Błędny Młyn
O tym, co usłyszałem od Alberta, dzwonnika
Przerażająca rzecz! Wczoraj spłonęła w żywym ogniu baba. To było w południe, a do północy wdowiec się po niej powiesił. Wieczny odpoczynek racz im dać Panie, a światłość wiekuista niechaj im świeci! Niech odpoczywają w pokoju wiecznym. Amen.
Albert, dzwonnik w kościele świętego Jakuba w Nysie, kiedym tam trawił czas na samotnej modlitwie, wyszedł z dzwonnicy, podkradł się, a może się tylko garbił, i powiedział mi to, że „w Domu Wagi spalili wczoraj kobietę!” – szept syczał jak ogień w deszczu.
Albert wiedział już wcześniej, bo to wyszło w czasie spowiedzi, którą podsłuchał; spowiedzi młynarza, co żył z żonką w Błędnym Młynie nad Widną.
„Przypadkiem – rzekł – nie chciałem, bo cóż mnie, na Boga, cudzy grzech obchodzi, skoro własnych nie spamiętam!”
Młynarz bał się żony i mówił, że to czarownica. Ojciec Gotbrott go spowiadał i mógłby potwierdzić, gdyby nie tajemnica.
Jak mi to Albert opowiedział poszedłem się z miejsca upić tanim węgierskim winem, co mi w domu zostało. Rozmyślałem gorzko, co to za potworne czasy. Kiedyś wszystko było lepsze…
Skoro zaś wytrzeźwiałem zebrałem się, wypytałem o rzecz Thomasa Sonna, pisarza miejskiego, imć Herringa, woźnicę biskupiego, a także wsiowych głupków z Żulowej, gdzie Błędny Młyn stoi. Teraz to piszę. Było mi niewsmak, ogłaszać plotki, ale nie idzie o plotki, ani o czary tej niewiasty, ale o rzeczywistość.
Miała na imię Alicja. Jako panna żyła samotnie na Górnej Wsi koło Nysy. Przed pięciu laty dżuma spadła na Księstwo Nyskie i w drugim roku zabrała pana Vogla, a w następnym Voglową – jej rodzicieli. I tak została sama. W rocznicę śmierci matki, wyszła po mszy na cmentarz nad brzegiem Białej Głuchołazkiej – ktoś ją śledził. To by Lew. Znalazł ją nad grobem Voglów i tam się poznali, tak mi mówił Janicko z Żulowej, bo mu Alicja wpadła w oko, temu Lwu.
Alicja była blada, czarnowłosa, nieco krzywousta. Miała skórę świecącą, trochę jakby za mało na jej długie ciało, jakby chciała z niej wyleźć niby wąż. W oczodołach zielone oczy miała szeroko otwarte, oczekujące tajemnicy. Miała piękne, zdrowe zęby jak książęcy koń, kości długie, wydatne kości policzkowe i obojczyki, a pisarz miejski Thomas Sonn, który ją widział gołą na procesie, mówi, że żebra, można było policzyć pod jej śliczną piersią. Na piersi srebro i pierścionek z rubinem na lewej stopie – w piecu znaleźli. Ludzie gadali, że to Żydówka, a wielu przecie gada do dzisiaj, że to przez nich mamy zarazę i paranoję, toteż patrzyli na Alicję kosym okiem. Małoduszni zawsze potrzebują kogoś, żeby go winić za zło.
Lwu Alicja bardzo się spodobała, choć ludzie w naszych czasach poświęcają uwagę zawsze tłustym paniom (Kto wie, może kiedyś moda się zmieni?). W marcu 1639 byli już mężem i żoną. Wcześniej Lew dostał ofertę pracy w młynie od samego pana biskupa Jana Baltazara [Liescha], który rządzi w Nysie w imieniu jego książęcej mości Karola Ferdynanda Wazy, skoro ten przebywa we Warszawie, słuchając śpiewu słowików. Lew podpisał umowę dzierżawną i pojechali z Alicją w stronę zachodzącego słońca; koło cmentarza, przez mokradła i na południe z biegiem mulistej rzeczki, aż dotarli do młyna nad Widną, dla traktu doń wiodącego, który ginie w dębowym zagajniku nazwanego Błędnym Młynem. Również dlatego, że jest nawiedzony – to mówią, że w onym młynie mieszka Antychryst.
