- Opowiadanie: koriat - Szczury wędrowne

Szczury wędrowne

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Szczury wędrowne

Chrobot. Chrobot w ścianie.

Janek otwiera oczy i przez jeden straszny moment nie wie kim ani gdzie jest. Otacza go duszna, matowa ciemność, wciskająca gałki oczne w głąb czaszki i wdzierająca się do ust.

Zrozumienie przychodzi dopiero z pierwszym haustem lepkiego, gorącego powietrza wciągniętym głęboko do płuc. Leży w łóżku, zlany potem, okręcony wilgotną pościelą. Ciągle jest noc. Ale coś go przecież obudziło. Coś…

Wtedy znowu słyszy ten dźwięk. Jakby chrobot czy też szuranie, dobiega gdzieś z góry, chyba zza odziedziczonego razem z mieszkaniem obrazu z Jezusem zapatrzonym w daleki horyzont. Zupełnie jakby coś przemieszczało się w ścianie dzielącej pokój i kuchnię.

I znowu.

Janek odrzuca kołdrę i siada na brzegu łóżka. Chłód parkietu pod stopami upewnia, że to nie sen. W snach nie czuje się, że podłoga jest zimna, przecież każdy to wie, myśli półprzytomnie.

Zapala lampkę nocną, wstaje i idzie w kierunku kuchni.

Białe, kłujące światło neonówki zmusza do zmrużenia oczu. Pokonując ból Janek rozgląda się po mikroskopijnym pomieszczeniu, kolejno otwiera wszystkie szafki i szuflady, zagląda za kosz na śmieci, a dla całkowitej pewności nawet za mikrofalówkę, czajnik i między brudne talerze w zlewie – ale czuje już, że to bez sensu. Nic. Nigdzie. Wszystko wskazuje na to, że jest tutaj jedyną żywą istotą. Żadnych intruzów, żadnych szczurów, myszy; w kuchni nie ma niczego, co mogłoby powodować przyprawiający o dreszcze odgłos.

Gasi światło i wraca do pokoju. Otwiera okno i stoi przed nim przez chwilę, chłonąc zimne, nasycone deszczem powietrze i patrząc na tonący w mroku dziedziniec kamienicy. Po chwili, gdy czuje już, jak całe ciało pokrywa się gęsią skórką, strosząc w obronie przed chłodem niewidoczne włoski, zamyka okno i wraca do łóżka. Sen przychodzi niemal natychmiast.

 

 

 

Za oknem późna jesień pożera miasto.

Listopad przewala się zimnymi, nasyconymi deszczem falami ponad zszarzałym monolitem biurowca Biprostalu, ale w Barze Królewskim jest duszno i w pewien sposób przyjemnie, wielkie witrynowe okno skutecznie odgradza Janka i Krzyśka od zewnętrznego świata.

Siedzą tak od godziny, zgarbieni nad kuflami z piwem, które jest ostatnią rzeczą, na jaką Janek miał ochotę w zimne, deszczowe popołudnie. Ale Krzysiek może pić piwo zawsze i wszędzie, choćby stał akurat na Antarktydzie i musiał je roztapiać w ustach. A poza tym wizyta w pubie była całkiem niezłym punktem wyjścia do rozmowy. Potrzebował tego, potrzebował się wygadać, na chwilę zrzucić z siebie koszmar ostatnich nocy.

Tyle że póki co rozmawiali o niczym. Skakali od jednego nieistotnego tematu do następnego, a potem kolejnego, nigdy nie dochodząc do żadnych konkretnych wniosków. Teraz przerzucają się legendami miejskimi.

– No, i laska obudziła się w jakiejś ruderze pod miastem, goła, w wannie z lodem i z o, taką blizną na boku – Janek gestykulując kończy opowiadać kolejną historyjkę. Nie zdawał sobie dotąd sprawy, że tak dużo ich zna. A poza tym dziwaczne opowieści wyjątkowo dobrze pasują do jego nastroju – A obok znalazła kartkę z wyjaśnieniem. Że wycięli jej nerkę, ale poza tym jest zdrowa.

– E, no dobra – mówi Krzysiek ziewając. Jego opowiadanie legend akurat nie wciągnęło zbyt mocno – Ta o nekrofilu była przynajmniej zdrowo absurdalna, ale tu, kurde, nerkę ukradli. Powiedz jeszcze, że w McDonaldzie robią hamburgery ze szczurów, albo… – Krzysiek urywa, widząc, że Janek wzdryga się, niemal podskakując na krześle i wyraźnie blednie. Chociaż blady był już wcześniej, w ogóle od początku spotkania wygląda jakoś niezdrowo.

