
Czułem, że muszę to napisać. Niefantastyczne, ale lekko zahaczające o hasło “granica nieskończoności”
Czułem, że muszę to napisać. Niefantastyczne, ale lekko zahaczające o hasło “granica nieskończoności”
Czas do odjazdu T minus dwanaście minut. – Patrzę na mokry od potu, ciepły w dotyku telefon, potem długo wycieram go o spodnie, a na koniec chowam z namaszczeniem do kieszeni.
Piątek, piąteczek, piątunio. Nudny jak flaki z olejem, z tym samym schematem, który trenuję od kilkunastu miesięcy. Niezwykły zarazem, bo będzie początkiem czegoś wielkiego… o ile przed pierwszą znajdę się trzysta kilometrów dalej.
Rozglądam się i widzę, że autobus zaraz dotrze do celu. Jeszcze tylko światła i skrzyżowanie, więc wstaję i przeciskam się, żeby być pierwszym w kolejce do drzwi.
Pool position zajęte, a stres robi swoje. Adrenalina pracuje, mięśnie rwą do pracy, wzrok wyostrza, zaś lekko spuszczona głowa uważnie lustruje otoczenie, szukając możliwych zagrożeń i optymalnych rozwiązań.
Czas jest teraz jak z gumy. Wszystko spowalnia. Sekundy zmieniają się w minuty, a nawet w godziny. Osiągam nieskończoność, ale wyłącznie mocą umysłu, bez narkotyków i prochów, które kiedyś łykałem jak słodkie karmelki.
Co ciekawe, nie czuję nawet testosteronu.
I właśnie to jest w tym wszystkim najpiękniejsze. Mój organizm świetnie przygotował się do wypełnienia zadania i uruchomił tylko niezbędne hormony, tak nie za mało i nie za dużo, żebym nie stracił jasności myślenia i nie działał jak mięśniak na sterydach.
Moja podświadomość jest równie wspaniała. Doskonale wie, jak mi pomóc. Nauczyła się tego przez ostatnie kilka lat, w trakcie wielu takich piątków i przebywania w skrajnie nieprzyjaznym środowisku, w którym wciąż próbuję zbudować naszą przyszłość i awansować nas do kolejnego poziomu na drabinie rozwoju społecznego.
Wieczór. Centrum miasta. Znam rozkłady i wiem, że poradzę sobie śpiewająco. Choć wszystko jest na styk, to jest szansa. Ona jest zawsze, do ostatniego centymetra i ostatniej sekundy. Mam kilka minut, żeby zabrać rzeczy i zdążyć na pociąg. Jeżeli wszystko pójdzie gładko, będę mógł wyruszyć pół godziny wcześniej albo przegryźć coś z sensem na stacji. To doskonała wiadomość. Tak czy inaczej wygram… o ile cholerne pudło na kółkach ruszy wreszcie z miejsca.
Moje modły najwyraźniej docierają do najwyższego, bo autobus po chwili mknie z cichym szumem elektrycznego silnika. Drzwi otwierają się, ale natrafiam na coś, co od zawsze było problemem.
To jakiś ponury żart. Dlaczego akurat wtedy, kiedy człowiek najbardziej się spieszy? Ruszcie się, do jasnej ciasnej! – Reaguję wręcz alergicznie na trzęsących się, śliniących jak zombie staruszków, chichoczące nastolatki w nieprzyzwoicie krótkich szortach i mamuśki z radośnie wrzeszczącymi łysymi bobasami.
Towarzystwo napiera i obija się niczym samochodziki w wesołym miasteczku, a ja mam ochotę krzyczeć i ustawiać ich wszystkich razem, po kolei i z osobna. To jednak nie następuje. To nie ten czas. Nie dziś i nie teraz. Straciłbym cenne chwile, a na to zdecydowanie nie mogę sobie pozwolić.
Lawiruję ze zręcznością akrobaty i w końcu wydostaję się z bezmyślnego tłumu.
Chcę nadrobić stracony czas. Przyspieszam, ile to tylko możliwe, ale moich skromnych sił starcza zaledwie na kilkanaście metrów. Z każdym krokiem plecak bardziej ciąży. Ledwo widzę ze zmęczenia. W płucach brakuje powietrza, a ból w mięśniach jest nie do wytrzymania.
Nadludzkim wysiłkiem robię finisz i jestem już przy drzwiach wejściowych na klatkę.
Klucz, cholerny klucz. – Myśli biegną jak błyskawica i choć duch jest chętny i ochoczy, to materia stawia konkretny, acz niespodziewany opór. Portfel nie chce wyjść z tylnej kieszeni przez dobre kilka sekund, w końcu jednak go wyszarpuję, wyciągam z niego klucz i dostaję się do środka budynku.