Co widział na właśnie oczy imć Janicko z Żulowej
W izbie Lew przesiewał, mielił ziarno, sypał je do worów. W czwartek wiózł na swoim powoziku do Nysy, gdzie spotykał się z piekarzem Theo Gotbrottem, bratem ojca Gerarda, który był spowiednikiem Lwa. Z mąki piekarz robił chlebki, które u ołtarza jego brat przemieniał w Hostię. Wszystko się zazębiało na swoim miejscu w tej społeczności i nie zanosiło się na płacz, ani zgrzytanie zębow. A tu takie nieszczęście!
Imć Janicko z Żulowej [wieś pobliska] znał Alicję. Twierdzi, że młyn jest nawiedzony, inaczej by nie gadali “Błędny młyn”.
– Panie – mówił mi – baby w dzisiejszych czasach dziczeją!
I dalej:
– Tfu, Alicja – tu przeżegnał się, splunął – na Kowadle się z kozłem parzyła, w zad go całując! A własny dając na orgii! Piękna była, strasznie, tylko szkaradna – zeznał.
Widział raz Alicję w tych włosach jak smoła czarnych, “jakby właśnie z komina wylazła, tamtędy latała po nocach na szatańskie sabaty tam w góry. Strach pomyśleć, tak wysoko!” – tak mówił Janicko.
Poza tym nic szczególnego się nie działo, w czwartki Lew jechał do Nysy.
– Alicja zostawała; niby gotowała strawę, ale to djabli wiedzą, co. Podobno, panie, w młynie, znaleziono na blacie obcinane paznokcie I tego… pukle włosów młynarza, może chowała dla czarów. W sobotę także sam jechał na ławy rzeźnicze nakupić wołu chyba, bo Żydówka przecie wieprza, by nie tknęła. Potem w niedzielę byli u świętego Jakuba na mszy, na cmentarzu pewno, a gdy wrócili z Nysy do młyna już więcej nie wyszli, bo w nocy spadł wielki śnieg, biało było wszędzie. Zasypało nas po cholerę! Po klamki!
Pomyślałem, że Janicko z Żulowej jest nienormalny, ale zapisuję, co mi podał. Czegoś może nie dosłyszałem, bo Janickowi brakuje siedmiu przednich zębów.
O tym jak z odwilżą przybył Lew do ojca Padewitza
Była niedziela, kiedy spadł wielki śnieg. Zasypało chaty w Żulowej i pozostałych wsiach książęcych i Błędny Młyn także zasypało po klamki. Ślągwa wsiąkła w drzwi i okiennice tak, że nie dało się otworzyć odrzwi – tak było w noc przesilenia wiosennego.
Odwilż przyszła dopiero w maju, drugiego dnia wody gruntowe odeszły wgłąb śląskiej ziemi jak wody płodowe odchodzą z łona matki. Po długich siedmiu tygodniach dało się otworzyć odrzwia i wyjść. Wielu wieśniakow wtedy przymierało z głodu.
Lew wtargnął do kościoła świętego Jakuba, to było właśnie drugiego maja – i pognał do zakrystii, krzycząc:
“Niech będzie… fu, thu na stos! Moja żona to wiedźma!”
Był blady jak ściana, sapał, cuchnął wodniście, na skutek długotrwałej biegunki, która go męczyła, odkąd od dwóch tygodni jadł tylko makaron z brzozowej kory i śnieg. Bo kto trzyma zapasy na 7 tygodni spodziewając się zawiei? Nikt. Także zapasy Lwa stopniały szybciej niż śniegi. A teraz zdawało się tajać jego ciało. To Albert widział jak zdziczały Lew przybiegł do ojca Jerzego Feliksa, proboszcza, wołając o karę śmierci dla żony, gdyż, w jego mniemaniu, wszystkie te nieszczęścia ściągnęła czarami: wielki śnieg i nieróbstwo, obłąkanie i głód, ale to i głód lepszy od zatrutej strawy, którą mu podawała. Zgroza!
