
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Loki przekroczył próg Avalonu. To tutaj spoczywał Rafael, Archanioł Nadziei i Uzdrawiania, trzeci z tych którzy zostali na ziemi aby pilnować Boskiego Planu. Potężny Mag i Patron Podróżników ukryty był na bagnach w północnej części Wyspy Jabłek. Bóg Kłamca dobrze znał to miejsce, bywał tutaj często jeszcze przez Odejściem Pana, aby zażywać rozkoszy jakie oferowały mieszkanki i patronki tych ziem.
– Avalon – Pomyślał rozmarzony Loki – Jak wiele czasu minęło odkąd moja stopa ostatni raz stanęła na zielonej trawie Wyspy Czarodziejek? A przysiągłbym przecież, że jeszcze całkiem niedawno bywałem tutaj niemal na co dzień! – Westchnął ciężko przygnieciony ciężarem wspomnień – Mój drogi Loki, zaprzedałeś się tym latającym parszywcom bo wydało ci się, że wykorzystasz ich do własnych celów… Czy to nie żałosne? Sprzedałeś Bogów dla marnej i niepewnej obietnicy nieśmiertelności u boku Hermesa! – Bóg Kłamca ściągnął stanowczo brwi – Tak mój drogi Loki – Powiedział do siebie, głośno i wyraźnie – To twoje przedostatnie zadanie!
– Doprawdy? – Delikatny kobiecy głos wyrwał go z zadumy.
– Elspeth? – Loki zawahał się – Czy nie powinnaś być… ?
– Martwa? – Szczupła brunetka odziana jedynie w bieliznę zrobioną z dębowych liści, uśmiechnęła się szeregiem białych zębów – Rafael pomógł nam się pozbierać.
– Rafael? – Przechera Asgardu nie krył zdumienia – Wydawało mi się, że został zapieczętowany?
Kobieta prychnęła z politowaniem.
– Mój chłopcze – Zaczęła spokojnie – Nie doceniasz chyba mieszkanek Avalonu. Namówiłyśmy jednego z Upadłych aby uwolnił go.
– Więc wiesz gdzie on teraz jest?
– W Szanghaju. Postanowił odwiedzić swojego, skazanego na banicję przyjaciela.
– Razjel! – Wykrzyknął ze zdumieniem Bóg Kłamca.
– W rzeczy samej – Elspeth skinęła głową – Są z nim także wszystkie Czarodziejki.
– Słucham?!
– Pomagamy mu w jego interesach, a on gwarantuje nam to co sobie tylko wymarzymy.
– Przecież nie jest już więźniem Niebieskiego Kodeksu?
Jakby znikąd tuż obok nich pojawili się Gabriel i Michał w towarzystwie Boga Kupców – Hermesa.
– Razjel został zgubiony przez własną pychę – Rzucił obojętnie Anioł Obecności – Dalej jest archaniołem, mimo tego, że musi żyć pośród ludzi.
– Bardziej mnie ciekawi jego szemrana działalność – Gabriel nie krył zrezygnowania płynącego z postawy swego dawnego kompana.
Ale Loki nie słuchał, zbyt zajęty był radością z odzyskania Hermesa aby przejmować się ciemnymi sprawkami upadłych aniołów.
***
– Niepokoi mnie działalność Razjela – Westchnął Rafael kilka dni później, siedząc w niewielki mieszkaniu Lokiego, które usytuowane było na przedmieściach Londynu.
– Co dokładnie masz na myśli?
– Razem z Czarodziejkami z Avalonu zajmują się likwidacją różnych stworzeń – Wyjaśnił Niebieski Uzdrowiciel – Jednak wydaje mi się, że to nie jest główny sektor jego działań.
– Mówisz o czymś konkretnym?
– Słyszałeś o Kogucie z Szanghaju?
– Tak – Potwierdził Michał – Jego brat odkrył sposób na wyniesienie się ponad śmiertelników.
– Nie mój drogi – Rafael podniósł się z krzesła i wyjrzał przez niewielkie okno domu Lokiego – Odkrył jak zdobyć potęgę która pozwoli mu równać się z Odynem czy Sethem.
Gabriel zakrztusił się herbatą. Porcelanowa filiżanka spadła na zabrudzoną podłogę roztrzaskując się na kawałki.
– Przepraszam.
– I tak ich nie lubiłem – Loki nie wyglądał na zmartwionego.
Archanioł Zwiastowania uśmiechnął się.
– Myślisz, że Rajzel chce sprowokować rewolucję? – Zapytał zaciekawiony.
– Nie, sądzę, że nie.