– Co jest? Znalazłeś ogon w kotlecie, czy co?

– Nie… Nie – głos Janka jest ochrypły i niewyraźny, jakby mówienie nagle zaczęło sprawiać mu problem – Ale zastanawiam się, czy przypadkiem u mnie nie ma szczurów.

– No… w zasadzie mogą być. To dosyć stary budynek, może chodzą w rurach… Widziałeś jakiegoś?

– Nie, widzieć nie widziałem – mówi Janek po chwili wahania – Ale słyszałem. To znaczy chyba, nie wiem dokładnie, co słyszałem. Takie… szuranie jakieś, jakby coś drapało o ścianę.

– No, to może i szczury. Znajdź jakąś firmę od deratyzacji, oni rozwalą każdego cholernego gryzonia. U mojej babci w piwnicy roiło się od szczurów, a wykończyli je raz dwa.

– Pewnie tak zrobię – Janek przytakuje, ale jakoś bez przekonania – Rany, szczury. To przecież obrzydliwe – milknie na chwilę, odwraca głowę i patrzy na mokry chodnik i tracące resztki liści drzewa za oknem – Ale mówisz, że one mogą siedzieć w rurach?

– Mogą, mogą. Włażą w nie w kanałach i tak docierają do mieszkań. Teoretycznie mogą ci chodzić w ścianach, a ty nic o tym nie wiesz. No, nie bądź ciota. To tylko zwierzaki.

– Zwierzaki, nie zwierzaki, łatwo ci mówić. Nie lubię ich i już. Ale w ścianach? Jak to w ścianach?

– Jak jak to? No chodzą rurami, nadążasz? Rury są w ścianach. No a w nich szczury.

– No tak, jasne. To by się zgadzało. Bo widzisz, mnie się właśnie wydawało, że te dźwięki… Że dochodzą właśnie ze ściany. Tej, przy której mam łóżko, między pokojem a kuchnią.

Krzysiek zastanawia się, nie tyle nad odpowiedzią, co nad tym, dlaczego Janek staje się coraz bardziej blady i nerwowy. W końcu jednak mówi.

– Akurat z tej ściany raczej nie. To tylko ściana działowa, jest za cienka, żeby były w niej rury albo cokolwiek innego.

– Jesteś pewien? Mnie się wydaje… – Janek urywa w pół zdania, więc Krzysiek podejmuje, nieco ostrzejszym niż dotąd tonem.

– Ja pierdzielę, no właśnie – wydaje. Tam nie ma rur, nie może być.

– Ale jesteś pewien, że tam nie ma żadnej przestrzeni? Nie wiem, może to nie szczury, tylko coś mniejszego…

Krzysiek myśli, że to zaczyna już być irytujące, ale tłumaczy dalej. Z jakiegoś powodu Janek naprawdę przejmuje się tą sprawą.

– Mówię ci, że nie może. Ta kamienica jest jakoś zaraz powojenna, więc pewnie całkiem solidna, ściana działowa z pewnością jest z mocnych, litych cegieł, nawet nie dziurawek, ale tylko z pojedynczej, góra podwójnej warstwy. Więc w niej nie może być, no po prostu nie może być żadnych cholernych szczurów, myszy czy czegokolwiek innego. Co najwyżej kable. Popatrz sobie przy drzwiach, jaka jest cienka.

– Dobra, nie musisz się zaraz unosić. Pytam tylko. Ale pewnie rzeczywiście muszę zadzwonić na tą deratyzację.

Przez kilka minut nie mówią nic, patrząc, jak na zewnątrz rozlewa się wczesny, jesienny zmrok. W końcu jednak milczenie zaczyna im ciążyć.

-Słuchaj, zaraz muszę lecieć – Krzysiek przerywa ciszę patrząc na zegarek – A ty idź na górę i się prześpij, wyglądasz okropnie. A teraz lepiej powiedz jeszcze, co u Wiktorii.

-Co u Wiktorii?– Janek wzrusza ramionami– Nic u Wiktorii. Od tygodnia z nią nie rozmawiałem.

