
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Dworzec autobusowy powoli pogrążał się w mroku. Słońce było już bardzo nisko i okoliczne latarnie, jeszcze nie włączone, dawały coraz dłuższe cienie, podobnie jak zniecierpliwieni pasażerowie kłębiący się na peronie przy pustym pasie numer 3. Autobus powinien był odjechać kilkanaście minut temu, lecz nie dotarł jeszcze nawet na swój pas, więc ludzie nadal stali parami, połączeni ze swoim bagażem przez uścisk dłoni, obejmując go ramionami lub – ci nie bojący się ryzyka – jedynie zerkając. Wiedzieli, że wystarczy chwila nieuwagi i bagaż moze zniknać, pozostawiając po sobie jedynie szybko cichnący odgłos kroków uderzających o betonową posadzkę. Niektórzy niespokojnie rozglądali się wokół, inni skupiali wzrok w jednym punkcie, bezgłośnie odliczając sekundy. Wszyscy wyglądali, jakby marzyli tylko o opuszczeniu tego miasta.
Autobus spóźniał się i czekający ludzie coraz częściej dawali wyraz swojemu niezadowoleniu. Robili to jednak raczej z poczucia obowiązku niż z powodu prawdziwej irytacji. Wiedzieli, że autobus zjawi się za kilka minut, zgodnie z obowiązującym, nieoficjalnym rozkładem. Rozkład ten uwzględniał spóźnienia, które były na porządku dziennym. Spóźniał się każdy autobus i każdy o tym wiedział. Dlaczego więc narzekali? Zapytani o to pewnie nie potrafiliby udzielić odpowiedzi, bo kto pyta o rzeczy oczywiste? Po prostu trzeba było narzekać, przecież ten cholerny autobus znowu miał opóźnienie, na pewno kierowca przedłużył sobie przerwę na jantar albo zboczył z trasy, żeby odlać nieco paliwa, bastardo. Gdyby któregoś dnia autobus przyjechał zgodnie z oficjalnym, wiszącym w dworcowej hali rozkładem, ci ludzie spoglądaliby na siebie z niedowierzaniem, a kilku pewnych swego pasażerów w ogóle nie zdążyłoby na odjazd.
Mijały minuty i ludzie wiedzieli już, że autobus zjawi się lada chwila. Gdyby dworcowy strażnik nie drzemał, na monitorze wyświetlającym obraz z trzeciego pasa zobaczyłby, jak chaos ludzkich ciał niespiesznie i nieświadomie zaczyna się organizować. Zaczeło się od drobnych ruchów, przestępowania z nogi na nogę, podczas którego ich właściciel nieznacznie przesuwał się w kierunku krawędzi pasa, tam, gdzie miał stanąć autobus. W odpowiedzi na te nieznaczne ruchy dłużne nie pozostawały osoby stojące obok, co sprawiło, że w pewnym momencie tłum falował jak przybrzeżna woda jeziora przy niewielkim wietrze: w przód i w tył, w przód i w tył, zawsze nieco dalej w przód niż w tył. Chwilę później można było już dostrzec zarysy dwóch kolejek. Jedna była zdecydowanie większa, gdyż prowadziła do miejsca, gdzie, po pojawieniu się autobusu, miał znaleźć się schowek bagażowy. Każdy ze znajdujące się w niej pasażerów miał przynajmniej jedną sztukę bagażu i to sprawiało, że kolejka wręcz pęczniała. Druga kolejka natomiast składała się z nielicznych osób nie mających bagażu lub chcących wnieść go na pokład. Pojawienie się tych kolejek było częścią dworcowego rytuału, który powtarzał się dzień w dzień, co kilka godzin, przy każdym odjeździe autobusu. Zwyczaj ten zniknąłby może, gdyby zaczęto sprzedawać bilety z numerowanymi miejscami, ale na to się nie zanosiło. Poza tym ludzie nie lubią zmian; pewnie nadal ustawialiby się w kolejkach i rywalizowali o jak najlepsze miejsce – w kolejce oczywiście, bo w autobusie i tak siadaliby na wyznaczonym miejscu.
Dwie kolejki wyraźnie się już uformowały. Było pewne, że pasażerowie z mniejszej kolejki zajmą najlepsze miejsca – na końcu autobusu, z dala od kół, zawsze przy szybie. Osoby z kolejki bagażowej patrzyły na nich z lekką zazdrością – musiały najpierw oddać bagaż, odebrać kwitek i dopiero ustawić się w kolejce do wejścia do autobusu. Jednak tak naprawdę czuły ulgę – miały zapewnione miejsce w autobusie, a to znaczyło bardzo wiele. Jak wiele? Wystarczyło spojrzeć na grupkę kilku osób stojących poza kolejkami, przy płocie odgradzającym peron od hali dworcowej. Zgarbieni, z wzrokiem wbitym w chodnik, od czasu do czasu nieznacznie unosili głowę, by przyjrzeć się tłumowi. Byli to ludzie, którym nie udało się kupić biletu i przyszli na dworzec z nadzieją, że któryś z pasażerów mających bilet nie pojawi się na dworcu, zwalniając w ostatniej chwili miejsce. Ich nadzieje były płonne, taka sytuacja nie zdarzała się prawie nigdy.
