Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Drugi rozdział Sagi Przesłowian, w całości opartej na tekście rękopisu znalezionego w dziupli. Tłumaczenie – gregster. Dziś przedstawiamy:
*** OPOWIEŚĆ WIERZBUNA ***
– Imię?
– Wierzbun.
– Imię ojca?
– Wierzbir.
– Imię matki?
– Wierzbicha.
– Gdzieście się urodzili?
– W Wierzbińcu.
Oprawca poskrobał piórem po pergaminie, kończąc linijkę fantazyjnym zawijasem.
– Ładnie – ocenił – Naprawdę ładnie się nazywacie. Malowniczo. Ja, widzicie, tyle szczęścia nie mam. Nazywam się Pud. Do dziś się zastanawiam, co mym rodzicem kierowało… Może, dla przykładu, czkło mu się po barszczu i pomyślał „O, jak pięknie to brzmi! Tak właśnie, nie inaczej, będzie brzmiało imię mego pierworodnego!". Może, nie wiem. Jakoś nigdy nie spytałem.
Wierzbun pokiwał głową ze współczuciem. Ruch ten sprawił, że całe jego ciało zakołysało się trzy stopy nad posadzką. Kajdany zadzwoniły cichutko.
– Pud! – warknął z niesmakiem kat, posypując pierwsze linijki piaskiem z glinianej miski – Pud! Czy z takim imieniem można coś osiągnąć? Zostać kimś ważnym? No popatrzcie sami! Ukończyłem Wieżę Cierpienia z drugą lokatą na roku. Napisałem obszerną dysertację „O z przypalaniem związanym ryzyku". Po jaką cholerę – nie wiem, bo przecież nikt tam poza mną czytać nie umiał. Potem sześć lat praktyk w najlepszych katowniach, licencja Oprawcy, praca od rana do wieczora a często i po nocach… I patrzcie, gdziem skończył! W jakiejś zatęchłej piwniczce pod błaszowatym grodem jakiegoś kieszonkowego tyrana. A na czym pracować muszę? Na własnym sprzęcie, ot co! Tutejsi mi dali jeno topór, obcęgi i kawałek sznurka. Ech…
Wierzbun znów pokiwał głową i znów się zakołysał. Jakoś nie przyszło mu do głowy nic, co należałoby powiedzieć.
– A ten partacz Derizedydeus pewnie właśnie wypala znamiona na białych ramionach cudzołożących szlachcianeczek – sapnął kat Pud – Pracuje sobie od śniadania do obiadu, pomalutku, bez pośpiechu, w dobrze wentylowanych pomieszczeniach. A ja? Ech, psia dola…
Oprawca na nowo zanurzył pióro w kałamarzu, otarł nadmiar atramentu palcami, zgarbił się nad pergaminem.
– No, wybaczcie, panie Wierzbun. Już skończyłem, już nie marudzę. Trzeba mi, jak zwykle, przełknąć dumę wzgardzonego profesjonalisty. Którego, dodajmy, jedynym grzechem jest głupie imię. Trzeba się brać za robotę. Czyli za was, panie Wierzbun. Na początek zrobimy więc rozciąganie, miażdżenie palców i łamanie kończyn. Na koniec pierwszej tury jeszcze trochę sobie poprzypalamy, może jakaś sól w rany, jeśli nie macie nic przeciwko… Bo jeśli wolicie podtapianie, to mi bez różnicy. Mamy tu chyba jakąś miednicę… I na tym, jak mniemam, dzień zakończymy, bo już się całkiem późno zrobi. Na rano zaś zaplanowałem gruszkę, Uśmiech Drulki i tokę. O ile znajdzie się tu, oczywiście, choćby kawałeczek czystego płótna… Tak więc – kat rozpoczął nową linijkę – Zwyczajowe pytanie: przyznajecie się?
– Tak! – wrzasnął Wierzbun ochryple – Przyznaję się!
– Do wszystkiego?
– Do wszystkiego!
Pud odłożył pióro, odchylił się na zydlu, znieruchomiał. Długo wlepiał wzrok w cienie tańczące na przeciwległej ścianie lochu, oddychając głośno przez nos.
– No, jasne – rzekł wreszcie – Czy mogłem się spodziewać czegoś innego? Że świat przestanie mi co chwila strzelać pstryczka w nos? Że będę mógł przynajmniej raz na jakiś czas popracować uczciwie? Może jeszcze w fachu, który kocham? Ha, głupi Pudzie, chyba śnisz na jawie!
– Wielce mi przykro… – Wierzbun odchrząknął– Czyli, jak rozumiem, tortur nie będzie?
– Właśnie. Brawo, brawo, gnę się w dziękczynnym ukłonie. Jesteście z siebie dumni, drogi panie?
– Żadnych? – upewnił się młodzieniec – Szybka egzekucja?
Oprawca parsknął, przewrócił oczami.
– Jak mgnienie oka. Klient w takiej sytuacji zażyczył sobie rwania końmi. Rwania końmi, rozumiecie? Ach, jakie to oryginalne! Może jeszcze maczugą kamienną mam wam głowę rozwalić, skoro już przebieramy w tak wysmakowanych i nowoczesnych formach egzekucji?
Pytanie pozostało bez odpowiedzi.
– Dobra, miejmy to już za sobą – sarknął Pud i na powrót sięgnął po pióro – Skoro się przyznajecie, to opowiedzcie mi tu wszystko ładnie. Klient chce szczegółów. Jeśli wychwycę was na kłamstwie czy szachrajstwie… no ale przecież nie wychwycę, prawda? Wszystko mi szczerze i dokładnie opiszecie, a ja nawet najmniejszego nożyka do ręki nie wezmę. Tak będzie?
