Rozdzierający okrzyk rozległ się echem po lesie. Samotna chatka, z której dobiegał głos stała w głębi lasu.
Ludzie są słabi…
Postać w sięgającym ziemi płaszczu z kapturem dobyła igły. Przyprawiło to pacjenta o zimny pot. Szarpanie się nic nie pomogło, skórzane pasy skutecznie krępowały ruchy. Nawlekanie igły. Szamotanie się. Pierwsze ukłucie. Wrzask. Przeciąganie nici przez skórę. Pobielałe knykcie na zaciśniętych pięściach. Drugie wbicie igły w skórę. Skowyt. Knebel.
Zioła zwisające w wiązkach pod sufitem, kwiaty w doniczkach, schludnie ustawione słoiczki oraz fiolki z substancjami – wszystko to stało w kompletnej opozycji do tego, co działo się z rannym.
Krew spadająca kroplami na podłogę i łzy, to wraz z nimi wyciekała z mężczyzny duma i wzniosłość, gdy z bólu zamienił się w bezbronne dziecko.
Pomyśleć, że wydawał się taki zadufany i pewny siebie.
Znachor podszedł do krzesła, gdzie przybysz zostawił swoje wierzchnie odzienie. Ostentacyjnie dobył, a następnie rzucił sakiewkę przed właścicielem. Zakrwawione rękawice zniknęły z dłoni tak jak monety wyciągane przez uzdrowiciela z kabzy.
Jedna, druga, trzecia. Po kolei ustawiane w równy szereg na blacie. Czwarta, piąta. Twarz człowieka, który przyszedł dziś rano, pozostawała niewzruszona. Szósta, siódma oraz ósma moneta. Źrenice piwnych oczu wyraźnie się rozszerzyły. Dziewiąta, dziesiąta, jedenasta. Opuścił wzrok, patrząc w podłogę, zdobioną plamą szkarłatu. Dwunasta, trzynasta, czternasta. Usta otworzone, by wyrazić sprzeciw. I wtedy na stole rządku dopełniła ostatnia, piętnasta złota korona. Brak zgody zamienił się w rezygnację zaakcentowaną głębokim westchnieniem.
I ten wzrok. Dwa przyciemnione okrągłe szkła wpatrujące się w niego z maski o ptasim dziobie. Właśnie zza takiej osłony patrzyła nań osoba, która przyjęła go dzisiaj rano. Bez zająknięcia, bez pytań. Podała posiłek, napoiła, ale co najważniejsze, uratowała rękę. Przyglądała mu się teraz. Kręgi z ciemnego szkła utkwiły w jego twarzy. To opanowanie, niewzruszony spokój. Taki brak emocji nie jest ludzki. Jednak do człowieka podobny. Je, pije i śpi jak każdy. Ale przeraża, budzi irracjonalny lęk.
Czas mijał, a uzdrowiciel czekał na decyzję. Piętnaście równych, okrągłych kawałków złota z symbolem królewskiej korony za rękę.
Uczciwa wymiana.
Skinienie głowy. Chwilę później cisza znów otuliła chatkę w środku lasu.
***
Rozległo się natarczywe pukanie do drzwi. Mieszkaniec chałupki w środku lasu odłożył kajet, wstał i założywszy ptasią maskę, otworzył drzwi.
– Czy to ty jesteś znachorem? – zapytała postać odziana w kaftan, wzmacniany metalowymi ćwiekami.
Stała ona na czele kilkuosobowej grupy.
Skąd wiedzą?
– Tak to on – rozległ się znajomy głos piechura, który nie tak dawno błagał, by ocalić mu rękę.
Skurwiel, ja mu ratuję łapę, a ten oddaje mnie w ręce armii. Gdybym wiedział, że to imperialny pies…
– Zostałeś powołany do armii. Według prawa masz godzinę, by się spakować. Możesz też odmówić, co będzie uznane za zdradę stanu.