Zmienić koszulkę czy nie zmienić? Oto jest pytanie. – Mój nos rejestruje w windzie ledwo wyczuwalny kwaśny zapaszek, a to znaczy, że ona może poczuć to samo.
Po chwili jestem w wynajętym mieszkaniu. Głodno, chłodno i do domu daleko. Zapalam światło i o mało nie wpadam na walizkę, która stoi prawie w wejściu.
Jednak zmienię. – W sumie jest mi to obojętne, bo i tak będę się przebierał, z drugiej strony czego nie robi się dla damy.
Dezodorant i perfumy! Nie zapomnij! – W pośpiechu zdejmuję plecak, kurtkę i zabieram z szafki nowy t–shirt. Robię to, co należy, a potem podchodzę do lustra i błyskawicznie oceniam, czy całość ujdzie w tłoku.
Spodnie czyste, buty bez brudu, koszulka w miarę uprasowana. Będzie zadowolona. Czas. Ile czasu?
Patrzę na zegarek w kuchni.
Cztery minuty. Cholera!
Przekładam laptopa do walizki, którą zapinam w iście olimpijskim tempie. Dziesięć sekund i już zamykam i sprawdzam drzwi. Zjeżdżam. Czuję zbliżającą się przygodę, zanim jednak to spotkanie nastąpi, muszę wybiec z budynku.
Trrrr – Walizka turkocze, gdy ciągnę ją kilka chwil później za sobą.
Szybciej, szybciej! – Słyszę zapowiedzi na pobliskiej stacji. Mam jeszcze jakieś dwie minuty. Emocje powoli opadają… dopiero, gdy siedzę w pociągu, gotowy na nowe wrażenia.
***
Dwunasta w nocy.
W trakcie drogi przespałem się więcej niż trochę. Z pociągu podmiejskiego przesiadłem się do dalekobieżnego, tamtym bez przygód przejechałem w dwie godziny i trzy kwadranse, a na końcu bez komplikacji złapałem autobus. Nie padało, więc ostatnie kilka kroków również okazało się czystą przyjemnością.
Jestem zmęczony i wypoczęty zarazem, i dopiero teraz naprawdę i do szpiku kości czuję zew przygody, ten dreszczyk emocji, gdy trzeba coś złapać, bo inaczej można utknąć w Zadupiu Górnym. Moje zmysły są wyostrzone do granic możliwości, a serce bije przyspieszonym rytmem, ale to nieważne. Biorę głęboki oddech, trochę się uspokajam, strzepuję niewidzialne pyłki z ubrania i dzwonię domofonem.
– Cześć. – Jest ledwo żywa, gdy wita mnie na górze. – Napijesz się?
– Tak, daj mi kawę.
Moje kochanie parzy mi pyszny, parujący płyn, potem zaś przygotowuje kafeterkę na rano. Siedzę, dając odpocząć zmęczonym mięśniom. Rozglądam się po małym mieszkanku i z zadowoleniem widzę spakowaną walizkę:
– Ciepłe ubranie masz? – pytam.
– A mam. – Ziewa.
– Dokumenty?
– Paszport.
– Laptop?
– Tak.
– Ładowarki?
– Też. Nie musisz mnie o wszystko pytać.
– A kopie?
– Eeeeee…
– Nie zrobiłaś?
– Wiesz przecież…
– Ale to takie ważne…
– Daj mi spokój, jestem zmęczona.
– Kładź się spać, ja się wszystkim zajmę – mówię to zrezygnowanym tonem, bo wiem, że posiedzę co najmniej do drugiej w nocy.
Odpalam maszynę, która zaczyna irytować nieruchomym paskiem postępu. Ze zmęczenia ćmi mnie głowa. Jest tak źle, że nawet kawa nie jest w stanie spowodować, żebym nie przysypiał.
– Kochanie, hasło. – Kilka minut później niosę laptopa do ukochanej, która z zamkniętymi oczami wklepuje znane na pamięć literki.
– Daj już mi spokój – mruczy po chwili jak kotka i przewraca się na bok.
Otulam ją troskliwie kołdrą i wracam na posterunek. Przygaszam światło i robię to, co do prawdziwego faceta należy. Pierwsza trzydzieści, czterdzieści pięć, druga, druga piętnaście, druga trzydzieści. W końcu się udaje, a ja padam wyczerpany na łóżko.
***
W głowie słyszę przenikający do szpiku kości sygnał budzika.