Wierzbun z zapałem pokiwał głową.
– Oczywiście – rzekł smętnie kat – Nawet i tyle mi się od życia nie należy. Ech… No, to do dzieła. Mówcie, panie Wierzbun, mówcie. Nie martwcie się, ja szybko piszę. A więc jak to się stało, żeście napotkali i ograbili orszak królowej Waryniki? Gdzie królowa? Gdzie klejnoty rodowe?
– No więc, było to tak…
Szeregi wojowników zderzyły się przy akompaniamencie ogłuszającego łoskotu, tarcza w tarczę. Piraci i drużynnicy Medoka zaczęli się przepychać, okazjonalnie pokrzykując na siebie nawzajem i bez większego przekonania dźgając włóczniami.
– No nie! – westchnął Medok osłaniając dłonią oczy – Popatrz tylko na nich! Brzuchy tak spasione, że ledwo kolczugi ponaciągali! Piwo im się z nosów leje, brody miodem posklejane! Popatrz, Wierzbun, popatrz na tego tam, z lewej! Czy mi się wydaje, czy on kiełbasę żuje? Co to ma być, co oni robią? Bo bitwa to na pewno nie jest.
– Ale ci morscy najeźdźcy nie lepsi – odparł Wierzbun, opierając się plecami o wierzbę – Nic dziwnego, nie chcą ludzi tracić. Potłuką się trochę, ponabijają guzów, a skończy się tak, że zapłacimy okup i wszyscy wrócą do domu.
– Nie może tak być – pokręcił głową młody kniaź – Nie tym razem. Obiecałem teściowi, że zrobię z nimi porządek. Muszę dziś wieczorem przywieźć do grodu głowy, Wierzbunie! Dużo głów. Inaczej teściunio mnie z warowni wysiuda, odbierze wodzowanie nad drużyną. I zdechnę z głodu, a wraz ze mną ty, szanowny „doradco do spraw bitewnych".
– No to co robimy?
– Idź tam, kuzynku, proszę! Rozwal klika czaszek, poucinaj to i owo. Niech poczują, że idzie na ostro. Wtedy może i te moje baby wezmą się do pracy.
Wierzbun zastanawiał się chwilę, ale ostatecznie wzruszył ramionami i pomaszerował w dół, do kotlinki. Ominął głazy narzutowe, obszedł ostańce wapienne, przeskoczył przez wychodnię i wyszedł prosto na prawą flankę piratów, dobywając miecza.
Poszło szybko. Dwa ciała runęły na ziemię, w powietrzu zwirowały kawałki bawolich rogów hełmowych i kłaki z pirackich bród. Kilku piratów zwróciło się ku Wierzbunowi, na ich twarzach widać było bardziej zaskoczenie niż gniew.
– O, ty flądro ruda! – ryknął jeden z nich, grubas z blizną na nosie – Dorszu zasrany, karguleno cuchnąca!
Miotając tradycyjne dla łupieżców znad Starego Morza rybne wyzwiska, ruszył do wściekłego ataku. Wierzbun uchylił się przed ciosem topora, odskoczył, wyprowadził dwa szybkie łupnięcia w okrągłą tarczę przeciwnika, a następnie trzecie, tym razem z drugiej strony. Grubas w ostatniej chwili przyjął cios na karwasz. Zwiększył nieco dystans by mocniej i szerzej zamachnąć się toporem, ale Wierzbunowi o to właśnie chodziło. Futrzaste buty pirata ugrzęzły w miękkim żwirze. Grubas zachwiał się, przechylił i po chwili zginął.
Wierzbun strząsnął krew z ostrza i rozejrzał się wokoło. Bitwa, podlana odrobiną krwi, zgodnie z oczekiwaniami nico się rozkręciła. Trzech czy czterech piratów pozostało z tyłu, szykując się do starcia z młodym bohaterem. Wierzbun uniósł ostrze i uśmiechnął się zachęcająco. Piraci zawarczeli, zatupali i poczęli obrzucać go nazwami ryb.
Już mieli ruszać, gdy z pobliskiego tumultu wyłonił się potężny wojownik i zagrodził im drogę. Na głowie miał hełm z obowiązkową u piratów parą skręconych rogów.
– Czekajcie, panowie. Ten chyba mi się należy – zadudnił basowo i odwrócił się ku Wierzbunowi.
– Gwalkwir!
– Wierzbun? Nie poznałem! Czołem, czołem.
Odrzucił włócznię i wyciągnął zza pasa potężny miecz o ostrzu grawerowanym w wizerunki morskich smoków.
– Wiesz, że cię lubię, Wierzbunie – rzucił z krzywym uśmiechem – To nic osobistego.
– Ej, poczekaj…
Gwalkwir nie poczekał.
– Gdzie… ja… jestem?
Wierzbun z trudem otworzył oczy. Nad sobą spostrzegł plątaninę korzeni, wśród których tańczyły cienie rzucane przez pojedynczą lampkę.
– Jest tu kto?
Spróbował podnieść się na łokciach, ale zaraz upadł z jękiem na posłanie. W głowie szumiało mu srogo, lewa strona czaszki piekła, swędziała i pulsowała bólem. Pomacał rękami – czoło owijał mu gruby zwój bandaża nasączonego czymś lepkim i oleistym.
– Leż, nie ruszaj się – z półmroku dobiegł go cichy, kobiecy głos o dziwacznej intonacji – Jeszcze chwila, nim lekarstwo ranę zasklepi. Leż i odpoczywaj. Póki możesz.