-Jak to? Powaliło cię? Olewasz taką dziewczynę? Przecież chciałeś…

-To nie to, że nie chcę. Samo tak wychodzi. Zresztą, pogadamy innym razem. Rzeczywiście jestem zmęczony – Janek znów unosi głowę, powolnym, ciągnącym się w nieskończoność ruchem, jakby naprawdę był u kresu sił. A potem wspiera się dłońmi o blat stolika, równie powoli wstaje i odwraca się. Do drzwi idzie zgarbiony, powłócząc nogami.

Bar zajmuje parter jego kamienicy, od jego drzwi do bramy Janek ma najwyżej piętnaście metrów, ale to wystarcza, by zimny wiatr, pędzący po niebie zwaliste masy chmur przeniknął go na wskroś, wcisnął się pod poły rozpiętej kurtki, która wydyma się na plecach i łopocze, tak jakby wyrosły mu karłowate, brązowe skrzydła, jakby był przerośniętym, niezgrabnym wróblem.

 

 

 

Głosy powracają także następnej nocy.

Janek budzi się z ciężkiego, męczącego snu, gdy jadowicie zielone cyfry na wyświetlaczu zegara wskazują wpół do trzeciej. Hałas jest jeszcze głośniejszy i wyraźniejszy niż ostatnio, Janek nie ma już żadnych wątpliwości, że dobiega ze ściany przy której stoi jego tapczan, bez względu na to, jaka jest cienka. Przy tym zdaje się nie dochodzić z jakiegoś ściślej określonego miejsca – jeśli jednak jest tam jakaś rura, nie mogłaby być zbyt gruba – ale spod całej powierzchni ściany, od podłogi po sufit, jakby pod warstwą tynku w ogóle nie było muru, tylko przestrzeń wypełniona wijącymi się gryzoniami.

To jest już zbyt koszmarne. Janek odkąd pamiętał czuł się nieswojo widząc gryzonie, choćby tylko myszoskoczka w klatce, kończyło się jednak na niepokoju i obrzydzeniu; ale wizja ściany pełnej szczurów, tych najgorszych, brudnych i spasionych gryzoni o przenikliwych czarnych oczkach odbiera mu dech. Przecież tam muszą ich być dziesiątki, setki.

Zrywa się z łóżka, odrzucając kołdrę i zataczając się rusza w przeciwległy kąt pokoju. Dopada stojącego tam fotela i zwija jak embrion, wciskając głowę między oparcie i podłokietnik, słuchając, jak przeraźliwy chrobot narasta, wypełniając stopniowo całe mieszkanie i jego umysł, w którym nie zostaje już miejsca na nic innego.

 

 

 

Odgłos kroków niesie się po klatce głuchym echem.

Jest ciemno, znowu spaliła się żarówka, a przez niewielkie okno sączy się tylko słaba poświata wczesnego, mglistego poranka.

Słysząc kroki Janek mimowolnie zamiera w bezruchu i czuje, jak jego ciało kurczy się w nagłym dreszczu. Kolejne noce pełne strachu i nerwów coraz bardziej go rozstrajają. A teraz – zdążył zrobić zaledwie dwa czy trzy kroki, nie opuścił jeszcze swojego piętra – a już jest mokry od potu, mimo że na klatce wcale nie jest szczególnie ciepło – i cały dygocze, bo usłyszał, jak ktoś wchodzi po schodach. Ciekawe, do czego jeszcze dojdzie. Leki uspokajające? Psychiatryk? Stryczek z krawata? A wbije nóż w czyjąś pierś, przestraszywszy się jego cienia? Tak, wachlarz możliwości ma szeroki.

Stoi tak jeszcze przez chwilę, stopniowo się uspokajając, a odgłos kroków jest coraz głośniejszy; wreszcie na schodach pojawia się sąsiadka z góry, pani Zalewska, dźwigając torby z zakupami.

– Dzień dobry – mruczy Janek, prawie nie poruszając ustami i odsuwa się z drogi.

– A, dzień dobry – odpowiada Zalewska, wyraźnie wymawiając każda sylabę i patrząc na niego krzywo. Janek z pewnością nie należy do jej ulubionych sąsiadów – przez lata mieszkanie pod nią zajmowała jego babka, coraz cichsza i coraz rzadziej opuszczająca swoja garsonierę (Janek zdaje sobie nagle sprawę, że nie ma pojęcia, jakie stosunki utrzymywały obie starsze kobiety i że właściwie chciałby to wiedzieć), więc nic dziwnego, że długowłosy student, z którego mieszkania niejednej nocy dobiegała głośna muzyka i pijackie okrzyki ją irytuje. Ale skoro już tu jest…

– Przepraszam, proszę pani! – woła odwracając się, i chyba nawet udaje mu się sprawić, by to wołanie brzmiało w miarę grzecznie i życzliwie, bowiem kobieta przystaje w połowie schodów na półpiętro i odwraca się.