Padewitz jednak się zmartwił na myśl o stosie, Nie popierał inkwizycji, którą w Nysie sprawował świecki prawnik, Ferdynand Zacher. Nawet pisał przeciw inkwizycji list do samego księcia Wazy, po tym jak Lew rządał od niego, by rozpalił stos dla Alicji. Pisał do księcia w Warszawie, że niewinne kobiety płoną z woli świeckich trybunałów, prowadzonych przez inkwizytorów-prawników, że nie można sobie pozwolić na ryzyko palenia niewinnych, i nie po to ich, Jezuitów, miłościwy Karol Ferdynand ściągnął do Nysy, aby się temu przyglądali. Lwa tymczasem zgromił i odesłał do ojca Gerarda, aby z nim rozmówił się ze wszystkiego, aby się posilił w salce.
Młynarz usiadł w zakrystii w salce i wszystko opowiedział ojcu Gerardowi, o suchym pysku jak się mówi, bo nie był już w stanie jeść. Miał omamy jak wynikało z jego gadki, bo widział nad rzeką szczury i ludzi w maskach dziobatych niby sępy, a zaraza przeszła już dawno i ludzie w Nysie przestali chodzić zamaskowani. Ale po kolei opowiem, tak jak mówił z Ojcem, według tego, co mi opowiedział Albert.
Jak ojciec Gotbrott zamienił się w słuch
“Skąd się tu wziąłeś” – spytał ojciec Gerard na co usłyszał, że Lew pieszo przybłąkał się do Nysy, bo jego muły Kościeja i Tłuszcza pożarły w zagajniku wilki w noc przesilenia.
“Powiem woźnicy, Herringowi, żeby pana odwiózł. Gdzie Alicja? Jest bezpieczna?” – spytał. “Właśnie o niej chciałem! To czarownica, przysięgam na Boga, trzeba żeby spłonęła, niech jej włos nie spadnie z głowy niech już nie będzie po niej śladu na tej ziemi, ojcze” – mamrotał Lew ku przerażeniu i konsternacji ojca Gerarda, bo on również nie był zwolennikiem palenia stosów. Inkwizytor Zacher budził w nim chorobliwy lęk. Był to prawnik z Wiednia, sędzia biskupi wyjątkowo okrutny, który spalił już wyrokiem sądowym kilka Bogu ducha winnych kobiet, zarzucając im czary. Z górą dwadzieścia. Ostatnio zbudował nawet piec na czarownice: Dom Wagi.
“Niech pan je grzanki, proszę. Grzanki z czosnkiem. I wodę. Bądź rozsądny panie Lwie – odrzekł mu ksiądz – nie gadaj ludziom o żonie źle, bo to może być fatalne. Wróć raczej do niej i przyjdźcie razem jutro, wyspowiadam pana, I Alicję. Zaproszę was na śniadanie, bardzo pan zmizerniał.”
“Nie! – jęczał młynarz – potrzebuję, żeby mnie teraz ojciec słuchał. Nie mogę wrócić, nie mogę jej widzieć, ona wzrokiem mnie spali” – w głosie młynarza była rozpacz, może płakał. Albert słyszał tylko przez drzwi, myjąc posadzkę za ścianą.
“Zamieniam się w słuch” – rzekł ojciec.