W pomieszczeniu rozległy się przytłumione śmiechy, ale Wierzbun już ich nie usłyszał. Zapadł w sen.
Obudził się, jak sądził, niedługo potem. Był głodny, spragniony, obolały – ale dudniąca boleść w głowie zmalała, prawie znikła. Otworzył oczy – lampkę zgaszono, przez szpary między korzeniami prześwitywało blade światło świtu. Ktoś majstrował mu przy pasie.
Ostrożnie podniósł głowę. W półmroku zamajaczył jakiś kształt. Zamajaczył i zamaszystym ruchem ściągnął mu portki.
– Hej! Co jest?
Kształt wpełzł na niego i dostał się w strumień światła. Wierzbuna owiał zapach leśnych ziół.
– Czy ja nie żyję? – zapytał nieprzytomnie, wybałuszając oczy na drobniutką, kompletnie nagą niewiastę o zielonych włosach, która właśnie sadowiła się na jego lędźwiach – Czy ja umarłem?
Dziewczyna zaśmiała się wesoło, odgarniając włosy i czyniąc widok jeszcze ciekawszym.
– Nie – odparła, a jej głos brzmiał jak szmer strumyka – I mam nadzieję, że szybko nie umrzesz. Ale wszystko jest możliwe…
Pochyliła się i pocałowała go w czubek nosa.
– Wszystko jest możliwe. Widzisz, nas tu jest siedemnaście…
Obudził się ponownie. Nie miał pojęcia, ile czasu minęło. Nie wiedział, co było jawą, a co snem. Nie wiedział nawet, gdzie jest. Pewien był tylko jednego – że strasznie, potwornie, koszmarnie, piekielnie chce mu się pić.
Wstał z posłania – trochę niezgrabnie, ale bez większego trudu. Czuł się słaby jak dziecko, dopiero po kilku oddechach w głowie przestało mu wirować i mógł już stać w miarę stabilnie. Był sam.
Pomieszczenie – niska komora otoczona splątanymi korzeniami – była pusta. W jednym jej końcu świecił jasno okrągły otwór wejściowy, a z otworu napłynęły niespodziewanie nieziemsko wręcz smakowite zapachy. Wierzbun wciągnął do nosa zapach mięsiwa. Wściekle zaburczało mu w brzuchu.
Wydostał się na zewnątrz i zmrużył oczy w promieniach wczesnego słońca. Otaczał go las – nie za gęsty, nie za stary, nie za wysoki. Ot, zwykły las, trochę sosen i świerków, tu i ówdzie jakiś liściasty samotnik. Nad koronami drzew majaczył szczyt Wąwoźnika co oznaczało, że nie znalazł się zbyt daleko od miejsca potyczki.
Znalazł się na polance, u stóp sporego dębu który krył pod sobą jego niedawne legowisko. Na środku polanki zaś płonęło małe ognisko, a szczupły i jasnowłosy chłopak własnie delikatnie zdejmował z niego garnuszek.
– Zapraszam – rzekł dźwięcznie, nie podnosząc wzroku – Zaraz będzie gotowe. Chodź, Wierzbun, usiądź sobie.
Podszedł i z ulgą siadł na brzozowym pieńku. Chłopak tymczasem odstawił garnek i wyciągnął z leżącego obok worka miski i łyżki.
– Zaraz będę nakładał. Obok twojej nogi leży bukłak, poczęstuj się.
W bukłaku było wino, lekko rozcieńczone i przyjemnie orzeźwiające.
– Alem sen miał dziwny, pełen niezwykłości – rzekł Wierzbun, ocierając usta – Widno gorączka, chorych utrapienie, w głowie mej uczyniła zamęt, co najdzikszych mi obraz podsunął sprośności…
Widząc nagle zbaraniałą minę Wierzbuna, nieznajomy młodzieniec roześmiał się dźwięcznie.
– To Wino Poezji – wyjaśnił – Wziąłem ze sobą mały zapas na drogę. Sprawia, że zaczynamy mówić ładnie, czasem nawet wierszem. Uznałem, że może się przydać, gdybym spotkał w lesie jakie dziewczątko. Albo nabrał ochoty, żeby sobie pośpiewać. Nie martw się, zaraz minie. Przełknij ślinę i staraj się skupić na tym, żeby mówić normalnie. Na pusty żołądek zawsze szybko działa.
Nałożył do misek gęstej, parującej masy w kolorze ciemnego brązu i wręczył jedną z nich Wierzbunowi. Pachniało wspaniale.
– Cóż to? – zapytał z pełnymi ustami, łowiąc drewnianą łyżką kawałki mięsa.
– Duszone w gęglach kaczapany – wyjaśnił chłopak, rwąc chleb i podając mu połowę – I trochę przypraw.
– Gęgle i kaczapany o tej porze roku…– uprzejmie zdziwił się Wierzbun i zagryzł chlebem – No, no. Dzięki, synku.
– Jedz na zdrowie, Wierzbunie.
Jadł, chwilowo dając spokój cisnącym się na usta pytaniom. W przerwach na przełknięcie obserwował młodziana. Był szczupły, nawet lekko cherlawy. Odzienie jego składało się z kamizelki w kolorze soczystej zieleni, haftowanej złotą nitką w zawijaste mandale, płóciennej koszuli i takichż spodni, oraz pary miękkich butów. Nietypowy ubiór na spacer po lesie, pomyślał. Sam chłopak zaś dziwnie mu kogoś przypominał. Miał delikatną twarz i bystre, jasne oczy.