– Pani Zalewska, czy w nocy… Przez ostatnie kilka nocy nie słyszała pani czegoś?

– Nie. Co takiego miałam słyszeć? Jeśli znowu zapraszał pan… przyjaciół, tym razem było cicho.

-Nie o to chodzi – Janek nerwowym ruchem odgarnia włosy ze spoconego czoła i kontynuuje, chociaż nie wie, czy ma to sens. Nie słyszała, to nie, chyba, że po prostu chce go zbyć – Miałem na myśli raczej odgłos… Jakby ktoś coś przesuwał, czymś szurał, albo coś takiego.

– Nie, nie słyszałam, zresztą kto miałby coś przesuwać po nocy? Tu mieszkają porządni ludzie – jej głos jest zupełnie spokojny, ale Janek czuje kryjącą się w nim niechęć. Pani Zalewska odwraca się i podejmuje wędrówkę po schodach, ale Janek zadaje jeszcze jedno pytanie.

– A… a nie widziała pani ostatnio szczurów?

– Nie, nie widziałam. Od piętnastu lat nie było tu szczurów.

Staruszka znów rusza do góry i Janek już jej nie zatrzymuje. Chwilę później, otwierając drzwi, przypomina sobie, że sąsiadka ma kota. Wielkiego, rudego kocura, który kilka tygodni wcześniej uciekł z jej mieszkania i drapał zapamiętale w drzwi Janka, póki właścicielka nie wzięła go na ręce i kurczowo przyciskając do piersi – zwierzę wciąż próbowało się wyrwać – nie odniosła na górę. Taki kot z pewnością dopadł by od razu każdego szczura, więc w mieszkaniu staruszki nie może ich być.

 

 

 

Janek czuje strach.

Zegar na biurku wskazuje dwudziestą drugą czterdzieści, na okno napiera nieprzenikniona ciemność jesiennej nocy, a panującą w mieszkaniu ciszę zakłóca tylko szum deszczu.

Tak, na razie jest cicho.

Ale Janek wie, że za kilka godzin, w porze, kiedy noc jest najciemniejsza, odgłos wróci. Tak, jak wraca każdej nocy. I tak jak każdej nocy obudzi się przerażony, i ze wszystkich sił spróbuje nie słyszeć, uciec myślami jak najdalej, ale nie uda mu się. Tak, jak nie udawało się już tyle razy. Zatykał uszy, puszczał głośno muzykę przez głośniki i słuchawki – ale to wszystko na nic, upiorne dźwięki wdzierały się do jego głowy mimo wszelkich barier. Więc każdej nocy pozostawało mu tylko leżeć z dłońmi przyciśniętymi do uszu i słuchać, jak dźwięki stopniowo narastają i gęstnieją – jakby tuż koło niego przebiegała wielka grupa jakichś stworzeń, a musiałby być ich tysiące – aż w końcu osiągały punkt przesilenia i stopniowo zaczynały cichnąc i jakby się oddalać. Całkowicie milkły dopiero nad ranem.

A teraz Janek ma przed sobą kolejną taką noc i nie może nic zrobić, by temu zapobiec, by jakoś skończyć ten koszmar.

Zresztą, jak właściwie miałby go skończyć? Przecież do tej pory nie udało mu się nawet ustalić, czy to wszystko dotyczy tylko jego. Zalewska nic nie słyszy, ale czy to od razu znaczy, że słyszy tylko on, że to urojenia?

Że oszalał.

Bo przecież tak może być. Ma halucynacje. Schizofrenię, czy co tam. To wszystko nie dzieje się naprawdę. Że jego własne zmysły okłamują go, stwarzając koszmar.

Tak, to oczywiście możliwe. A może nawet tak właśnie jest, bo Krzysiek pewnie miał rację. Zna się na tym, przecież studiuje budownictwo. I mówił, że to niemożliwe, że z tej ściany nie może dochodzić żaden dźwięk, bo to zwykła, cienka ściana działowa, są w niej tylko kable elektryczne. Tyle, ze od tamtej rozmowy minęły już cztery dni, a także cztery noce, i dźwięki powracały każdej z nich, coraz głośniejsze i bardziej dokuczliwe.