Drzwi się zatrzasnęły. Żołnierz wyciągnął klepsydrę, stawiając ją na zewnętrznym parapecie chatki, a sam wygodnie usadowił się pod pobliskim drzewem. Reszta patrolu poszła w jego ślady.
Nóż, igła, nici. Następnie krwawnik, jaskółcze ziele. Jad żmii, korzenie, krew kretoszczura i dużo bandaży, bardzo wiele bandaży. Plecak błyskawicznie wypełniał się fiolkami, ziołami i innymi substratami niezbędnymi w pracy znachora. Na końcu wziął do ręki kredę i zaczął szybko kreślić krąg na podłodze.
Oby tu gdzie zawodzi nauka, nie zawiodła siła wyższa.
A krople krwi skapywały z przeciętej ręki.
***
Cholera, cholera, cholera!
Krew przesiąkała płótno w zastraszającym tempie.
Zaraz mi się tu wykrwawi.
Lina. Znachor rzucił kapłance mały zwój, a sam, chwyciwszy za drugi, zaczął przywiązywać pacjenta. Kobieta spuściwszy głowę bez słowa poszła w jego ślady. Węzeł, knebel, iskra, pochodnia, ból. Tak muszą cierpieć dusze przypalane ogniem piekielnym. Swąd palonego, ludzkiego mięsa i bezradność wobec niewyobrażalnych katuszy. Po ciągnących się w nieskończoność sekundach męka ustała. Chwilę później jęcząca z bólu i łapiąca się za przypalony bok postać została wyniesiona z namiotu, który był jedną z sal operacyjnych wojskowego szpitala polowego.
Kolejny, teraz coś łatwiejszego – zwykła strzała.
Siostra zakonna wiedziała co robić – zaczęła poić rannego alkoholem. Uzdrowiciel szykował się by wyciągać pocisk. Odkażenie rany tym samym trunkiem co gardła. Następnie maść na zagojenie, bandaż i następny ranny i następny, a później kolejny…
***
Po bitwie oszczędzeni przez śmierć zostali otuleni przez jej młodszego brata – sen. Jedynie znachor wyrwał się z jego objęć. Odkażał nóż, układał fiolki, szykował nici. Jego spokoju nie podzielała zakneblowana postać, która traciła czucie w kończynach od zapiętych nań skórzanych pasów.
Jakie sekrety w sobie skrywasz?
***
Kruk wydłubywał mięso spomiędzy płyt metalu. Usatysfakcjonowany zdobytym pokarmem podniósł główkę i spojrzał wokół. Jednak żadne ciało wśród setek innych nie wydało na równie smakowite. Po posiłku, wzbił się w powietrze nad polem bitwy. Szybując nad ziemią, trzepotał skrzydłami, oglądał dziesiątki namiotów rozbitych chaotycznie na wschód od pobojowiska. Uwagę przykuwał biały namiot dowództwa pośrodku obozu, jednakże kruk skierował swój lot do innego, granatowego. To właśnie tam ludzie ustawiali się w kolejce. Ptak oglądał żołnierzy, słuchał przekleństw i śledził ich ruchy. Przypatrywał się, jak siadają przy ogniskach, spożywając liche posiłki i rozmawiając. Przepędzony odleciał i zatrzymał się dopiero na martwym drzewie wyznaczającym granice obozu. Tam przekręcając łepek, skupił swą uwagę na rozmowie o tym, co kryje się za ptasią maską.
***
Oliwna lampa rozświetlała wnętrze namiotu, rzucając tańczące cienie na stół. Znachor z niezwykłą starannością przerysowywał to, co się na nim znajdowało do swojego kajetu. Tej nocy wykonał wiele rysunków, wspierając się fisstechem, by nie usnąć, lecz najbardziej dumny był z następującego:

Jego spokój zakłóciły kroki obok namiotu. Podbiegł do lampy, ale nie zdążył jej zgasić, gdyż strażnik już odchylił poły.