Skończyli jeść w milczeniu. Wierzbun odłożył miskę, dojadł chleb i beknął z uznaniem.
– Pyszności – rzekł, drapiąc się w głowę przez opatrunek – Dzięki raz jeszcze. Za żarcie i za ratunek, jak się domyślam. Bo to tyś mnie tu leczył i doglądał, prawda?
Chłopak zaśmiał się krótko i machnął ręką.
– Ja? Nie, gdzie tam. Przybyłem tu dopiero dziś rano. A z pobojowiska zabrały i łeb ci opatrzyły leśne boginki.
Brwi Wierzbuna powędrowały w górę, aż pod skraj bandaża.
– To nie były zwidy? Nie majaczyłem w gorączce?
– Nic a nic.
– A gdzie one teraz…?
– Poszły sobie.
– Jeśli… hm… jeśli one…– Wierzbun potarł podbródek– To znaczy… że ja z nimi… Nie, niemożliwe! Chyba żarty sobie ze mnie stroisz, kolego! Jakie znów boginki? Ha, dobre sobie!
Młodzieniec z uśmiechem pokręcił głową.
– A jednak. Jest na to kilka dowodów.
– No, ciekawym!
– Raz – chłopak zaczął odliczać na palcach – że znalazłeś się w Kosinowych Borach, jedenaście mil od pola bitwy. Przyniósłbym cię tu na plecach? Sam? Dwa: łeb masz cały, pewnie nawet bardzo nie boli. A przypomnij sobie, proszę, jakeś w niego dostał. Ponoć twój czerep był raczej w dwóch kawałkach, niż w jednym. Dowód trzeci: po dwóch nocach od zranienia wstałeś i chodzisz. Jest na świecie człowiek zdolny, by to uczynić?
– Błasza… – zaklął Wierzbun – To się zgadza. Ale…
– Czwarty zaś dowód – podjął młodzieniec, nadal wesoło uśmiechnięty – siedzi przed tobą i jestem to ja. Nazywam Nisse.
– Miło mi.
– Jestem twoim synem.
– Eee…
Nisse pozwolił Wierzbunowi chwilę wybałuszać oczy, nim przystąpił do wyjaśnień.
– Zanim zaczniesz wykrzykiwać, że to niemożliwe, musisz coś zrozumieć. Urodziłem się i wychowałem w Ik, krainie wróżek. To dlatego jestem nieco tylko młodszy od ciebie – tam czas płynie inaczej.
– Znaczy się… szybciej? – wydukał Wierzbun.
– Inaczej. Raz tak, raz tak. Różnie bywa.
– Więc chcesz mi powiedzieć…– Wierzbunowi wirowało w głowie, jakoś nic tam nie chciało się ułożyć na swoim miejscu – twierdzisz, że jesteś synem moim i jednej z…
– Wszystkich – przerwał Nisse – Wszystkich siedemnastu.
– Ale…
– Ja zaś przybyłem tutaj, aby…– zaczął chłopak, ale zaraz urwał i, nagle spłoszony, rozejrzał się wokoło– Osz, kirdawka… Zbliża się! Wstawaj, szybko!
– Kto? Kto się zbliża?
Nisse zerwał się na nogi i zagwizdał donośnie. Nim Wierzbun zdążył nabrać powietrza, zza drzew rozległ się trzask, szuranie i tupanie, i zaraz na polanę wbiegły dwa jelenie – młode samce o rozłożystych porożach.
– Wskakuj! – krzyknął Nisse ruszając w ich stronę biegiem – Wskakuj na jelenia, uciekamy!
– Ale…
Grunt zadrżał wyczuwalnie, kociołek wywrócił się i rozlał resztki kaczapanowego gulaszu. Z drzew posypały się liście, igły, szyszki i żołędzie. A oba jelonki zakręciły głowami i dały drapaka.
– Hej! Wracajcie, kirdawka! – wrzasnął Nisse i znów zagwizdał, tym razem jednak bez efektu. Obrócił się do Wierzbuna i przepraszająco uniósł ręce – Chyba jeszcze nie do końca opanowałem to zawołanie…
Ziemia nadal się trzęsła, teraz już wyraźnie w rytm kroków. Zrezygnowany Nisse podszedł do Wierzbuna i położył mu rękę na ramieniu.
– No to już nie uciekniemy. Ech, śniadania nam się zachciało…
– Ale…
– Chcesz wiedzieć, co to, prawda? – Wierzbun pobiegł wzrokiem za spojrzeniem Nisse'a i dostrzegł ciemny, wielgaśny kształt który wolno zbliżał się do nich, odsuwając sobie z drogi zawadzające drzewa – To, drogi ojcze, jest Larkhkun. Sługa mojego ojczyma.
– Ojczyma?
– Męża moich matek – oblicze chłopca bielało z sekundy na sekundę.
– Aaa… Czyli…
– Bardzo zazdrosnego męża moich matek.
– A co on tu robi? – zapytał Wierzbun, a zęby zaczęły mu dzwonić w rytm kroków nadchodzącej istoty.
– Szuka mnie. Będzie chciał mnie zabrać z powrotem do Ik – wyjaśnił Nisse – Bo ja, tak jakby, uciekłem. Zatem szukał mnie i znalazł. Znalazł też ciebie.
– No, ale ode mnie chyba niczego nie chce! – jęknął Wierzbun.
– Cóż… ojczym wie, skąd się wziąłem na świecie. A jest, jak mówiłem, zazdrosnym mężem. Larkhkun zaś to jego prawa ręka i w dodatku straszny lizus.