– Więc po co to wszystko?
– Nie wiem – Rafael spuścił wzrok – Ale słyszałem, że planuje odbić Koguta, podczas transportu do Londynu.
– Przecież transport już dotarł?! – Wykrzyknął Hermes, nie kryjąc zdziwienia.
– Owszem – Potwierdził Archanioł Nadziei – Jednak aby zapewnić bezpieczeństwo jeńca, z Sznaghaju wyruszyły cztery identyczne okręty. A przecież dotarł dopiero jeden.
***
Potężna eksplozja przerwała ciszę poranka. Huk armat stawał się nie do zniesienia. Lepkie kłęby dymu spowiły pokład złowróżbną pierzyną. Powoli i leniwie, z szarej mgły angielskiego poranka wynurzył się olbrzymi galeon. Cztery strzeliste maszty górowały nad spokojna powierzchnią wody, ogromne połacie żagli zdawały się przysłaniać niebo. Niezliczona ilość marynarzy wiła się po pokładzie uwijając się pomiędzy stu trzydziestoma sześcioma działami, zdolnymi w mgnieniu oka niemalże doszczętnie poszatkować każdy inny okręt. Wspaniały kadłub, niczym korpus jakiejś podmorskiej bestii sunął dumnie po spokojnej powierzchni wody.
Brytyjski okręt oddał kolejną salwę. Cud chyba, lub opatrzność Boża sprawiły, że żadna z kul nie trafiła w potężna burtę drewnianego molocha.
Kapitan zamarł. W tej sytuacji każda decyzja musiała okazać się chybioną.
– Gotować się do obrony! – Ryknął wściekle, starając się przekrzyczeć zgiełk.
– Gotować się do obrony! – Rozległo się echem po pokładzie.
Każdy z ludzi obecnych na pokładzie chwytał za broń. Gotowi do nierównej walki, gotowi ponieść śmierć ku chwale Królowej Matki szykowali się do defensywy przeciwko abordażowi wojsk nieprzyjaciela. Sekundy ciągnęły się w nieskończoność. Statki już niemalże dotykały się. Dopiero z tak bliskiej odległości widać było jak ogromny była piracka łupina. Można by rzec, że sam skok na pokład łodzi imperium mógłby poskutkować strzaskaniem kości i wieloletnim kalectwem.
Kapitan zamarł, jeśli stracą jeńca, z całą pewnością zostaną wcieleni do Karnej Kompanii. Nerwowa atmosfera dała się także poczuć wśród marynarzy. Drgającymi dłońmi każdy z nich starał się utrzymać swoją broń.
Czarny jak smoła cień spowił deski pokładu. Z ogromnego galeonu spuszczono posłańca. Przystojny brunet o umięśnionym ciele skłonił się nisko i w dystyngowanym tonie zwrócił się do kapitana.
– Witaj Sir Ianie , kapitanie «Róży Imperium » – Podjął, jeszcze raz się kłaniając – W imieniu naszego kapitana przybyłem na deski waszego okrętu aby prosić was o wydanie nam jeńca, którego tak podstępnie wyprawiliście czterema identycznymi okrętami aby nikt nie wiedział na którym z nich się on znajduje.
Kapitan, głośno przełknął ślinę. Świdrująca uszy cisza nieznośnie się przedłużała.
– Nie mamy tutaj żadnego jeńca – Odparł po chwili siląc się aby jego głos zabrzmiał naturalnie i wiarygodnie.
– Dziwne – Mruknął teatralnym szeptem brunet – Na pozostałych trzech też go nie było.
Zgiełk zagłuszył jego dalsze słowa. Jeden z mężczyzn w przypływie furii rzucił się w stronę posłańca, który jakby od niechcenia uniknąwszy jego ciosu, chwycił go za gardło i uniósł kilka centymetrów nad ziemię.
– Czy tak okazujecie wasze słynne, Angielskie maniery ? – Spytał sarkastycznie, ciskając marynarza w głąb pokładu.
Szereg przerażonych oczy zwrócił się w stronę dowódcy.
– Mówiąc: jeniec masz na myśli naszego zacnego gościa, pana Koguta? – Zreflektował się uprzejmie sir Ian.
– Owszem – Potwierdził.
– Obawiam się jednak, że nie możemy wam go wydać. Królowa Matka nie byłaby zadowolona takim obrotem sprawy.
– Obawiam się, że Królowa Matka byłaby mniej niezadowolona ze straty jednego jeńca, niż z bezmyślnego posłania na dno czterech pierwszorzędnych okrętów – Odparował poseł.