Więc co się, do jasnej cholery dzieje?

Janek prostuje się gwałtownie i otwiera szeroko przymknięte dotąd oczy. Bo jest sposób, żeby to sprawdzić. Przecież w tej chwili cały problem sprowadza się do tego, czy tylko on słyszy nocne odgłosy, a więc czy są one tylko wytworem jego umysłu, czy też rzeczywiście rozbrzmiewają, niechby i tylko w jego mieszkaniu.

Wstaje, podchodzi do biurka i sięga po leżący na blacie telefon. Przez chwilę się waha, ale w końcu wybiera numer Wiktorii.

Dziewczyna odbiera dopiero po dłuższej chwili, kiedy Janek już traci nadzieję.

– Słucham ?

– Wika… – Janek urywa, nie bardzo wiedząc, co dalej powiedzieć. Bo co właściwie powinien powiedzieć?

– O co chodzi?

-Czy mogłabyś… Czy mogłabyś do mnie przyjechać? Jak najszybciej.

Wiktoria przez chwilę milczy, a kiedy wreszcie odpowiada, Janek nie potrafi ocenić, czy w jej głosie jest więcej zdziwienia czy oschłości.

-Teraz? Przecież jest jedenasta, już nie mam autobusu, nocny będzie nie wiadomo kiedy. A poza tym widzisz, jaka jest pogoda. Coś się stało?

-Nie, właściwie nic. Ale pomyślałem sobie… Sam nie wiem.

-Janek, Przecież możemy się spotkać jutro. O co chodzi? Najpierw przez dziesięć dni nie dajesz znaku życia, a teraz dzwonisz po nocy i co, myślisz, że przybiegnę na zawołanie?

– Ty też się nie odzywałaś… – zaczyna Janek, ale dochodzi do wniosku, że to bez sensu, nie ma siły na kłótnię – zresztą nieważne. Nie przyjedziesz?

– Daj spokój. Zobaczymy się jutro, naprawdę. A teraz lepiej idź spać. Do jutra. – Janek przymyka oczy. Czy w jej głosie brzmi teraz troska?

– Do jutra. Kocham cię – mówi i rozłącza się.

A więc jest sam. I zostaje mu tylko bierne oczekiwanie. Ale nie musi czekać zbyt długo, dźwięki przychodzą zaraz po północy.

 

 

 

Tej nocy chrobot jest nie do zniesienia.

Dobiega zewsząd, z każdej strony. Jakby o wewnętrzną powierzchnię każdej ściany (Janek jest już pewien, że ściany mają wewnętrzne powierzchnie, być może ma je wszystko, cały świat i każda rzecz, jaka się na nim znajduje, może nawet on sam, i może kiedyś i z jego wnętrza rozlegnie się upiorny dźwięk), podłogi i sufitu szurały setki, nie tysiące, dziesiątki tysięcy małych łapek, zakończonych ostrymi pazurkami.

Zewsząd. Z każdej strony.

Janek naciąga kołdrę na głowę, ze wszystkich sił przyciska ją do uszu – dotyk szorstkiej bawełny na mokrych od potu rękach przyprawia o dreszcze – ale to nic nie pomaga, słyszy tak samo wyraźnie, jakby dźwięki przenikały przez materiał i jego skórę, a nawet czaszkę i opony mózgowe, jakby rezonowały między zwojami mózgu, wprawiając w drżenie każdy neuron, jakby schodziły niżej, po rdzeniu kręgowym, jakby rozchodziły się po całym ciele, wnikając między włókna mięśniowe i sploty jelit.

-Dość– krzyczy głośno, ochryple, a może tylko myśli, w chaosie nieustannych odgłosów nie ma żadnej różnicy; krzyczy, zwijając się na łóżku nagłym, gwałtownym ruchem, podkurczając nogi i odrzucając głowę w bok; impet tego ruchu rzuca go w bok, na krawędź łóżka, wplątuje w pozwijane prześcieradło; przez chwilę Janek balansuje bezwładnie na krawędzi, a potem z łoskotem spada na podłogę.

Chrobot nie słabnie ani na moment.