Co w spowiedzi wyznał Lew Młynarczyk
“Zanim się zaczęła zawieja wydawało mi się, że wszystko jest normalnie. W czwartek byłem u brata ojca, mąkę zostawić. W piątek praca bez reszty mnie pochłonęła, w sobotę tu byliśmy na Ławach rzeźniczych nakupić mięska, jeszcze w niedzielę nas ojciec widział tu przecie, mnie i tę wiedźmę. Potem nas zawiało, byłem z nią w nocy. Dała mi rozkosz i ból, a potem biało. Pamiętam jej szept “śnieg śnieg”, jak przez mgłę, ona podniecona a ja byłem wściekły jak się rano w południe obudziłem, że padało, aż światło przestało wpadać przez okno. Tylko ten śnieg, wybierałem go przez okienko; na zupę, na kąpiel, topiliśmy śnieg do wszystkiego i wciąż spadał nowy. Po środzie już straciłem rachubę czasu; próżniactwo zupełne. Potem znów dzień spędzałem osowiały, słyszałem hukanie sów – w biały dzień! Do cholery! Nic nie mówiłem Alicji, bo wzięłaby mnie za chorego umysłowo, tylko na to czekała, żebym się zdradził. Ho ho ho, nie, co to to nie…
Nie chciałem jej straszyć. Ale już bez apetytu, gapiąc się w sęki i słuchając języków płomieni w kominku już to zawieruchy za okienkiem spędzałem czas, jakby nigdy nic. Nocami znowu z nią byłem, na jej ciało jedwabiste jeszcze długo apetytu nie straciłem, to grzech, wiem. Jakbym urazy nie żywił i słabości nie czuł, albo czuł inną, mocniej. Potem znowu smutno było, widziałem w jej łonie dziecko-potworka; same zęby z włosami, takie plugastwo. Ale dość. Co jeszcze miałem mówić: całe dni mi spływały w letargu, że się stałem niedźwiedziem. Spałem, ona mnie budzi – myślałem, że śpię tak od Bożego Narodzenia. „Nalej mi miodu – mówiłem jej – niech pokrzepię strudzone członki.” A ona mi na to: “Skądże wezmę ci miód, kochany! Już zaraz tylko śnieg nam zostanie jeść”, ot. I takie to było wodzenie, kłucie, trucie. Wieczne wymówki… wie ojciec, to jest przerażające. Ojciec wie.”
Tu westchnął głęboko. Ojciec Gotbrott nawet się nie zająkał.
“Właśnie ojciec mnie też nachodził. Nie wielebny, ale mój biologiczny. Siedziałem w ceberku jak się śnieg już zagotował do kąpieli i parzyłem ciało po spółkowaniu. Bo wpierw aby nie zwariować zacząłem przesadnie o własne ciało dbać, goliłem się brzytwą dziennie; brodę, a nawet pachwinę i pachy, jak to ponoć Mahometanie robią. Ręce mi się trzęsły na myśl o ojcu, bośmy się nigdy nie rozumieli – a nie mogłem nie myśleć, bo od niego dostałem ten płyn po goleniu, którego zawsze używam. To jest jego zapach, mojego starego. Czułem go przez ten płyn, stawał mi przed oczami, kiedy wciąż leżałem w ceberku i odpalałem fajkę, z melasą, żeby okadzić aurę i wygnać ten zapach. To jest masochizm – bo czemuż ja ten zapach używam po goleniu jak go nie znoszę? Straszne może to jest co ojcu mówię. Nienawidzę go, tego zapachu. Siebie za to. Ale co w tym ceberku się działo, gdzie kąpieli zażyłem… Nieraz zasypiałem tam nago w ceberku i budziłem się ze smakiem mydła na ustach, wtedy się ona pojawiała jak demon. Budziłem się jakiś nabrzmiały w jej ścisku. Mówią, że żona mężowi jest jak szata, ale ona nie. O nie, odwrotnie, jakby mnie odzierała, choć byłem nagi, miałem na sobie jej gorące krzywe usta, wstyd, Boże! Otwierałem oczy i tylko te włosy czarne widziałem jak kaskadę, spływały na uda, jakby to nie człowiek był. Portal. Pustka. Ten jej czarny łeb, włosie zmokłe jakby ta przestrzeń w zamku w drzwiach, gdzie klucz się wkłada, jak to się wulgarnie mówi dziurka od klucza, zdawało mi się, że za nią podglądam rajski ogród z tobą, fu! Z nią, z tą moją żoną, wybaczy ojciec. Ale widziałem mary. Ona mnie wyssała do cna, w wannie w łóżku we dnie w nocy. Uczułem się strudzony. Wtedy – w nocy, może była pełnia – przyszły wilki i zeżarły muły; Tłuszcza i Kościeja, straszne było słychać rżenie i kwik. To był ból, który mnie wstrząsnął, że mi te mordy pochłonęly ukochane moje muły! Potem już jakbym widział tylko mrok, gdyby nie ten śnieg i ona, taka blada. Ta wiedźma. i oślepiający ból w