– Co ty tu … kim ty…?
Krótkie spojrzenie na wnętrze namiotu wystarczyło. Strażnik rzucił się na znachora, zrywając mu maskę.
***
– Mówiłem, że sprowadzanie szarlatanów z okolicznych wiosek tak się skończy – powiedział medyk, przepychając się przez tłum wokół drzewa.
– Przecież nie ma dowodów, że to któryś z nich.
– Jesteś głupi czy takiego udajesz? Najbliższy namiot znajdujący się w okolicy należy właśnie do tego z Herzmu, z nikim nie gada, wszystkich omija. Zjawia się i od razu takie coś.
– Może zostawmy to śledczym?
– Jeśli będziesz czekał, skończysz jak on – odparł medyk.
Gdy odchodził, lekki wiatr rozwiał mu włosy. Ten sam wiatr wprawił w ruch strażnika wiszącego na drzewie.
***
Kurwa, tylko tego nam brakowało.
Leżący na łożu pacjent kaszlał krwią i miał wysoką gorączkę. Podniesione brwi wystarczyły, by zadać pytanie.
– Obecnie mamy dwudziestu do trzydziestu chorych. Pierwszy przypadek odnotowano wczoraj.
Zimny okład i upuszczenie krwi, na razie.
***
Coś musi zadziałać.
Palenisko, a nad nim kocioł, zaraz obok drugi. Moździerz i szklane naczynia. Silny zapach medykamentów unosił się w powietrzu, powodując u niezaprawionych ból głowy. Zawartość fiolek, rozdrobnione składniki i dziwne pyłki. Wszystko to było mieszane w skrupulatnie odliczonych proporcjach. Kolejna przyrządzona porcja potencjalnego leku została opakowana i odłożona. Znachor spojrzał na małe srebrzyste pudełeczko. Palec powędrował do jego wnętrza, zabierając resztki białego proszku i wtarł je w dziąsło. Po chwili zmysły wyostrzyły się, a każde kolejne bicie serce dostarczało krew z zasobami energii.
Coś przecież musi zadziałać.
***
Zgon, umierający, zgon, zgon … cholera dużo tego.
Dziesiątki zmarłych lub w stanie agonalnym leżało w naprędce skleconych oddziałach zakaźnych. Chusta na twarzy skutecznie zasłaniała zniesmaczenie uzdrowiciela. Okrzyk. To on przykuł uwagę. Młoda kobieta. Brak gorączki, miska na krwawy kaszel pusta, brak widocznego osłabienia. Znachor spojrzał na skrawek materiału, na którym była wypisana substancja podana dziewczynie.
Eureka.
***
– Dzisiaj, to jest piątego dnia po przesileniu letnim, sąd wojskowy cesarskiej armii miłościwie nam panującego, Wielkiego Cesarza Maxtalima III pod dowództwem generała Unitasa ogłasza co następuje: szarlatan o imieniu nieznanym z wioski Herzm jest oskarżony o: szarlataństwo, wiwisekcję, umyślne roznoszenie plagi, bezczeszczenie zwłok, zabójstwo poprzez otrucie blisko dziesięciu osób, oszustwa, wyłudzenia, spiskowanie przeciwko armii cesarskiej. Wyrok jest następujący: Najmroczniejszy loch!
Strażnik odczytujący wyrok zwrócił się następnie prosto do uzdrowiciela.
– Mam nadzieję że przeżyjesz dłużej niż dwa dni byś zdarzył wykopać jakieś świecidełko dla mojej żony.
Znachor poczuł coś, czego nie zaznał od lat. Uczucie to przenikało całe ciało, wgryzało się w umysł. Spocone ręce drżały, odmawiały posłuszeństwa. Serce przyśpieszyło pompując krew pełną adrenaliny, szykując organizm do walki, ale ciało pozostawało w bezruchu. To, co czuł uzdrowiciel, miało tylko jedną nazwę – przerażenie.