Janek niezgrabnie wstaje, rozcierając ręką stłuczony bark i zataczając się idzie w kierunku drzwi. Przemierzał tę drogę w ciemności setki razy, ale teraz ciało odmawia posłuszeństwa, zawodzą najprostsze nawyki i przyzwyczajenia. Nim wreszcie dociera do drzwi i odnajduje wyłącznik światła, potyka się o porzucony klapek, wpada na stołek i niemal uderza głową o framugę.

W końcu jednak udaje mu się znaleźć i nacisnąć przełącznik, a wtedy światło rozbłyska oślepiająco i niemal natychmiast gaśnie, a z umieszczonej pod sufitem puszki łączącej przewody tryska kaskada niebieskich iskier.

Rozbłysk jest jednak na tyle długi, że Janek widzi, jak ściany, sufit i podłoga falują, że wybrzuszają się pod naporem niewielkich, podłużnych ciał, jak ich powierzchnia opina tysiące drobnych łapek i wydłużonych pyszczków; widzi, że ściany to nie tynk i cegły, ale cienka, elastyczna błona, na którą napierają tysiące szczurów.

Światło jednak gaśnie i Janek nie widzi już nic. Słyszy natomiast bardzo wiele. Chrobot małych, pazurzastych łapek. I pisk. Przenikliwy pisk tysiąca małych gardeł.

I jeszcze trzask, z jakim pęka cienka błona ścian.

 

 

 

Wiktoria wie, że to irracjonalne, ale coś ją niepokoi.

Przekręca klucz w zamku dokładnie o dziesiątej rano. Domofon milczał, więc Janka pewnie nie ma – dzwoniła tyle razy, że obudziłaby umarłego – ale przecież właśnie na takie okazje dorobił jej kiedyś klucze.

Mimo wszystko czuje się jakoś niepewnie. Może dlatego, że od ostatniej sprzeczki nie zamienili ze sobą ani słowa, a przecież minęły już prawie dwa tygodnie. Właśnie, sprzeczki – to nie była żadna poważna kłótnia, jakakolwiek kłótnia, a tylko zwykła ostrzejsza wymiana zdań o jakiś drobiazg, Wiktoria już nawet nie pamięta, o co właściwie chodziło. Tyle dni milczenia, i nagle ten dziwny telefon wczoraj wieczorem – czy takie rzeczy naprawdę zdarzają się bez powodu? A teraz ma tam wejść i czekać. Może jednak lepiej jeszcze raz zadzwonić. W ciągu minionej godziny dzwoniła do Janka już czterokrotnie, ale nie odbierał, ani tez nie oddzwonił. Mimo to Wiktoria próbuje ponownie. Janek ponownie nie odbiera, ale Wiktoria wyraźnie słyszy stłumioną melodię dzwonka dobiegającą zza drzwi. Więc nie wziął telefonu. Może ruszył się wreszcie na zajęcia, albo poszedł na zakupy i po prostu zapomniał komórki, każdemu może się zdarzyć.

Wiktoria w końcu przezwycięża absurdalny niepokój, wyjmuje klucz z zamka i naciska klamkę. Wchodzi do ciasnego, zagraconego przedpokoju i zamyka za sobą drzwi. Chwilę później marszczy nos. W mieszkaniu jest duszno i trochę śmierdzi, jakby wilgotną psią sierścią, i jeszcze czymś, nieokreślonym, organicznym.

Wiktoria idzie w głąb mieszkania i gwałtownie staje w progu pokoju, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu.

Bo Janek jednak tam jest. I jest ostatnim, co Wiktoria widzi.

 

 

 

Jest szczurem.

Nie określa się w ten sposób, przynajmniej nie używając słów, żadne słowa nie są mu już potrzebne. Uwolnił się od nich, tak jak od wszystkiego, co niesie w sobie jakiekolwiek znaczenia – i wtedy dopiero zrozumiał, co to znaczy postrzegać świat za pomocą zmysłów; wrażenia, barwy, zapachy, smaki, faktury i konsystencje zlewają się ze sobą, płynnie przechodzą jedne w drugie, oplatają go szczelnym kokonem.

A więc widzi.

Słyszy.

Czuje.

I wreszcie wie, czym naprawdę jest świat – choć ta wiedza nie układa się w żadną myśl, spójny ciąg informacji. Myśli też nie są już potrzebne, znikają z jego umysłu jedna po drugiej.