Jezu, czas wstawać, jeszcze zaśpimy! Która to godzina?
Patrzę z przerażeniem i choć uspokajam się trochę, to wiem, że muszę działać szybko i zdecydowanie.
– Kochanie, wstajemy. Czwarta! Już, już, już. – Delikatnie całuję ją w policzek, bo wszystko ma być konkretnie, ale również tak, żeby sama chciała wstać.
– Daj mi spokój, muszę się wyspać – mruczy.
– Kochanie, wyśpisz się dzisiaj. Obiecuję. – Siłą ściągam z niej kołdrę, a potem wstaję i włączam palnik w kuchence.
Kochanie budzi się dopiero wtedy, gdy czuje zapach świeżej kawy. To jak kocimiętka dla dorosłych.
Przez kolejne kilka minut nie mówimy nic do siebie, tylko działamy jak dwa automaty, powtarzając wyuczone na pamięć gesty.
Pijemy płyn na rozruch, myjemy się, ubieramy i wychodzimy, trzymając się za ręce. Na dół bloku zjeżdżamy zgodnie z planem, punktualnie o czwartej trzydzieści siedem. Przechodzimy do przystanku, gdzie jest tak zimno, że aż dostaję gęsiej skórki. Tulę się do niej, a ona do mnie. Dopiero teraz dostrzegam piękno świata. Ta cisza wśród zabytkowych kamieniczek… i delikatny chłód. Nie widać jeszcze wschodzącego słońca, ale mimo wszystko czuję się jak w raju.
Nie ma już najmniejszego powodu do niepokoju. Chwilowo zniknęły wszystkie smutki i troski. I choć spałem tylko dwie godziny i ledwo żyję, to jestem spokojny. Wiem, ze wszystko zostało zaplanowane do najdrobniejszego szczegółu i jak dotąd idzie zgodnie z planem.
Podjeżdża autobus. W środku siedzi osiem osób. Siadamy i znów przytulamy się do siebie. Ona od razu przysypia, a ja co chwilę zerkam jednym okiem na nazwy mijanych przystanków. Pilnuję swojej kobiety, nas i naszych bagaży.
– Dojechaliśmy. – Mniej więcej po kwadransie gładzę ją po włosach i delikatnie całuję w czoło.
– Hmmmm – mruczy zaspana, otwiera jedno oko i rozgląda się tak słodko, że na dokładkę całuję ją w policzek.
To ostatni przystanek autobusu i nie musimy się spieszyć. W końcu świta. Jesteśmy godzinę przed odlotem. Przechodzimy w skupieniu przez security, a potem stajemy przed tablicą odlotów.
– Kochanie, lecimy o szóstej dwadzieścia.
Patrzy to na mnie, to na ekran, potem znowu na mnie i znowu na ekran.
Iiiiiiiii. – W końcu rzuca mi się na szyję. – Jesteś kochany, zawsze chciałam pojechać do Rzymu! Jezu, jak ja się cieszę. Jestem najszczęśliwsza na świecie! Jak to dobrze mieć takiego faceta!
Uśmiecham się:
– Wszystko dla wspaniałej dziewczyny o czystym sercu. To co, może pójdziemy na kawę?
– Ja, ja, ja, ja przyniosę. Ty zrobiłeś swoje.
***
W samolocie przed startem moje szczęście nagle łapie mnie mocno za rękę.
– Boisz się? – Jestem zdziwiony.
– Z tobą mogę pojechać na koniec świata. – Robi dobrą minę do złej gry, a ja widzę, jak bardzo jest przerażona.
– A leciałaś już samolotem?
– Nie. – Jest zawstydzona, a mnie gra w duszy radosna muzyka.
Widzę, jak bardzo się cieszy i nie przerywam, bo to przecież jej święto. Moja bogini warta jest tego, żeby dostać taki prezent. Wiem, że dobrze wybrałem, a to cieszy najbardziej ze wszystkiego.
***
W Rzymie jedziemy pociągiem do Roma Termini, a potem metrem do stacji Ottaviano. Wokół widać setki spieszących się ludzi. Masy ludzkie są obok nas, ale nas to nie wzrusza. Jak prawdziwa para rzymskich kochanków idziemy, trzymając się za ręce. Kierujemy się do Piazza del Risorgimento, gdzie meldujemy się w jednej z urokliwych kamieniczek.
Stąd już tylko kilkanaście kroków do miejsca, gdzie nie byłem dobrych dziesięć lat. Prawo, lewo, lewo, prawo i dwie minuty później wychodzimy na znany w transmisji plac.