– Ale one mnie zmusiły! Leżałem nieprzytomny! To nie moja wina!
– Myślisz, że dasz radę mu to wytłumaczyć? Przykro mi, tato. Nie chciałem, żeby tak wyszło.
Wierzbun zebrał się w sobie choć czuł, że strach powoli odbiera mu zmysły. Poderwał się do biegu, ale Nisse schwycił go za rękaw i bez problemu zatrzymał w miejscu.
– Daj spokój – rzekł smętnie – Nikt nie może mu uciec. I on o tym wie.
– Rusza się powoli – Wierzbun spróbował się wyszarpnąć – Idze wolno jak krowa!
– Właśnie dlatego, że o tym wie. Stój w miejscu. Może coś wymyślę.
Stali więc i patrzyli, jak odsuwa się ostatnia zagradzająca drogę sosna i wyłania się zza niej najdziwniejszy stwór, jakiego Wierzbun widział w życiu.
– Dwie… głowy – jęknął Wierzbun – On ma… dwie głowy!
– Ta na dole jest głupia jak but – szepnął Nisse – Niestety, ta u góry już nie.
Bestia stanęła na skraju polany, grunt przestał się telepać i zamarł w przerażeniu. Larkhkun zaś patrzył na nich dwiema parami oczu. Jedna gapiła się tępo i bez większej emocji z kosmatego łba, który wyrastał stworowi mniej więcej z okolic brzucha – dobre dwie stopy za wysoko, aby mógł jej dosięgnąć człowiek. Oczywiście zakładając, że ktokolwiek chciałby dosięgać.
Nad barkami zaś wznosiła się gruba lecz giętka szyja, na której szczycie bogowie umieścili – chyba w ramach dowcipu – głowę drugą. Ta była mniejsza, żywsza i mniej kudłata. W jej spojrzeniu widziało się już więcej uczucia, a nie było to uczucie zbyt ciepłe.
– Hu-hu – zahuczała górna głowa, a potężne, sinofioletowe łapy zatarły się jedna o drugą – Cóż to, paniczu Nisse? Gdzie ja panicza spotykam? Czy aby nie tam, gdzie paniczowi chadzać nie wolno?
– Witaj, Larkhkunie – Nisse głos miał spokojny, choć wargi drżały mu lekko – Znalazłeś mnie, dobra twoja. Ruszajmy więc, bo nie chcę, aby się matki niepokoiły.
– Och, niewczesne to obawy – odparła z uśmiechem głowa – Tam nie tylko matki panicza, ale i inni wielce są zaniepokojeni. Przypomnę paniczowi, że jest synem leśnych nimf, istot uważanych za półboskie. A jako taki, do wielkich jest przeznaczony rzeczy. Panicz będzie kiedyś wielkim herosem. No, chyba że ktoś paniczowi za młodu łeb rozwali i zakopie pod jaworem. Dlatego, przypomnę, nie wolno paniczowi ruszać się z Ik na krok, nim nie ukończy się panicza szkolenie.
– Wiem, wiem – odrzekł Nisse – Skończ już gadać i idziemy.
– Tak, rychło ruszamy. A teraz wy, panie Wierzbun.
– Co: ja?
– Teraz was zabiję.
Potwór skoczył, rozpościerając łapy, a Wierzbun poczuł nagle przypływ sił. Spowodowany paniką, ale jednak. Pognał przed siebie, planując skryć się między drzewami. Oczywiście, nie mogło się to skończyć sukcesem i wcale się nie skończyło. Monstrualna łapa chwyciła go wpół, uniosła. Wierzbun z przerażeniem zdał sobie sprawę, że ręka zmierza w stronę niższej paszczy, która tymczasem nieco się ożywiła.
– Żryj, głowo! – zakrzyknęła wyższa głowa, aż echo poszło po lesie – Gryź, szarp! Zostaw jeno ochłap, który panu naszemu pokażemy. Może być niewielki.
Niższa głowa zakłapała szczękami, chlapnęła śliną.
– Wierzbun! – rozległ się nagle głos Nisse'a – Wierzbun, łap!
Okręcił się, na ile mógł, i spostrzegł lecący w jego stronę bukłak. Schwycił go w ostatniej chwili, nogą opierając się już na wargach potwornej szczęki.
– Lej!
Ależ to głupie, pomyślał Wierzbun. Na kilka sekund przed śmiercią będę poił jakąś maszkarę Winem Poezji. Idiotyzm… Wyrwał zatyczkę i chlusnął zawartością prosto w rozwartą paszczę. Efekt okazał się cokolwiek ciekawy.
Niższa głowa zamknęła nagle szczęki, w mętnych dotąd oczach pojawił się jakby błysk intelignecji. Łapa trzymająca Wierzbuna zamarła także.
– Ejże! – ryknęła głowa wyższa – Co tam znowu? Żryj, co dali!
– Nie, dziękuję – odrzekła niższa niespodziewanie przytomnie – Nie skorzystam.
– Co?
– Już dawno chciałem ci to powiedzieć. Tylko jakoś nie mogłem ubrać wszystkiego w słowa… Otóż mam już dość zżerania wszystkiego, co mi każesz. Dlaczego, przepraszam bardzo, ty czasem nie pożresz naszej ofiary? Tylko gibiesz się tam u góry i pokrzykujesz ciągle. „Pożryj go!". „Odgryź mu rękę!". „Szarp, żuj!". Mam tego powyżej uszu. Koniec, dosyć! Od teraz gryziemy po równo. Zaś co do tego tu chłystka, to ja go z pewnością jadł nie będę. Śmierdzi. I ma metalowe sprzączki u pasa. I guziki miedziane przy kurtce. Ani myślę znów sobie zębów kruszyć!