Świat jest nieustannym, gwałtownym pulsowaniem. Janek – kto to jest Janek? – czuje je całym ciałem, każdym włóknem mięśni i każdą komórką. To jest właściwy rytm świata, pierwotny i niezmienny. Rytm, z jakim pulsuje jego powierzchnia, rytm, z jakim rozszerza się i kurczy błona, oddzielająca tę i tamta stronę świata. Tylko poruszając się w tym rytmie można przez nią przejść, przecisnąć się przez niewielkie pory i znaleźć tam – gdzie wieczny ruch, wieczne pulsowanie. Gdzie inne szczury, setki tysięcy szczurów przemierzających przestrzeń pod skórą rzeczywistości.

Więc musi udać się w drogę, jak każdy szczur. Dręczy go głód, odkąd stał się szczurem nic jeszcze nie jadł, ale wie, że to może poczekać. Wędrówka jest ważniejsza.

Wtedy coś się zmienia. Wyczuwa to, podobnie jak wszystko inne, całym sobą. Najpierw zmienia się równowaga pomieszczenia, zmienia się faktura powietrza, a zaraz potem pojawia się w nim zapach. A chwilę później także i dźwięk. Dźwięk kroków.

Szczur napina mięśnie, gotowy do skoku.

Koniec

Komentarze

Obsesyjny, klimatyczny horror. Podoba mi się. Właściwie to nie mam się do czego przyczepić, ot, na początku kilka zdań raziło chaotycznością, ale to odczucie na tyle subiektywne, że nie ma sensu o nim pisać. Po prostu dobra robota.

Może mnie nie powaliło, ale rzeczywiście dobra robota, klimat osaczenia, paranoi. Trochę zabrakło mi bardziej pogłębionej charakterystyki bohatera, bo co o nim wiemy? Jest studentem i boi się szczurów. Trochę za mało, żeby mu współczuć, zidentyfikować się, polubić lub nie.

Błędów większych nie znalazłam, ale też i nie szukałam ;) Na początku czepiłam się jednego zdania:

"Po chwili, gdy czuje już, jak całe ciało pokrywa się gęsią skórką, strosząc w obronie przed chłodem niewidoczne włoski, zamyka okno i wraca do łóżka."

Wychodzi na to, że to ciało zamyka okno i wraca do łóżka ;) Niby wiadomo o co chodzi, ale zgrzyta.
Ogólnie dla mnie opowiadanie na 4. Solidne, klimatyczne, ale bez tego czegoś, co sprawia, że pamięta się je dłużej.

Jestem na TAK. Klimat, obsesja. W pewnych momentach sama się już zastanawiałam, co się do cholery dzieje. I zakończenie inne niż się spodziewałam, zakładałam że Janek nie będzie żył, zgryziony właśnie przez szczury. Z czystym sumieniem dałabym 5 (gdybym mogła wystawiać oceny).

"Dobre. Kupiłem klimat, kupiłem fabułę" rzekł niekomentujący zazwyczaj gregster.
Trochę mnie zmęczył czas teraźniejszy. Wielu autorów używa go do podniesienia ciśnienia i podkręcenia obrotów, ew. do oddania ulotności chwili lub do zrobienia freez. Z przyzwyczajenia wciąż czekałem na nadchodzące "kaboom". Ale może to tylko moje odczucie...
"Damy temu panu 5, na zachętę i za podniesienie poziomu" rzekł nieoceniający zwykle gregster, dostrzegając potencjał.

Zaczynam powoli rozumieć, że każda opinia się liczy, bez względu do jak beznadziejnego autora nalezy,więc:
Ogólnie opowiadanko bardzo klimatyczne, ale, moim zdaniem, zbyt mało wagi włożyłes w przedstawienie nam bohatera. Nie potrafię dokladnie powiedzieć na czym polega błąd, ale po prostu jego los mnie nie ruszył. Jest czy zginął? - wszystko mi jedno.
Co mi się bardzo podobało to zobrazowanie jego strachu przed szczurami, choć brakowało mi wyjaśnienia z czego wynikał. Wiem, czepiam się.
Ogólnie, jest świetnie.

Klimat jest ok. Nie wiem, czemu opowiadanie mnie nie wciągnęło.

Znośne :) Początek był męczący, trochę jakbyś na siłę starał się stworzyć klimat, potrzebowałem chwili, żeby się z nim oswoić, kiedy mi się udało, czytało się znacznie lepiej.

Nowa Fantastyka