Moja bogini jest zszokowana.
– Ale, ale, ale… przecież stąd możemy dojść wszędzie.
– Dokładnie.
– Nie mogłeś mi zrobić lepszej niespodzianki na urodziny.
– A teraz możemy odpocząć.
Wiem, że moja miłość do niej jest nieskończona… a że granicą nieskończoności jest czas, to już temat na inną historię.
Nie przeczuwam, że ten tydzień naprawdę będzie niesamowity. I że czeka nas jeszcze pisanie pracy doktorskiej w hotelu i powrót wieloma pociągami, bo nasz lot szlag trafił. Takie wakacje zdarzają się raz, no może dwa razy w życiu.
Witaj Tomaszu!
Cóż, jak to mówią, jak mus to mus. Tekst nawet gładko wszedł, dośc krótki, więc w sam raz na jedno posiedzenie. Fantastyki, jak sam wskazałeś, jak na lekarstwo, trudno mi też doszukać się jakiejś przygody w Twoim tekście, czegoś co nadawałoby mu głębszy sens. Nie bardzo wiem, co chciałeś czytelnikowi przekazać. Jeżeli obraz miłości – dla mnie jest on dość niewyraźny, zorganizowanie wycieczki do Rzymu nie wydaje mi się dobrym jej miernikiem. Walkę ze społeczeństwem i swoim ciałem – może, ale to wszystko jakieś takie powszednie, ileż to razy wstając w poniedziałek do pracy zmagam się z gorszymi jeszcze przemyśleniami dotyczącymi otaczającego mnie świata.
Tekst oceniam dobrze jako wprawkę do czegoś bardziej zorganizowanego, dłuższego i niosącego bardziej treściwy przekaz do czytelnika.
Aha i jeszcze technicznie uważaj na “….”, w moim przekonaniu nadużywasz tego znaku ;)
Kilka uwag na koniec:
[…] bo będzie początkiem czegoś wielkiego… o ile przed pierwszą znajdę się trzysta kilometrów dalej.
– bez “…”
Pool position zajęte, a stres robi swoje.
– Pole position
Adrenalina pracuje, mięśnie rwą do pracy, wzrok wyostrza, zaś lekko spuszczona głowa uważnie lustruje otoczenie, szukając możliwych zagrożeń i optymalnych rozwiązań.
– mięśnie rwą się do pracy, wzrok się wyostrza.
Czas jest teraz jak z gumy. Wszystko spowalnia.
– czas spowalnia sam siebie? Propozycja: Czas jest teraz jak z gumy, wszystko dzieje się w zwolnionym tempie.
Osiągam nieskończoność, ale wyłącznie mocą umysłu, bez narkotyków i prochów, które kiedyś łykałem jak słodkie karmelki.
– co to znaczy, że osiąga nieskończoność?
Co ciekawe, nie czuję nawet testosteronu.
– na pewno chodzi o testosteron? Czy np. o adrenalinę?
Mój organizm świetnie przygotował się do wypełnienia zadania i uruchomił tylko niezbędne hormony, tak nie za mało i nie za dużo, żebym nie stracił jasności myślenia i nie działał jak mięśniak na sterydach.
– poczytaj o hormonach, bo to raczej tak nie działa.
Jeżeli wszystko pójdzie gładko, będę mógł wyruszyć pół godziny wcześniej albo przegryźć coś z sensem na stacji.
– może: przegryźć coś sensownego.
Przyspieszam, ile to tylko możliwe, ale moich skromnych sił starcza zaledwie na kilkanaście metrów.
– na ile to tylko możliwe
Ta cisza wśród zabytkowych kamieniczek… i delikatny chłód.
– Bez "…"
Pilnuję swojej kobiety, nas i naszych bagaży.
– zapachniało szowinizmem ;)
Wiem, że moja miłość do niej jest nieskończona… a że granicą nieskończoności jest czas, to już temat na inną historię.
– bez "…"
Che mi sento di morir
Muszę się zgodzić z Basement Key. Nie bardzo rozumiem o czym jest to opowiadanie. Parę literek spłatało figle, ale to się da poprawić z edytorem tekstu. Historia ma jakiś początek, który nawet budzi trochę ciekawość, ale ponieważ nie odkrywasz przez dłuższy czas żadnych kart, to zaczyna się trochę nudzić, a nawet irytować.
No i ten cały obliczony z dokładnością do sekund pośpiech w drodze do dziewczyny. Skoro miał u niej jeszcze czas na to, żeby siedzieć nad laptopem, a potem nawet zasnąć na godzinkę, to jednak jakiś zapas był.