Chwilę po tym, jak ludzie ostatecznie zajęli swoje miejsca w kolejkach, ciężkie, wilgotne powietrze drgnęło, a wraz z nim głowy pasażerów. Początkowo cichy, z każdą sekundą warkot silnika coraz łapczywiej wypełniał uszy. Po chwili na drodze prowadzącej do pasa postojowego pojawił się wyczekiwany autobus. Był wysoki i wąski, poruszał się powoli, ociężale, a silnik dławił się co kilka sekund, ale była w nim pewna elegancja. Gdy parkował na pasie, kilka osób musiało odskoczyć, aby uniknąć uderzenia wielkimi lusterkami bocznymi. Filho da puta! – krzyknął mężczyzna, którego plecak zahaczył o przód autobusu. Nikt nie poparł jego skargi, w końcu sam był sobie winien – po co stał tak blisko, skoro i tak był pierwszy w kolejce?
Autobus zatrzymał się, silnik umilkł z cichym westchnięciem. Ciszę szybko wypełnił syk automatycznych drzwi od luku bagażowego. W momencie, w którym pneumatyczne podnośniki uniosły pokrywę i oczom pasażerów ukazał się pusty luk, przy autobusie stanął pracownik linii autobusowej. Na głowie miał przekrzywioną czapkę, a wokół bioder pas, na którym wisiała podręczna saszetka. Odpiął suwak i wyciągnął bloczek z kwitkami.
- Bona noite, przepraszamy za drobne opóźnienie, proszę po kolei oddawać bagaże – powiedział szybko, nie patrząc na pasażerów, tylko gdzieś ponad ich głowami. Po chwili skoncentrował wzrok na kolejce. Pierwszy stał wysoki, mocno zbudowany mężczyzna. Miał krótko obcięte włosy, kilkudniowy zarost, a jego przedramiona pokryte były tatuażami. Bez wahania podniósł jedną ręką swój bagaż i podał go pracownikowi. Ten odebrał bagaż i nagle na jego twarzy pojawił się grymas, stęknął, a bagaż prawie uderzył o chodnik.
– Co pan tam wiezie, kamienie? – zapytał przez zęby, dwoma rękami unosząc z trudem bagaż i z pomocą kolana kładąc go w luku.
– Nie pana zasrany interes. Z tego co wiem, nie ma limitu bagażu. Nie dość, że jeździcie jak ofermy, to jeszcze pchacie nos w nieswoje sprawy – wyciągnął rękę. Pracownik zignorował jego słowa. Oderwał kwitek z bloczka, podzielił na pół, połowę przykleił do bagażu mężczyzny, a drugą wcisnął w otwartą dłoń meżczyzny.
– Następny… – zaczął. Nie skończył, bo przerwał mu kobiecy głos. Z lewej strony, wzdłuż kolejki, zbliżała się kobieta z kilkumiesięcznym dzieckiem na jednym ręku i z torbą podróżną w drugim. Widząc ją, ludzie odruchowo cofali się o krok, tak jakby nie mogli znieść jej bliskości.
– Um momento! Proszę mnie przepuścić, jestem z dzieckiem, muszę wejść jako pierwsza – przepchnęła się na początek kolejki i stanęła obok mężczyzny, który oddał już bagaż. Nawet on, mimo, że był od niej zdecydowanie wyższy, cofnął się o krok. Kobieta roztaczała wokół siebie wilgotny, metaliczny zapach, przypominający woń monet trzymanych w spoconej dłoni. Twarz miała sciągniętą, usta zaciśnięte tak mocno, że mięśnie żuchwy wyraźnie drgały na jej bladych policzkach. Jednak najbardziej największą uwagę zwracał jej wzrok. Nikt z pasażerów nie potrafił go wytrzymać dłużej niż przez ułamek sekundy. Jej oczy poruszały się w zawrotnym tempie, przeskakiwały z lewej strony na prawą, z góry na dół, momentami ginęły gdzieś za oczodołami i widać było tylko biel gałki ocznej. Jednak co kilka sekund zatrzymywały się na moment i patrzyły trzeźwo i precyzyjnie.
– Niech się pani lepiej trzyma kolejki – mężczyzna, który oddał bagaż, po chwili wahania otrząsnął się – Dla każdego starczy miejsca.
– Ja muszę wejść… Mam dziecko. Muszę szybko wejść, teraz – mówiła niskim głosem, prawie nie poruszając ustami. Jej oczy strzelały na boki.
