
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
… Słońce, więc uznał, że to koniec pracy. Szczerze mówiąc był już zmęczony: hodowla pluskwiaka ganimedejskiego wyczerpuje bardziej niż wszystko, czego podejmował się do tej pory. Satysfakcji nie przynosiła, wyłącznie ból, niepokój i stratę czasu.
Pozamykał próbki z zarodkami pluskwiaków i schował wszystkie do lodówki. Pozostało tylko zanotować dzisiejsze wyniki badań: prawdopodobnie nie wszystkie pluskwiaki przeżyją, a jeśli nawet – to dorośnie ich może trzydzieści procent…. Cały pomysł robi się powoli średnio opłacalny, tylko szkoda, że nie wpadł na to wcześniej, na przykład na samym początku: liczna konkurencja i nieuczciwi pracownicy potrafią wykończyć każde przedsięwzięcie, nie mówiąc już o cenach planktonu, sprowadzanego z Ziemi. Wprawdzie istniały odpowiedniki z serii instant, jak również pożywki całkowicie sztuczne lub nieorganiczne, ale – pomny zeszłorocznego pomoru – postanowił już nigdy nie ryzykować i kupować pokarm tylko ze sprawdzonych źródeł.
Zamknął laboratorium i wsiadł do ścigacza. Było już późno, więc na trasie żadnego tłoku. Na stacji orbitalnej wylądował szybciej niż zwykle i po rutynowej kontroli mógł udać się do swojej kabiny mieszkalnej.
– Wcześnie dzisiaj wróciłeś – żona, stojąca przy kuchni, raczej wzrusza ramionami niż wyraża zachwyt, ale może tylko jemu się tak wydaje? – Zdezynfekuj tylko ręce i twarz, zaraz podam kolację.
Burknął coś pod nosem, ale posłusznie pomaszerował do łazienki. Gdy wrócił i zasiadł nad tacką syntetycznego jedzenia, usłyszał jeszcze:
– Musisz jak najszybciej dokończyć nagranie, pan Nakamura pyta o nie od rana. Zdążysz do szesnastego?
Najpierw problemy w laboratorium, a teraz jeszcze to: zaległe nagrania. Wywiady, których wolałby nie przeprowadzać, z ludźmi, których wolałby nie spotykać, rozmowy o rzeczach, o których wolałby nie mówić. Najwyżej po cichu, z oburzeniem.
– Najchętniej zrezygnowałbym z tego – to już jego własne słowa, brzmiące głucho, jakby zza ściany. Jedzenie nie smakowało mu, odkąd ustawowo zmniejszono moc kuchenek. ,,W trakcie o nasze wspólne środowisko'', jak można było przeczytać na wyświetlaczach swego czasu.
– Wiesz, że tak nie wolno, w ten sposób nigdy nie wyjdziemy na prostą – zasmuciła się żona. – Nie spłacamy regularnie rat kredytu, niedługo odbiorą nam twój ścigacz i laboratorium, z którego już chyba nic nie będzie…
Skrzywił się i odszedł od stołu bez słowa. Wiedziała, że teraz będzie chciał udowodnić jej, jak bardzo się myli: zrobi nagranie w dwie godziny, byle jak, a później nikt za nie nie zapłaci. I wymyśli coś głupiego i żałosnego, aby przekonać ją, że laboratorium jest dochodowe. Albo byłoby, gdby nie jej ciągłe narzekania i wszystkie prace domowe, do których zapędza do właśnie wtedy, gdy akurat wpadł na jakiś genialny pomysł…
Pytania zadawane co miesiąc i te same odpowiedzi. Życie na krawędzi zamiast spodziewanej radości. Brak wypłacalności, ciężka praca, rozlatujące się małżeństwo i stopniowe dziwaczenie. Ze szczytu piramidy na sam dół. A przecież to nie tak miało być: doskonale zaplanowana przyszłość z zaniedbywalnym marginesem błędu, życie na wysokim poziomie, wieczna sława i szczęście przyszłych pokoleń… Filmy, które oglądali wspólnie z innymi na centralnym telebimie – rzadko, bo rzadko: raz na miesiąc, i to wtedy, gdy odmówili sobie albo przydziałowego jedzenia albo nowego kombinezonu – dawały się bez problemu zatrzymać lub przewijać w obydwie strony. W najnowszych produkcjach można było nawet wybierać alternatywne ścieżki akcji. Ech, gdyby tak można było w życiu… A najlepiej: rzucić to wszystko w cholerę i zacząć od nowa z czystą kartą. ,,Wyciągnij rękę i naciśnij ekran, przewiń do samego początku'', szepcze życie codziennie rano, gdy okazuje się, że kolejna populacja pluskwiaka wyginęła co do jednego albo znów złośliwy konkurent pod osłoną nocy zepsuł główny agregator i wentylację w laboratorium.
