Kiedy byłem małym chłopcem, zawsze bałem się książek. Śmieszne, prawda? Papier, czasem tektura, kilkadziesiąt tysięcy znaczków. Dla przeciętnego człowieka to przecież nic strasznego. Ot, rozrywka na nudne, przydługie wieczory, czy towarzysz cichej podróży. Zaś dla mnie…cóż. Kiedy tylko moja matka przychodziła poczytać mi na dobranoc, wpadałem w histerię. Tupałem nogami, krzyczałem, płakałem, kilka razy zdarzyło mi się nawet ją podrapać. Wiem, że chciała dla mnie dobrze, że miała zamiar mnie wyciszyć, lecz osiągała przy tym zupełnie odwrotny efekt. Przede wszystkim też, nie potrafiła zrozumieć „dlaczego?”. Podobne akcje z mojej strony miały miejsce przy podróżach do marketów, czy galerii handlowych. Przechodząc obok księgarni, wielokrotnie robiłem pod siebie. Potem musiałem czekać w samochodzie za rodzicami.
Zaczęły się wizyty u specjalistów. Najpierw psycholog, przemiła kobieta. Przekupywała mnie słodyczami, żebym chociaż wziął książeczki do ręki. Jedyne, które potrafiłem, to były te z pustymi stronami. Pozostałe? Przeczytajcie sobie jeszcze raz końcówkę poprzedniego akapitu. Wróciliście? Super, to lecimy z historią dalej. Potem był psychiatra, staruszek, dziadziuś, ze zbyt dużymi okularami na swoim przyczerwienionym nosie. Z tym już lekko nie było. Groził mi pobytem w szpitalu, nafaszerowaniem lekami, stwierdził że „książkofobia” jest moim wymysłem, a sam cierpię na schizofrenię. Tak naprawdę, wymyślił mi dodatkowo jakieś pięćdziesiąt innych schorzeń i pewnie do końca życia nie wyszedłbym ze szpitala, gdyby nie fakt, że miałem tylko pięć lat. Moja matka powiedziała temu lekarzowi kategoryczne NIE. I tyle widziałem dziadziusia.
Mój ojciec upierał się przy tym, że byłem nienormalny. Jak na złość kupował jeszcze więcej książek dla dzieci, rozkładał je po całym domu, otwarte. Uważał, że skoro nie są zamknięte, będzie mi łatwiej po nie sięgnąć i zacząć przeglądać. Książki były wszędzie, nawet w kuchni i w toalecie. Bałem się w nocy iść opróżnić pęcherz, bo w umywalce leżało grube, tekturowe wydanie „Czerwonego Kapturka”. Bałem się jeść posiłków w kuchni, kiedy spoglądały na mnie litery pisane Times New Romanem, wielkością jedenaście. Byłem otoczony ze wszystkich stron, nie miałem jak się bronić. Koniec końców, ojciec oficjalnie się poddał. Od tamtego czasu nie kupował nowych książek, ale i nie usuwał starych.
Nie dzieliłem się szczegółami swojej fobii z żadnym innym człowiekiem. Zawsze bałem się ich reakcji. Ba, nawet bardziej bałem się obrócenia wszystkiego w żart, aniżeli uznania mnie za szaleńca. Czułem, że w tym wszystkim byłem jedyny. Taka przypadłość losu.
– No dobrze, ale dlaczego boisz się książek? – spytał kiedyś mój kolega – Przecież to tylko papier. Boisz się, że spadnie ci jedna na głowę, czy jak? – dopytywał, wertując jedną z licealnych lektur. Nie odpowiedziałem mu. Wtedy jeszcze nie wiedziałem…tak do końca, o co w tym wszystkim chodzi.
Mijały lata, które spędzałem w ciągłym lęku przed literaturą. Ile już minęło? Czterysta Czterdzieści. To całkiem sporo, biorąc pod uwagę fakt, że urodziłem się jakieś dwadzieścia minut temu. Bo wiecie, moi drodzy czytelnicy, książki są żywe. Tak, dobrze przeczytaliście – żywe. Postacie spisane na ich kartach wychodzą z nich, żeby zamieszkać z wami w waszych domach. Oczywiście, wy ich nie widzicie. My natomiast widzimy siebie nawzajem. To znaczy, że jestem kolejnym dodatkiem do waszej kolekcji. Zamieszkam obok Wiedźmina, czy Harry’ego Pottera, może nawet załapię się na herbatkę u pana Bagginsa. Tyle, że mieszkając u niektórych z was, będę zmuszony uciekać przed seryjnymi mordercami, czy duchami, bo chciało wam się akurat czytać Kinga przed snem.
To pozostawię tylko ostatnią prośbę, zanim zostanę wysłany w świat. Wymyślcie mi jakiś łagodny wygląd. Nie chcę przecież przestraszyć waszych pozostałych współlokatorów.