trzewiach, to pamiętam dobrze nie wiem jak długo to wszystko trwało, ale wiem, że mnie truje. jadłem co mi podała ta moja czarownica. A warzyła jak się mięsko skończyło co właściwie? Diabli wiedzą! Dziewięćsił, pokrzywę, grzyby-halucyny, które zebrała na jesieni, wilcze jagody i ziela, szczaw, a moje włosy do zupy wrzucała! … Sam ojciec widzi. Zgroza. Po prostu czary z tymi włosami, których mnie pozbawiła wpierw wydumała, a potem mnie czarowała, żeby mnie moc opuściła. To co warzyła cuchnęło niby muł rzeczny. Jadłem bez słowa, ale nie krzepił mnie posiłek, a przeciwnie słabość czułem i zidiocenie przychodziło. Od tej strawy diabelskiej ciężar jadowity w trzewiach czułem, a wreszcie do czego przyszło? Sam ojciec widzi: halucynacje, obsesja, wymioty, biegunka, agresja. Nigdy tak źle nie było. Śniłem po nocach strawę; podpłomyki, które mi tato kazał sprzedawać na targu. Jechaliśmy ojciec, ja, Kościej i Tłuszcz. Śniłem te muły, potem do mnie docierało, że już są pożarte. Ale mówię, jechaliśmy na targ do miasta sprzedawać podpłomyki, dawno to było. już wtedy go nienawidziłem, a kazał mi krzyczeć: “Podpłomyki; owoce lasu, malina, miód!”, a potem byliśmy mułami, on rżał, gały miał przekrwione i muchy kłapał zębami. Chciałem zbierać maliny rozsypane do dzbana, ale tylko zebrało mi się na płacz, jak gniotłem kopytem te maliny i miód rozlany w błocie. Poczułem gwóźdź w piętę wbity – podniosłem nogę, pokrzywa uderzyła mnie w nozdrza, zerwałem się do siadu, przeciągnąłem się i rozprostowałem palce, ubrałem łapcie i obchodząc wrzeciono powlokłem się do żony, która stała w źródle aromatów – pokrzywa i czosnkowa zalewa do króliczka. Palce lizać! I zjadłem, Bóg wie, czym ona mnie tam truła. To dziwny sen, pomyślałem. A potem już króliczek zniknął, tylko makaron z brzozy, śnieg. Pamiętam, jak ją pytałem, czemu nie je; “A ty?” – już na talerzu zostały trzy fasolki. „Co ja?” – ona na to, to mowię jej: „Ty nie jesz?”, a ona mi, wie ojciec, co mi na to powiedziała? „Zjadłam jak spałeś”. Zawsze tak było, ciągle to mówiła, bo mnie otruła, a sama nie jadła, wiedźma!”
Tu urwał i jęknął przeciągle załamany, jak zwierz w potrzasku. I dalej biadał Lew:
“Ziarno zostało na zewnątrz w szopie, zgniło, nie mogłem się uwolnić od głodu, gdy tylko się budziłem, tylko po to żeby napalić, póki było drewno, się wyparzyć w ceberku i jej ulec, znowu się wlepić okiem w dziurkę od klucza aż potem ze smutkiem uznać, że się tam nie dostanę, że zamknięte, klucz nie pasuje, a to co tam widzę przez tę dziurkę to złudzenie i nigdy tam nie będziemy! Pamiętam kłęby pary, było zimno. “Zimno. Boję się Lewku”, mówiła ta jędza, bo chciała, żebym się zbliżał, ale wcale nie było jej zimno, bo ją palił jadowity płomień. Widziałem zielony płomień, jak absynt. To samo, co w oczach. W mroku błyszczały te oczy, zielony płomień i “Chodź do mnie” słyszałem a potem lało się przez ciało gorąco i niemy dotyk, aż wreszcie te drzwi wywarzyłem dziś rozsierdzony, pędzę, światło mnie raziło okrutnie. Do tego biegunka, rzyganie i dziki płacz. Wtedy spotkałem woźnicę, Herringa, jemu wszystko powiedziałem. On mnie tam przywiózł do młyna. Pamiętam: „Jesteśmy” powiedział. Pachniało ziemią i wilgocią, w mroku były białka jego oczu zawieszone, pod oczami wory, a we worach coś jeszcze było schowane, cuchnęło tłuszczem i krwią, aż on mówi: „Sen pana zmożył”. Przetarłem oczy. „Wychodek jest na zewnątrz. Konie wiązać można tu”, potem wszedłem do młyna, a on odjechał i zobaczyłem, jakbym ją pierwszy raz widział, że zaplecione w kłos włosy Alicji spięte przy głowie, to była aureola, ale czarna. „Dlaczego?” – zapytałem ją zamyślony. A ona: „Dlaczego co?”. „Nie spałaś. Dlaczego mi to robisz?” – mówię, a ona: „Miałam złe przeczucia”. Ja na to: „Nie pleć, kochanie”. Nie chodziło mi o włosy. I nie miała na to odpowiedzi, nic już nie powiedziała i wtedy się obudziłem.” – powiedział Lew i natychmiast wybuchnął żałosnym płaczem.
