczy ponownie przybrały władczy wyraz, obrazując wyłącznie wściekłość.

– Piękna historia – zaczął, a jego głos zaniepokoił mnie lekko. – Naprawdę świetna. Już dawno takiej nie słyszałem. Ale nie o to pytałem!

Chciałem w tym momencie poderżnąć mu gardło. Ruszyłem się gwałtownie do przodu, napinając krępujące mnie więzy, a ból przeszedł przez całe moje ciało. Był zbyt paraliżujący. Upadłem na brzuch, nie mogąc się poruszyć, sznury raniły mnie jeszcze bardziej niż do tej pory. Czułem się jak świnia ciągnięta na rzeź i zapewne wyglądałem podobnie. Miałem ochotę zabić ich, zabić ich wszystkich, a przede wszystkim zabić siebie, żebym już nie musiał znosić ich wzroku. Nie mieli prawa patrzeć na mnie, gdy byłem w tym stanie, gdy jak robak czołgałem się po ziemi pozbawiony rąk i nóg, żyjący w wiecznym bólu. Nienawidziłem ich wszystkich!

Leżałem na ziemi, próbując za wszelką cenę zmusić się do życia, które umykało ze mnie krótkimi falami bólu. Zimno kamieni chłodziło moje emocje. Po chwili nie czułem już niczego, co wypełniało moje serce dosłownie przed sekundą. Było mi wszystko jedno. Moja przyszłość nagle stała się tak klarowna jak nigdy do tej pory – o świcie zginiesz padalcu, po co się złościsz? – mówiłem do siebie przyciskając twarz do kamieni, by pochłonąć z nich jak najwięcej chłodu. Teraz tylko to miało znaczenie; liczyło się tylko to, złagodzić ból i wstać, skończyć opowieść.

A niech ich wszystkich szlag trafi! Nie powiem nic więcej! Niech mi łamią kości, przeciągają pod kilem, niech wyciągają mi duszę nosem, nic im to nie da! Nic więcej nie powiem!

Strzec wpatrywał się we mnie, czułem, jak jego świdrujący wzrok bada moje ciało. Zboczeniec musiał wyobrażać sobie ciekawe rzeczy, gdy tak leżałem w pozycji godnej pożałowania. Nie, to moje myśli znów pobłądziły w zakamarki pamięci, których szczerze wołałbym nie mieć. Poczułem, jak jego ręce podnoszą mnie z ziemi i znów układają na kolanach. Wróciłem do punktu wyjścia. Nie mam wyboru, muszę o tym opowiedzieć.

A potem się obudziłem. Sam nie potrafiłem pojąć, czemu mi się to udało. Widzisz tę szramę wzdłuż mojego gardła? To najlepszy dowód potwierdzający prawdziwość mojej historii do tego momentu; od teraz nie musisz mi wierzyć.

Czułem przede wszystkim ból wypełniający moje ciało po same brzegi. Ból i błogość. Ale nie taką, którą zapewne czuje się po przekroczeniu wrót niebiańskich, gdy dusza wolna od ciała nie musi przejmować się już jego ciężarem. To było coś innego; coś, czego nigdy nie czułem. Bałem się? Nie, chyba nie, nie miałem czego. Byłem przygotowany na śmierć, a życie nigdy nie wzbudzało we mnie strachu, więc nie miałem powodu do niepokoju. Po prostu postanowiłem otworzyć oczy. Z czystej ciekawości.

Obudziłem się dziwnie rześki i wypoczęty, jakbym przespał co najmniej kilka dni. I nie byłem przy tym obolały, ani zdrętwiały, jak zdarzało mi się czuć, gdy leczyli mnie zamkowi medycy. Cały ból znikł, jak tylko otworzyłem oczy. To było niezwykłe, zadziwiające. Poruszyłem delikatnie kończynami, a te odpowiadały z siłą i pełnią zdrowia. Nie mogłem czekać. Jednym ruchem podniosłem się, by usiąść na kamiennym łożu.

Byłem w jaskini oświetlonej tylko kilkoma świecami i barwnym mchem, którym porastały wilgotne ściany. Powietrze wypełniał zapach ziół suszących się nad rozgrzanymi kamieniami gdzieś w kącie pomieszczenia. Były tam nienaturalne stoły, wyglądały jakby dopiero co wyrosły z nagiego kamienia i same z siebie przybrały odpowiedni kształt. Ich nogi nadal wrastały w podłoże.

Wokół nich krzątała się kobieta. Wydała mi się znajoma. Ta burza czarnych, skręconych włosów, pod którymi ukrywała twarz, sprawne, szybkie ruchy, gdy mieszała ze sobą zawartości różnych pojemników stojących na stołach. A jej oczy, gdy na mnie spojrzała; zimne i ciemne niczym noc na warcie. Znałem ją, byłem pewien. Nie potrafiłem tylko przypomnieć sobie skąd.

– Odejdź! – rozkazała, wskazując na wyjście z jaskini. Świdrujący, władczy głos. Skąd ją znam? – Odejdź! – powtórzyła, gdy nie zmieniłem pozycji.

– Czemu…?

– Zjeżdżaj stąd dopóki nie zaczęłam żałować, że ci pomogłam! – wrzasnęła, wymachując rękoma jakby to miało mnie dodatkowo przestraszyć. – Nie powinnam, więc odejdź, zanim zmienię zdanie i naprawię swój błąd!