Oniemiały Wierzbun poczuł nagle, że lewa dłoń stwora chwyta go i zgrabie wyłuskuje z paluchów prawej. Już po chwili upadł na tyłek i pokulał się po wilgotnej od rosy trawie. Nisse podbiegł, pomógł mu wstać.
Tymczasem wysoka głowa zawarczała wściekle, ale że Wino Poezji dotarło już i do niej, odezwała się nad wyraz miło i łagodnie.
– To niesłychane! Niesubordynacja ponad wszelkie granice! Proszę cię, głowo, przemyśl to raz jeszcze. Chodzimy już razem po tym świecie ponad dwieście lat… dzielimy dolę i niedolę… nigdy dotąd się nie skarżyłaś.
– Hej, brzuchowa głowo Larkhkuna! – Wierzbun wpadł nagle na pewien pomysł – Hej, spójrz na mnie! To, co wypiłaś, to Wino Poezji. Magiczny specyfik, który oczyszcza myśli i pozwala mówić pięknie. Ale na długo nie wystarczy, efekt zniknie za kilka chwil. I znowu będziesz musiała jeść, co ci ten drań u góry jeść każe. Znowu nie będziesz umiała mu się przeciwstawić.
– Paniczu Nisse – rzekła niższa głowa, marszcząc brwi – czy to, co on mówi, jest prawdą?
– Najprawdziwszą! – krzyknął Nisse – Masz jeszcze tylko chwilkę, nim przestanie działać!
– Powiedz, głowo, lubisz takie życie? – mówił dalej Wierzbun – Chcesz już na zawsze być głową od brudnej roboty? Nie lepiej samemu kierować tym wielkim, wspaniałym ciałem? Robić, co się chce i iść, gdzie się chce? Mógłbyś być bohaterem lub tyranem, mordercą lub wyzwolicielem, zbawieniem lub klątwą świata! Pomyśl o tym. Czy nie warto spróbować?
– Nie! – pisnęła wyższa głowa – To kłamstwo! Potwarz! Kalumnia!
– Chyba jednak nie – zacukała się niższa głowa – Po głębszym namyśle stwierdzam, że to ma sens.
Lewa ręka potwora wystrzeliła do góry jak zwolniona z napięcia sprężyna. Łapa uchwyciła szyję, szarpnęła. Rozległ się ohydny odgłos rozrywanych tkanek.
– Nie! Zostaw! Puść!
Prawa łapa usiłowała poskromić lewą, ale ta już darła pazurami, miażdżyła, rwała, ciągnąc wciąż w górę.
– Blblbghh! – zabulgotała wyższa głowa, po czym z plaśnięciem oderwała się od ciała. Prawa łapa opadła bezwładnie, lewa zaś z mocą cisnęła krwawy strzęp między drzewa. Wierzbun poczuł, że robi mu się niedobrze.
Przez chwilę panowała cisza. Larkhkun stał, drapiąc szybko twardniejący skrzep.
– Larkhkunie? – zagadnął niepewnie Nisse.
Głowa stwora powiodła wokół na nowo zmętniałym spojrzeniem. W końcu zatrzymała wzrok na małych sylwetkach u swych stóp. Larkhkun chwilę gapił się na nich bezmyślnie, aż w końcu uniósł nieco lewą rękę.
– Pa-pa! – wydukała głowa, po czym całe cielsko bestii wolno odwróciło się i ruszyło w stronę lasu. Dudnienie kroków długo zamierało w oddali. Zostali sami.
– Dzięki, chłopcze – Wierzbun ciężko przysiadł na trawie, odsuwając się jedocześnie od plamy cuchnącej, czarnej cieczy – To był dobry pomysł.
– Tym razem się udało – odrzekł z uśmiechem Nisse – Ale chyba faktycznie powinienem wracać, zanim ojczym wyśle za mną coś gorszego.
– Nie czeka cię kara?
– Mnie? Przyszłego herosa, ćwierćboskiego wojownika? Ha-ha!
Podszedł do Wierzbuna i podał mu dłoń.
– Bywaj, ojcze.
– Powiedz mi chociaż – rzekł Wierzbun – po co tu przybyłeś?
– By cię poznać. Niezły z ciebie numer, tato, a twoja przyszłość kryje jeszcze więcej niespodzianek. Słucha się jej jak porządnej bajędy barda, tyle ci mogę powiedzieć.
– Znasz moją przyszłość?
– Częściowo – Nisse wyraźnie chciał powiedzieć więcej, ale ugryzł się w język – Widzę parę ciekawych scen… Moje matki widziały jeszcze więcej. To właśnie dlatego wybrały ciebie, choć tuż obok leżał ten bydlak Gwalkwir, bez ducha i przytomności.
– Ha! – ucieszył się Wierzbun – Więc jestem… lub będę… większym bohaterem niż Gwalkwir?
– Ta… to też.
– Jak to, też?
– On woli chłopców – uśmiechnął się świńsko Nisse – Jeszcze o tym nie wie, ale woli. Bywaj w zdrowiu, Wierzbunie. Spotkamy się jeszcze.
– Gwarantujesz?
– Gwarantuję. Może wcześniej, może później, ale spotkamy się. Będę cię obserwował. Jakbyś znalazł się w głębokiej błaszy, może uda mi się wymknąć na chwilę i wyciągnąć z niej twoje bohaterskie dupsko.