Ojciec Gotbrott ściskał kurczowo różaniec i zastygł jakby widział opętańca. Wreszcie odezwał się zdławionym głosem:
– Naprawdę powiedział pan wszystko Herringowi?
– Oczywiście – przytaknął młynarz.
O tym jak Ferdynand Zacher wszczął proces
I tak było. Lew oszalał. Zdążył jednak po przybyciu do Nysy wylać żółć i oskarżyć żonę przed woźnicą biskupim, złośliwym łysolem, Herringiem, który go prowadził kiedyś do młyna.
Z zakrystii kościoła świętego Jakuba, Herring odwiózł biednego Lwa do Błędnego Młyna, a także odśnieżył podjazd, tak jak mu polecił ojciec Gotbrott. Zostawił Lwu i Alicji skrzynię z sucharami i baniak mleka. Lew nie jadł i nie spał, rozpalił ogień i usiadł w suchym cebrze. Co najgorsze: Plotka się rozeszła.
Po trzech dniach przybył konno do młyna zakapturzeniec, działający z ramienia pana Ferdynanda Zachera. Zabrał Alicję do aresztu w Nysie.
To on, Zacher, inicjował procesy: prawnik, wojujący Młotem na czarownice i jedynym znanym sobie wersetem z Księgi Wyjścia: «Nie pozwolisz żyć czarownicy»*. Z katem dzielił połowę zysku z procesów, drugą połowę dając ławnikom, pisarzowi miejskiemu i wójtowi.
To było tydzień temu jak zabrali Alicję. Pisarz miejski, Thomas Sonn mi to powiedział. Uczynili proces i skazali Alicję Vogel, w jej dwudziestej czwartej wiośnie, za udział w sabacie i orgii na górze Kowadle. Oraz drugą wieśniaczkę Agnes Ano za latanie na świni aż na Petrowe Kamienie, gdzie warzyła dla diabła zupę z płodów.
W piwnicy domu wójta w Nysie miażdżono im śrubami kciuki i stopy i przypalano nagie, póki przyznały się do tego. Alicja i Agnes obie podpisały [X] pod oświadczeniem pisemnym, sporządzonym przez skrybę, choć ponoć ta druga to była analfabetka. Tak mi sam mówił dumny pisarz (zarobił talara i dwa grosze i ten pierścionek z rubinem, który Alicja nosiła na stopie, znaleziony w Domu Wagi). Pan Georg Hillebrond, kat, zabrał srebro, które Alicja nosiła na piersi.
Alicja spłonęła. Agnes również – 5 maja 1639.
Lew nie wyszedł z cebra przez parę następnych dni, poczym przymierając z głodu, wzdęty i lekki jak piórko powiesił się u wrzeciona. Odcięli go ze sznura dziś w południe wysłannicy Zachera. Złożyli go w pozycji płodowej w tym jego cebrze pełnym nasienia, mydlin i biegunki i tak zakopali, a obok padło mułów; Tłuszcza i Kościeja. Tak mi mówił imć Janicko z Żulowej.
Miłościwy pan książę Karol Ferdynand w rzeczy samej, zrobiłby dobrze, gdyby przyjechał tu z Warszawy i zakazał procesów. Dobrze też byłoby wystarać się o ekshumację Lwa.
*(Wj, 22,17)
Zapisał w Roku Pańskim 1639 Jan Gdyby w Nysie,
Zredagował M. L., Opole, maj.2020