Pamiętam jak dziś.
Opadałem, skąpany odbitym blaskiem soczewki grawitacyjnej, w ergosferze otaczającej Sybillę. Wypuszczone przede mną, mające dostarczyć wstępne dane mikrosondy zbliżały się do ISCO – jak gońcy anonsujący monarchini moje rychłe przybycie. Pamiętam przyjaciół, żegnających mnie słowami „Powodzenia!” i „Trzymamy kciuki!”, zanim jeden z nich wdusił, gestem kojarzącym się z dogaszaniem niedopałka, przycisk startu. Dziwne, ale chyba pomyślałem wtedy o ostatnim papierosie jakiego proponowano czasem skazańcom.
„Bon Voyage, sir”.
„Kochamy Cię, Stephen! Nie zapomnij wysłać pocztówki”.
Szeroki dysk akrecyjny drapał ocierającymi się o pancerz, próbującymi zetrzeć mnie na proch masami rozpędzonej materii. Otaczające ciasno cząsteczki, jak pszczoły rojące się wokół szerszenia, próbowały ugotować mnie żarem trzepocących skrzydełek energii. Lecz zbroja, w którą odziany zostałem na tę wyprawę niczym Sir Lancelot, wyprodukowana z najnowocześniejszego kompozytu, dawała mi ochronę jakiej potrzebowałem, by bezpiecznie dotrzeć do mojej pani.
Czas zaczął dla mnie zwalniać podczas gdy dla pozostających na statku towarzyszy przyspieszył. Widziałem nasz majestatyczny pojazd na tle gwiazd. Wisiał tam, w przestrzeni nade mną, jedynie przez moment. Krótką chwilę dla mnie, a całe lata dla znajdujących się na nim ludzi. Później odleciał. Przybył kolejny, który po czasie także zawrócił. I jeszcze jeden, a po nim następny. To było jak trwający stulecie niemy film odtworzony w ogromnym przyspieszeniu. Oglądałem to z wnętrza obrazu, w którym tkwiłem dla oglądających. Byłem Dorianem Grayem, którego portret powoli blaknął dla oczu obserwatorów, coraz bardziej ubogi w fotony wypromieniowane w mizernej ilości dla asymptotycznie nieskończonego czasu spadania obserwowalnego z zewnątrz. Ale ja nadal byłem młody i pełen energii, kiedy spieszyłem obejrzeć fascynujący występ Sybil – filigranowej w skali wszechświata, wysoce niestabilnej czarnej dziury o masie trzech słońc.
Dotarłem do atramentowej powierzchni horyzontu zdarzeń i przez moment, trwający jednostkę długości czasu Plancka, tylko byłem. Bez buczenia aparatury, bez cichego szumu systemów, nie niepokojony przez entropię, nie nagabywany przez czas; po prostu byłem.
Potem przeniknąłem przez bezczasowy woal, broniący ciekawskim zmysłom urządzeń ujrzeć splendor nagiego ciała piękności, która się nim okryła. Pojawiłem się w przestrzeni poza postrzeganiem; w miejscu opisanym wyłącznie hipotetycznie; w krainie dla której miałem być pierwszym kartografem.
Znalazłem się w obszarze o względnie niskiej grawitacji, lecz nie to mnie zajmowało. Poniżej, zamiast kształtu skulonej w centrum królowej otchłani, zobaczyłem kolejny łuk nieskazitelnie gładkiej, czarnej sfery. Horyzont zdarzeń wewnątrz horyzontu zdarzeń. Anomalia.
Mnie zaś otaczały ruch i energia. Fale stojące fotonów wszędzie wokół unosiły się i opadały powolną amplitudą, rozpięte nieznanymi siłami od zewnętrznego horyzontu po wewnętrzny. Pomiędzy nimi hadrony tańczyły trójkowymi układami kwarków, szerokimi strumieniami pędziły elektrony, gluony mrugały kolorami i antykolorami a znajome promieniowanie Hawkinga gnało mi naprzeciw.
Wyciągnąłem ramię uzbrojone w lancę próbnika, by zaczerpnąć miąższu z tej pośredniej warstwy, którą otoczona była pestka kosmicznego owocu osobliwości. Aparatura pokładowego laboratorium łapczywie pochwyciła dostarczony podarek, gotowa odkryć wszystkie sekrety tej czasoprzestrzeni; odrzeć z tajemnic domenę pomiędzy horyzontami.