Stop.
Hologram numer jeden przedstawia piętnastoletniego chłopca, który wyróżnia się nadwagą, przyciasnym kombinezonem i okularami o sporej grubości: podczas gdy rówieśnicy spędzają całe popołudnia w halach próżniowych, aby pograć w zespołowe Space Invaders, on woli stare nagrania akademickie z dziedziny fizyki kwantowej, astronomii i inżynierii genetycznej. Jego symulacji modelu rozmnażania się myszy na Wenus nikt nie bierze jeszcze na serio – w końcu to młokos – oprócz jednego starego profesora z zapomnianej niemieckiej uczelni: wywróżył młodemu świetlaną przyszłość, o ile nie zejdzie na złą drogę. Rodzice są zadowoleni, że syn poświęca się nauce, bo sami ledwo wiążą koniec z końcem i przydałaby się im podpora na starość. Ot, szczęśliwe dzieciństwo przyszłego naukowca.
Drugi hologram: dwudziestopięcioletni, przystojny młodzieniec, który – patrząc na oglądających – robi to w taki sposób, jakby chciał powiedzieć, że świat to dla niego za mało. Właśnie skończył najlepszą szkołę średnią w stolicy. Jego zainteresowania wykraczają poza nauki ścisłe, ale tym poświęca się najchętniej: to jego radzą się inżynierowie zasypujący Morze Śródziemne. To on podpowiada, jak skrzyżować dwa wymierające gatunki tak, aby zwalczyć problem głodu w Azji i Australii. Wszyscy patrzą na niego z uznaniem, chociaż to nie on spija śmietankę ani nie odbiera żadnych wyróżnień z tego tytułu. Zostaje Człowiekiem Roku portalu Time.
Następny hologram to laurka dla długo wyczekiwanego wędrowca: dwudziestopięcioletni mężczyzna w skafandrze i z hełmem w ręku zaraz zejdzie ze stopni rakiety, uśmiechnie się do kamer i powie, że na Proximie znalazł ślady życia. I że wspólnym wysiłkiem możemy tam kiedyś zamieszkać, bo warunki lepsze niż na Ziemi.
A później? Później wszystkie wielkie korporacje, które korzystały z olbrzymich rządowych grantów badawczych, stanęły do przetargu o niego: wybrał tę, w której mógł pracować nad projektem osiedlania się na innych planetach. I tutaj zaczęły się schody.