Jest tu sporo zdarzeń, które można rozgrywać, tylko niestety na razie ciężko zrozumieć po co to wszystko. Fajnie by było poskładać jakoś stronę fabularną. Facet jest organizatorem, a po drodze w zasadzie nie ma przeszkód, które by musiał pokonywać. Coś bym pokombinował może…
Sprawnie posługujesz się językiem, tylko zabrakło porywającej fabuły godnej takiego stylu. No i ta dziewczyna. Z tekstu wynika, że jest leniwa i głupiutka. Ciągle śpi, a chłopak ciągnie ten kierat zorganizowania wycieczki :) Mam wrażenie, że przydługie barwne opisy, trochę zniweczyły zamiar oddania pośpiechu. Bardzo dobrze taki zabieg sprawdza się, kiedy odpisujesz wysiłek, a nie pośpiech. Czuć w tekście swobodę pisania, czekam na coś opartego na fajnym pomyśle, bo to pewnie była wprawka-ćwiczenie.
Wiem, ze wszystko zostało zaplanowane do najdrobniejszego szczegółu… – kropeczka.
W większości zgadzam się z poprzednimi komentującymi.
Nie wiem, co chciałeś przekazać tym tekstem. Jaka tak naprawdę była myśl przewodnia. Rozumiem miłość, nadzwyczajne zdolności, inność. Ale brnąłem przez to z nieopuszczającym mnie poczuciem chaosu. Wydaje mi się, że to za sprawką faktu, że miałeś pomysł, który chciałeś przelać w literki, ale uczyniłeś to zbyt pochopnie i nie obudowałeś go w ładną, logiczną i ciekawą całość. Czy motyw romantycznego wyjazdu do Rzymu jest najlepszym z możliwych, jeśli chodzi o przedstawienie wyjątkowych zdolności bohatera? Hm…
Jednak, napisane dobrze. Fajna jest też konsekwencja, między innymi jeśli chodzi o utrzymywany styl, słowa, częste podawanie czasu itp.
Reasumując: Styl – przemyślany i ok, fabuła – nie do końca.
Pozdrawiam! ;)
dO.ob
Przykro mi, że przez nawał spraw nie byłem w stanie zbetować tego opowiadania, ale jestem tu teraz, by to nadrobić. Ogólnie, zgadzam się z przedmówcami. Bohaterowie przyjemni, nastrój bardzo ciepły, ale fabuła raczej nieistniejąca.
Słyszałem kiedyś, że na wschodzie mają taki niszowy gatunek jak “Moe” – gdzie głównym celem dzieła jest wywołanie u odbiorcy uczucia ciepła na sercu, a wszystko inne jest co najwyżej opcjonalne. Z tym właśnie skojarzyło mi się twoje opowiadanie, bo poza ciepłymi scenami, nie ma tu wiele czegokolwiek. (Jeśli chcesz spróbować rozpowszechnić ten gatunek, twoja sprawa, ale pamiętaj, że jest on niszowy z jakiegoś powodu, a ja jak na razie pozostanę raczej zwolennikiem fabuły i przesłania ;)
Nie do końca zgadzam się jednak co do języka, bo tu i ówdzie widziałem kilka zdań, które nie bardzo mi się podobały. To już nie beta, więc nie będę dawał ci pełnej łapanki, ale tu masz kilka przykładów, byś wiedział, o co chodzi.
Czas jest teraz jak z gumy. Wszystko spowalnia. Sekundy zmieniają się w minuty, a nawet w godziny. Osiągam nieskończoność, ale wyłącznie mocą umysłu, bez narkotyków i prochów, które kiedyś łykałem jak słodkie karmelki.
Okay. I? Ani stwierdzenie na spowolnienia ani prochów nigdzie już później nie wraca, nie ma z nich żadnego wniosku.
Co ciekawe, nie czuję nawet testosteronu.
Chyba raczej adrenaliny? Testosteron nie ma wiele wspólnego z tą sceną.
z radośnie wrzeszczącymi łysymi bobasami.
Słyszałeś kiedyś jak wrzeszczy bobas? Radość to ostatnie słowo, jakiego bym tu użył. (zresztą, małe dzieci nigdy nie wrzeszczą z radości, a tylko, gdy są smutne)
Lawiruję ze zręcznością akrobaty i w końcu wydostaję się z bezmyślnego tłumu.
Nie zrozumiałem od razu, że chodzi tu o wyjście z autobusu. A czytelnik nigdy nie powinien musieć zastanawiać się, co znaczy dany fragment, chyba że jego autor świadomie chciał, by był on niejasny.