Zaśmiał się raz jeszcze i odwrócił, ruszając w ślad za okaleczoną bestią. Jeszcze nim na dobre skrył się za pniami, jego sylwetka zaczęła się rozmywać, blednąć, rozwiewać. Wierzbun został sam.
– Ciekawa historia – ocenił Pud odkładając pióro i przecierając oczy – To wszystko prawda? Aż uwierzyć trudno…
Wierzbun zastanawiał się chwilę.
– Coż, można powiedzieć, że elementy prawdy przeplatają się z fantazją – odrzekł wreszcie – Ale z grubsza opowiedziałem tak, jak było.
– Hm, wielce ciekawe, wielce. Ale – tu Pud wziął znów do ręki pióro i zamoczył je w kałamarzu – jakoś nie bardzo rozumiem, co to wszystko ma wspólnego z wydarzeniami, o które pytałem… Jaki ma ta niezwykła przygoda wpływ na to, co się dwa dni temu zdarzyło nad rzeką? Z owym śmiałym napadem, znaczy?
– Och, w sumie niewielki – odparł beztrosko Wierzbun – Ktoś mógłby wręcz rzec, że żaden. Pożegnawszy Nisse'go udałem się Doliną Kamieni do Rakarbanu. Tam spotkałem kilku druhów z dawnych lat. Jak się szybko okazało, szło im w życiu nietęgo i postanowili wrócić na moment do dawnego sposobu zarabiania pieniędzy. Do rabunku czyli.
Pud pokiwał głową i zaczął zapisywać.
– O, to rozumiem. To się zgadza. Co dalej?
– Więc napadliśmy na orszaczek i porwaliśmy królową. Oddamy, gdy król okup wpłaci.
Zapadła cisza, przerywana tylko odgłosem kapiącego ze świec wosku i podzwanianiem łańcuchów Wierzbuna.
– I co? – rzekł w końcu Pud – To ma być wszystko? To po coście, drogi Wierzbunie, opowiadali mi całą tę historię? Czyście niespełna rozumu? A może, gdy was łapali, za mocno was który z wojów palnął w łepetynę? Możecie mi to wyjaśnić?
– Tak – pokiwał głową Wierzbun – Chyba już mogę. Otóż, mości Pudzie, potrzebowałem trochę czasu.
– Czasu?
– Nie inaczej. Czasu, by strażnicy na bramie uraczyli się winem, które poda im pan Kagłowe. A trzeba wam wiedzieć, że pan Kagłowe mistrzem jest i znawcą różnych mikstur – w tym i takich, które usypiają. Potrzeba było też nieco czasu by pan Artan Śniegowe Ostrze wspiął się po palisadzie i strażników powiązał, a potem uchylił nieco bramy dla pana Głaza. Panu Głazowi zaś zajęło chwilę dotarcie do lochu. Szczególnie, że pewnie ten i ów próbował mu stanąć na drodze. Co, wierzcie mi, nigdy pomysłem dobrym nie było i nie jest nim nadal. Nawiasem mówiąc, radziłbym się nieco od drzwi odsunąć, czcigodny Pudzie. Strasznie blisko nich siedzicie.
Drzwi wyleciały z zawiasów.
Pędzili przez noc, jasną od połyskującego srebrem śniegu. Ukradzione z grodowej stajni konie prychały wesoło, ciesząc się z nagłej rozgrzewki.
– A gdzie Kagłowe? – zapytał Wierzbun, gdy zwolnili nieco wspinając się po zboczu pagórka.
– Zgubił się gdzieś, kirdawka jego mać – odparł gniewnie Artan popędzając rumaka – Z nim to tak zawsze.
– Więc jak dostaliście się do grodu? Kto strażników uśpił?
– I to właśnie jest najciekawsze – odpowiedział jadący nieco z tyłu Głaz – Jużeśmy się szykowali tę budę szturmem brać, a tu nagle ni z tąd ni z owąd pojawił się jakiś chłystek. Prosto z mroku się wyłonił, małom go nie rozdeptał. I mówi nam tak: właźcie, panowie, do grodu spokojnie, strażnicy już śpią. „Wierzbun zaś", mówi, „w lochu jest pod okrągłą wieżą".
– To ja go pytam – wtrącił Artan – Skąd on taki pewien, że ludzie w twierdzy posnęli. O on na to: piosenkę im zaśpiewałem. „Piosenkę do snu" – tak dokładnie powiedział. „U nas każdy to umie". Rozumiesz coś z tego, Wierzbun?
Ale Wierzbun nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko do siebie.
Piątka ode mnie i oby tak dalej!
Czy to będzie Twoją specjalnością, Gregsterze?
Dołożyłem Ci drugą bdb. A co Ci będę skąpił...
Specjalność? Niech Bałbarłabyła uchowa!!! Nigdy w rzyci. To raczej relaks i ćwiczenie fabularno-stylistyczne. Specjalnością ośmielę się określicz rzeczy okołoambasadorowe.
Khm, khm... Jak by tu napisać, coby w łeb nie oberwać... Może tak: ćwicz bardzo długo, bo to się lekko czyta, bo to relaksuje... A tak w ogóle to chyba możesz mieć dwie specjalizacje, jak uważasz?
Chwyciliśta mnie za serce tymi słowy, więc w ramach ekskluzywnego bonusu - panteon przesłowiański, pomocny przy analizie tego opowiadania i pozostałych:
Hudźbor
Bóstwo lunarne, patron kąpieli i kąpiących się, a także topielców oraz długich dyskusji. Jego atrybutem jest gąbka-myjka. Przedstawiany jako namydlony starzec z siwą brodą. Syn Wartałki i stu siedemdziesięciu wodny nimf.