Była wściekła. Zsunąłem się na ziemię. Dopiero w momencie, w którym poczułem twardy grunt pod stopami zdałem sobie naprawdę sprawę, że nie zginąłem. I zorientowałem się, dlaczego.

– Wiedźma – wycedziłem z nieukrywanym obrzydzeniem..

Kobieta spojrzała na mnie, a w jej oczach zawrzało od gniewu. To był piękny widok.

– A wiedźma – rzekła, równie sycząco, jakby rzucała klątwę. – Przeszkadza ci to. Wiedźma, wiedźma, wiedźma. I co z tym zrobisz, co?

– Gdybym miał swój miecz, pewnie bym cię zabił – nie była to jedna z moich najmądrzejszych odpowiedzi, ale zbyt późno zdałem sobie z tego sprawę. Kobieta zdawała się tym nie przejmować.

– Wybacz, więc, że miecza nie znalazłam. Bardziej interesowała mnie masa krwi wyciekająca z twojej rany.

– Dlaczego?

– A dlaczego nie?

Znałem ją, byłem tego pewny. Odwróciła ode mnie twarz, skupiając się na swojej pracy, mając pewnie nadzieję, że zmusi mnie tym do odejścia. Próżną.

– W Nerkolcie mieliśmy wiedźmę. Miała uczennicę. Podobną do ciebie, ale inną. Łagodniejszą. Nazywała się Kirami.

– Ty raczej do siebie też podobny nie jesteś! – rzuciła nagle, przerywając mieszanie. Ruszyłem za nią w stronę wyjścia.

Po chwili byliśmy na zewnątrz.

– Więc to ty – rzekłem, gdy się zatrzymała.

– Tą drogą dojdziesz do zamku – wskazała na las. – Nikomu nie mów, gdzie jestem, nie warto. I tak mnie nie znajdą.

– To się tak nie skończy.

Odparła:

– To już się skończyło. My przegraliśmy, wy wygraliście, Baltazar nie żyje. Magia upadła. Na tym świecie nie ma już dla nas miejsca.

– To czemu mi pomogłaś? – spytałem, próbując nie myśleć o niej jako o wygnańcu. Nie mogłem.

– Bo nie było ci pisane tak zginąć. Nie tak.

Rozstaliśmy się. Wróciłem do zamku, gdzie zostałem oskarżony o zabójstwo Najwyższego Kapłana. Resztę znasz.

Starzec obserwował mnie jeszcze przez chwilę. Potem wstał powoli. „Wiedźma" szeptał do siebie, opuszczając moją celę. Musiałem coś powiedzieć. Coś, co nie zostanie zapomniane.

– Nie zabiłem Najwyższego Kapłana!

Wykrzyczałem to najgłośniej jak mogłem. Starzec tylko spojrzał na mnie wzrokiem, z którym do tej pory się nie spotkałem. Był groźny, pozbawiony wszelkiej litości czy żalu.

– Wiem – odparł cicho jadowitym głosem. – Ja to zrobiłem.

 

Pieprzony staruch! Padalec pozbawiony honoru! Sukinsyn, potomek suki piekielnej, dziedzic samego diabła! On żyje, a ja stoję na szafocie! Za kilka chwil zostanę pozbawiony głowy, życia. Cholera! Pieprzony szakal! Gdybym dostał jeszcze jedną szansę, zarżnąłbym go jak świnię, albo jeszcze gorzej. Szlag!

Z drugiej strony powinienem się tego domyślić, tylko on coś zyskiwał ze śmierci Najwyższego Kapłana – jego stanowisko. Może dla większości to niewiele, ale w odpowiednich rękach ta funkcja ma możliwości, poczynając od przywileju stosowania magii. To przecież takie oczywiste. Ale mnie nie powinno już to obchodzić.

Kat odczytuje moją winę. Niewiele z niej rozumiem, niewiele słyszę. Mam zesztywniałe członki, które słońce poranka pali jak rozpalona stal. Bolą mnie ręce.

Mam ochotę wrzeszczeć, ale nie mogę. To pozbawi mnie tej odrobiny honoru, która mi jeszcze została. Nie dam satysfakcji temu tłumowi zebranemu pod szafotem. Co to, to nie! Głupcy przybyli, by obejrzeć sobie przedstawienie godne królów. To proszę. Oto śmierć prawdziwego żołnierza, który ginie za zbrodnię, której nie popełnił.

To komiczne.

Kat rzuca mnie na kolana. Boli. Klęczałem całą noc, kończyny zdążyły mi ścierpnąć. Powinienem spojrzeć na tłum nim położę głowę na palu? Czemu nie?

Masa ludu. Różni są, bardzo różni. Wpatrują się we mnie ze strachem, jakby obserwowali śmierć samej Śmierci. Zabawne. Ona też przyszła. Muszę już położyć głowę, ale nie chcę spuszczać z niej oczu. Dziwne. Powinienem zamknąć oczy? Nie wiem.

Kat się zamachnął, ona podnosi w górę białą dłoń. Jednak zamknę oczy.

 

Koniec

Komentarze

Mnie tam się podoba. Jest dużo dużo lepsze niż poprzednie (to jest na pewno Twoje opowiadanie?). Masz ucho do dialogów. W jednym miejscu mógł być akapit ale go nie ma, ale to chyba nie problem.

Zapewniam, moje.W końcu każdy ma swoje wzloty i upadki.

Tamto było upadkiem.

Mnie się podobało :)

Nowa Fantastyka