Upewniając się, że nie ma ku temu przeciwwskazań zamknąłem kolektory grafenowe zasysające fale światła z zakresu pasma widzialnego i przestałem stawiać opór, dając się ściągnąć w umowny dół. Skoro Sybilla, kosmiczna matrioszka, pod wierzchnim okryciem otulona była w jeszcze jeden strój, zdecydowałem, że i on nie będzie dla mnie przeszkodą aby ujrzeć ją samą. W całej swej okazałości. Nagą.
Gdy dotarłem do drugiej bańki mroku i przebiłem jej krzywiznę wreszcie dane mi zostało ujrzeć obiekt moich tęsknot. Byłem w starym teatrze, a ona była tam, na samym środku proscenium – główna aktorka wirująca szalonym tańcem, otoczona dziwną pustką rzadko poprzecinaną szczątkowymi strumieniami cząstek. Wyglądało, jakby to horyzonty, działając nieodkrytymi dotąd mechanizmami, zagarniały pomiędzy swoje membrany niemalże wszystko z ergoobszaru, pozwalając płynąć dalej, ku scenie i jej kulisom, jedynie nielicznej wchłoniętej materii.
Spojrzałem w źrenicę wieczności, a ona odwzajemniła spojrzenie, zachęcając abym się zbliżył. Który dżentelmen nie odpowiedziałby na wezwanie damy swego serca? Drżałem, szybując przez nicość ku rozpostartym łukom jej ramion lecz zbliżałem się nieskończenie powoli. Zapomniałem o czasie – albo to on zapomniał o mnie – i cieszyłem się wiekuistym widokiem tej nieprzemijalnej doskonałości. Chciałem tak trwać.
Lecz najnowsze, dotąd hipotetyczne, modele teorii kwantowej grawitacji pętlowej rozprawiły się brutalnie z mymi pragnieniami, siekąc je na kawałki ostrzami słuszności swoich założeń. Gdy bliźniacze powierzchnie horyzontów zetknęły się, szaty opadły i, w jednej chwili, osobliwość stanęła obnażona przed oczami całego wszechświata. Byłem mimowolnym świadkiem tej potwornej niegodziwości o astronomicznej skali. Bogini zachłysnęła się oburzeniem, czas ruszył, a szalony kalejdoskop uwięziony do tej chwili pomiędzy nieistniejącymi już powłokami runął ku niej z każdej strony. Rozpędzona lawina cząstek elementarnych dogoniła mnie i uderzyła, mocą swej masy i prędkości pchając do wewnątrz, do mej wybranki.
Sybilla była naga, a ja nie chciałem by inni oglądali ją taką. Była moja. Była aksjomatyczną perfekcją nie poddawaną żadnym osądom; nie badaną krytycznie niczyim wzrokiem; nie ocenianą arbitralnymi wyrokami, których podstawą było obce, subiektywne poczucie piękna.
Tak bardzo chciałem ją pocieszyć w upokorzeniu.
Zanurzyć w jej miękkim mroku.
Utonąć we wnętrzu.
Złączyć się.
Zatracić.
Zazdrosny Cauchy mi na to nie pozwolił.
A teraz jestem tutaj. Porzucony w innym wszechświecie, w innym czasie, rozbity na niebieskiej, martwej powierzchni cichej planety. Zeszklone zbocza głębokiej niecki wybitej uderzeniem mego upadku podsuwają mi widok panoramicznego obrazu żałośnie brzydkiej, pogniecionej i poskręcanej skorupy – niedopałek tlący się w lustrzanej popielniczce. Autoportret namalowany pędzlem niewyobrażalnego żaru.
Rozdarty pancerz odsłania cudem ocalałą jednostkę centralną, zawierającą rdzeń mojej świadomości. Wysyłam w przestrzeń pocztówki pełne danych. Bez adresu zwrotnego. Nie wiem gdzie jestem i gdzie jest moja ukochana.
Jestem teraz jak ona: samotny, nagi i odsłonięty.
S.I.R S.H.A.D.E
Singularity Inner Research. “Stephen Hawking” – Autonomic Deep Explorer
Jedyny odcień, niepasujący tutaj.
Naga osobliwość.