Wartałka
Bóstwo uraniczne, władca deszczu, wody bieżącej, potoków i rzek. Przedstawiany jako karp z głową człowieka i jedną ręką. Bóg zadrosny i mściwy, ale obdarzony krótką pamięcią. Występuje m.in. w opowieści „Jak Gździerzbień swego brata Wartałkę ułowił". Syn Bałbarłabyły i stu sześciesięciu dziewięciu wodnych nimf.
Gździerzbień
Bóg dobrych pomysłów. Powstał ze związku Bałbarłabyły i ludzkiej czarownicy. Wyobrażany jako zając o ośmiu uszach. Opiekuje się ludźmi o niestandardowym, innowacyjnym podejściu do codziennych problemów. Wedle podań jest wynalazcą ucha do kubka, guzików i skarpet. Heros, wędrowiec i bohater licznych legend.
Bałbarłabyła
Bóstwo solarne, ojciec bogów, patron głupoty, odpoczynku i dobrego jedzenia, twórca języka ludzkiego, który wymyślił opiwszy się soku ze sfermentowanych jagód. Opiekuje się ludźmi ociężałymi i spokojnymi. Ojciec Wartałki, Gździerzbienia, Kirdawki, Bwałwiejki, Subibaka i Wylwisza-Wałwary. Przedstawiany jako półleżący grubas ze słońcem zamiast głowy.
Kirdawka
Bogini obraźliwego i plugawego języka, owoc spółkowania Bałbarłabyły i słowa „zdrzeszczeć" czyli „mówić nieładnie". Jej imię funkcjonuje jako lekkie przekleństwo. Główna postać legendy „Jak Kirdawka dwieście piętnaście dni króla Stwierszę obrażała". Jej drzewem jest brzoza.
Bwałwiejka
Uraniczna opiekunka dziewic, patronka obrażania się. Potomkini Bałbarłabyły i ludziej kobiety, jednej z córek króla Stwierszy. Klecenie „bwałwiejkowych gniazdek" jest obowiązkiem każdej dziewczyny od jedenastego roku życia do momentu defloracji. Dziewica powyżej lat czterdziestu zobowiązana jest nosić „bwałwiejkowe gniazdko" na głowie w czasie codziennych czynności.
Subibak
Bóg kłamstwa, podstępu, kombinacji i niezręcznych sytuacji, trickster i żartowniś. Syn Bałbarłabyły i samicy kleszcza. Opiekuje się złodziejami, oszustami i krętaczami. Wieczny przeciwnik, ale też towarzysz i pomocnik Gździerzbienia. Na ogół pogodny, cierpi jednak na napady ponurego humoru, w czasie których wymyśla lekkie choroby i niegroźne wypadki. Jego wizerunek charakteryzuje się trzema przedramionami wyrastającymi z czterech łokci.
Wylwisz-Wałwara
Bóg-renegat, chtoniczny pan mroku, śmierci i zniszczenia, wrogi wszelkim istotom, nawet sobie samemu. Powstał ze związku Bałbarłabyły i demonicy Żwirny. Odpędzanie sług Wylwisza-Wałwary jest obowiązkiem wieszczków i czarowników każdej osady. Wyobrażany jako pełna zębów szczęka. Pokonany przez Gździerzbienia, Wartałkę i Subibaka na dwa dni przed powstaniem człowieka, obecnie przebywa uwięziony w szyszce i stamtąd kieruje swoim imperium zła, lecz sam nie jest w stanie ingerować w przebieg wypadków.
Żwirna
Kobieta-demon, patronka starych, wrednych bab, szczególną łaską otaczająca teściowe. Matka Wylwisza-Wałwary. Kapłanki Żwirny mają prawo odprawiać swoje obrzędy tylko na uboczu, poza zasięgiem wzroku.
Drulka
Prawnuk Wylwisza-Wałwary, mroczny wojownik i namiestnik Zębatej Szczęki na świecie. Dowódca Armii Zła i patron chorób żołądka, szczególnie gwałtownej biegunki nazywanej „drulka-srulka". Włada potężnym toporem wykonanym z uszu zabitego przezeń olbrzyma Kwałdyguły. Wielki nieprzyjaciel króla Stwierszy, Gździerzbienia i Subibaka
Król Stwiersza
Patron władców, człowiek zaliczony w poczet bogów za swe wybitne zasługi. Zajmuje się podsuwaniem rządzącym dobrych rozwiązań i długich, mądrych słów. Ożeniony z Kirdawką, która czasem złośliwie wplata w jego rady brzydkie słowa. Bohater bardzo wielu opowieści i legend.
Pabieniek
Olbrzym pojmany przez Gździerzbienia u zarania dziejów, niewolnik bogów i patron ciężkiej, niedocenianej pracy. Wykorzystywany jako posłaniec, budowniczy, sprzątacz a czasem nawet jako żywa tarcza. W wolnych chwilach zajmuje się wszystkimi tymi czynnościami i zjawiskami, którym bogowie nie mają czasu lub ochoty patronować.
No to oby ci się często gęsto przyszło relaksować w najbliższym czasie, i rozrywać także.
Mnie się nadal podoba.
Niech żyje Wolna Fantastyka!
Wędrowcze! Wiedz, że odszedłem tam, gdzie trawa jest zieleńsza. Ruszaj za mną na WTF Wykrot!
kłaniam
gregster