Kapitan poczuł jak jego pewność siebie powoli, niczym dziurawa szalupa, idzie na dno.
– Ja… – Zawahał się – Przykro mi, ale nie mogę.
– Imponuje mi twoja wierność rozkazom Kapitanie – Brunet skłonił się nisko – Dlatego dam ci jeszcze jedną szansę. Oddajcie nam jeńca.
– Wolałbym raczej zginąć aniżeli…
– Dosyć! – Tubalny głos dobiegający z pirackiego pokładu natychmiast uciszył dowódcę.
– Pozwólcie, że przedstawię Razjela, kapitana naszego wspaniałego okrętu «Pieczęć Armagedonu». Nie dajcie się zwieść pozorom, to nie jest nasza najlepsza jednostka.
Wtedy pojawił się on.
Odziany w pancerz tak niesamowity, że na pierwszy rzut oka wydawał się jedynie złudzeniem. Tak gruby, że sam metalowy kołnierz sięgający nieco powyżej uszu i okalający jego głowę miał około dwóch centymetrów grubości. Żaden śmiertelnik nie byłby w stanie nawet ustać w nim, gdyż runąłby zmiażdżony ciężarem owej zbroi. Jedynie naramienniki z pewnością mogłyby złamać kręgosłup przeciętnego człowieka. Nie istniał mężczyzna który postąpiłby chociaż krok w samych chociażby nagolennikach, tak masywnych, ale i pięknych jednocześnie, że pomyśleć by można iż są częścią jakiegoś futurystycznego pancerza opartego na nieznanej hydrauliczno-pneumatycznej technologii. Gruba gronostajowa peleryna, która przypięta była na ramionach Upadłego ciągnęła się za nim po ziemi dodając mu dostojnego blasku i wprowadzająca odrobinę jakby mniej przytłaczającego akcentu. W poprzek pleców, zawieszony na ciężkich żelaznych łańcuchach spoczywał Rozszarpujący Niebiosa Arcykapłan Szaleństwa. Wspaniałe obosieczne ostrze o szerokości przynajmniej jednego łokcia, oświetlone przez nieśmiało przebijające promienie słońca, prezentowało się doprawdy zjawiskowo. Również ono nie było jednak zwykłą bronią. Chociaż na pierwszy rzut oka, wydawało się niczym, ponad gigantyczny miecz, uważny obserwator z łatwością dostrzegłby system niewielkich zębatek i penetracji które prawdopodobnie sterowały jakimś mechanizmem znajdującym się w jego wnętrzu.
Sama twarz Razjela, nie tak piękna jak twarze innych Archaniołów, była jedynie cieniem dawnej urody i czaru jakim promieniowała. Prawe oko, zasłonięte było czarną skórzaną przepaską, lewe natomiast w głębokim kolorze pomarańczowego karneolu z iście stoickim spokojem lustrowało pokład angielskiego okrętu. Pociągła, nieco szpakowata twarz o trójkątnej brodzie pokrytej kilkutygodniowym zarostem poznaczona była niewielkimi bliznami, z których największa biegła niemal idealnie wzdłuż niej aby zginąć w gęstwinie brody.
Razjel zstąpił z kładki po której spuszczono go na pokład wrażego okrętu i postąpił kilka kroków w jego głąb. Przerażeni marynarze odskoczyli w tył, cofając się przed straszliwym opancerzonym przybyszem.
– Ianie McTrevis, żądam natychmiastowego przekazania w moje ręce człowieka znanego jako Kogut z Szanghaju.
Kapitan Róży stał się blady niczym ściana. Przez dłuższą chwilę krztusił się tylko powietrzem próbując wydać z siebie jakiś odgłos. Całkowicie sparaliżowany strachem w niczym nie przypominał tego wspaniałego kapitana którym byłe jeszcze rano, sir Iana McTrevisa który zyskał sobie przydomek Pogromcy Przemytników lub Rzeźnika Azjatów. Można było wręcz pomyśleć, że z każdą chwilą kurczy się coraz bardziej, by w końcu zamienić się w mikroskopijną kulkę i zniknąć niezauważonym.
Upadły Archanioł powoli podniósł opancerzoną dłoń nad głowę i zacisnął palce na rękojeści Rozszarpującego Niebiosa. Powietrze zgęstniało, stało się lepkie i wilgotne, jego ciężar niemal uniemożliwiał oddychanie.
– Daj mi Koguta! – Ryknął, a z każdym słowem zarówno wdech jak i wydech stawał się coraz trudniejszy.
Pojedynczy marynarze padali na nieprzytomnie na pokład.