Pierwszy pytajnik, walący kropką mocno w głowę, pojawił się właśnie wtedy: dlaczego nie został na uczelni? Odwrotu już nie było, za bardzo polubił luksus, chociaż płacił za to wysoką cenę: kliki i sitwy w pracy dawały o sobie znać, nierzadko ktoś podłożył mu świnię. Praca w korporacji zaczęła wykańczać go psychicznie: stres, terminy, pośpiech, słupki i wykresy. Najpierw pojawił się niewinny ból głowy, później drżenie rąk – stopniowe i postępujące. Zabijał je jakimiś półlegalnymi proszkami, kupowanymi w ciemnych zaułkach metra i w slumsach na przedmieściu. Firma tolerowała jego pomyłki i opóźnienia ze względu na dawne czasy: w końcu to solidny pracownik, mimo, że już nie na pierwszej linii, ale kto wie, może kiedyś…
Trzydziestopięcioletni facet z hologramu numer cztery ma już siwe i lekko zmierzwione włosy, a na sobie – szpitalne ubrane. O mały włos, a skończyłoby się tragedią. Na granicy przedawkowania, a później odwyk – nie bez problemu, ale wtedy poznał ją i szybko się oświadczył. Jedyna ciepła osoba na tej ziemi.
Firma wyciągnęła rękę po raz kolejny, urlopowała, kiedy tylko chciał. I jeszcze jeden hologram z tego samego roku: razem z kolegą, który spędził dwa wcześniejsze lata w Tybecie.
– Rzuć to w cholerę, rób to, co kochasz. Poradzisz sobie bez problemu – przekonywał ów kolega do upadłego.
Wtedy pojawił się drugi pytajnik, a później wyjące syreny alarmowe w głowie, które znów zignorował: w ten sam dzień złożył wypowiedzenie i zabrał swoje osobiste rzeczy z biurka. Zbaraniałych min kolegów nie zapomni nigdy: wtedy śmiał się z pustych zdań o kryzysie, albo o tym, że hobby można pielęgnować równolegle, bo dobrze płatny etat zawsze się przyda. ,, Ja wam pokażę!'', jego roześmiane oczy znów pozwalały się łudzić, że nadejdą sukcesy, jak kiedyś…
Na więcej hologramów nie było czasu. Wypadało dokończyć zamówione publikacje, które pozwoliłyby spłacić kredyt wzięty na budowę księżycowego laboratorium, jego wyposażenia i pensji dla pracowników.
Publikacje okazały się klapą, hodowla pluskwiaka też i tylko żonie i jej cenzorskiej pensji dało się jakoś przetrwać. Pozostawała ciężka praca i nagrywanie wspomnień.
Nagrywanie… Nie potrafi już skończyć prostego wywiadu dla ,,Wiadomości Luny'' i może właśnie dlatego to ja z nim rozmawiam, a nie odwrotnie?
– Może być? – spytałem szefa, gdy ten oddał mi surowe nagranie.
– Może. Bardzo dobry plan – pochwalił. – Tylko nie pisz, że mieszkał na prowincji, zrób z tego najlepszą szkołę w stolicy, bo znów dostanie szału i ubiorą go w kaftan i przywiążą grubą liną do leżanki. O projektach ze szkoły powszechnej napisz, że różni tacy owacy i naukowcy konsultowali z nim wszystko, począwszy od zasypania morza.
– A o chorobie? – pytam trochę ze strachem, bo jak tu wyciąć istotną część tej opowieści? – Może, że przepracowywał się zbytnio i wylądował na kardiologii?
– Nie, zamień to na nielegalne prochy, ludzie lubią takie historie. Powinien autoryzować, w końcu dostanie za to konkretną sumę.
Tak właśnie zrobię. Klikalność znacząco nam wzrośnie, a reklamodawcy będą walić drzwiami i oknami. Już wiem, dokleję żonę, która wyciągnęła go z nałogu i medytującego kolegę. W końcu co za różnica, na którą odmianę schizofrenii paranormalnej cierpi bohater tego artykułu.
Gdyby się tak głębiej zastanowić, to różnica jest. Niektóre odmiany schizofrenii dają się bez problemu wyleczyć.
Moją się dało.
Troche niezrozumiała, ale klimat człowieka chorującego na schzofrenii jest. Krótkie, ale dobre. Nie ma na co narzekać, ale chwalić też nie ma.
Treść nie powala, ale czytało się dobrze, sprawnie napisane.
Dzięki. Tak to miało właśnie wyglądać: opowiadanie o niczym.