– Patrzcie ją, cwaniara. Czekamy tu pół godziny, a ona przychodzi w ostatniej chwili i chce być pierwsza. Zmykaj na koniec, mamuśko – spojrzał wyzywająco na kobietę i trafił na moment, w którym jej oczy patrzyły prosto na niego.
– Ona jest z dzieckiem, człowieku! – z biernie przyglądającego się tłumu padły głośne słowa. Wytatuowany mężczyzna powoli obrócił głowę i przyjrzał się kolejce, próbując zlokalizować źródło głosu. Ludzie stali nieruchomo. Po chwili wychylił się szczupły mężczyzna w białej, lekko pogniecionej koszuli. Miał okulary z drucianą oprawką i przylizane włosy – Daj jej spokój, przecież już oddałeś swój bagaż.
– Hej dyrektorku, nic ci do…
– Trochę przyzwoitości! – przerwała mężczyźnie dziewczyna stojąca na środku kolejki – Przepuść tę kobietę, skoro już oddałeś bagaż. Nam to nie przeszkadza – Rozejrzała się wokół, a otaczający ją ludzie nieśmiało pokiwali głowami.
Meżczyzna zawahał się. Nadal stał z wyciągniętą ręką, w jego dłoni tkwił zgnieciony kwitek. Drugą dłoń mocno zacisnął w pięść, skóra na kostkach napięła się i zbielała. Wzrok miał twardy, kilka razy przeniósł go z mężczyzny na kobietę i z powrotem, po czym jego oczy znieruchomiały. Na jego skroniach pojawiły się krople potu, które zalśniły w zachodzącym słońcu. Wydawało się, że wszyscy wstrzymali oddech, nie chcąc odgłosem wypuszczanego powietrza przekłuć balonu napięcia, jaki powoli rósł pomiędzy ludźmi z kolejki, a mężczyzną, który wyglądał jak pogrążony w transie.
I wtedy ciszę przerwał płacz. Początkowo nieśmiały, po chwili unosił się i wibrował na całym peronie, odbijając się od blaszanego dachu. Chwilami brzmiał jak wycie bezdomnych psów, gdy ruszały na opusztoszałe ulice w poszukiwaniu jedzenia. Potem zmieniał się w cichy jęk, bardziej wyczuwalny niż słyszalny. Jednak przez większą część był to dźwięk, który zna każdy człowiek i wobec którego nie może pozostać obojętny. Był to płacz małego dziecka.
– Cii, cii, już dobrze – kobieta trzymająca dziecko zaczęła delikatnie kiwać się i pochyliła głowę. Długie, czarne włosy opadły jej na oczy, ale nie miała jak ich odgarnąć, bo w drugiej ręce wciąż kurczowo trzymała torbę. Ludzie przyjęli to z ulgą, nareszcie bez obaw mogli na nią spojrzeć, nie musząc unikać jej rozbieganego wzroku. Dopiero wtedy udało im się jej dokładnie przyjrzeć. Miała nie więcej niz trzydzieści lat, jednak jej dłonie pokrywały głębokie bruzdy, świadczące o tym, że jej życie było wypełnione ciężką pracą. Miała długą spódnicę i gruby sweter, a na ramionach długi szal, pomimo, że była pełnia lata. Na przegubach jej rąk błyszczały bransoletki, a z uszu zwisały duże, okrągłe kolczyki.
Wysoki mężczyzna również spoglądał na kobietę. Jego ciało rozluźniło się, twarz złagodniała. Myśli, które jeszcze przed chwilą kłębiły się w jego głowie, pokazując się momentami w zapadniętych oczach, zniknęły. Nawet gdyby jeszcze tam były, nikt nie zwróciłby na nie uwagi. Po chwili zastanowienia machnął ręką, wcisnął kwitek do kieszeni i ruszył w kierunku drzwi autobusu. Nie minęła minuta, a siedział w środku i przyglądał się całemu zamieszaniu przez szybę.
– Witamy państwa na pokładzie autobusu – z umieszczonych na suficie głośników popłynął niski, monotonny głos kierowcy. Brzmiał, jak gdyby odczytywał tekst z kartki. – Za chwilę rozpoczniemy podróż do Campinas, z przystankami w Londrinie, Botucatu i Sorocabie. Planowany czas podróży to dwanaście i pół godziny, do Campinas powinniśmy dojechać o dziewiątej rano. Na dolnym pokładzie znajduje się toaleta, na górnym lodówka z wodą mineralną. Prosimy o zapięcie pasów i nie chodzenie po autobusie bez wyraźnej potrzeby. Życzymy przyjemnej podróży i jeszcze raz przepraszamy za drobne opóźnienie.
– Ta, przepraszają. Zawsze to samo – mruknął mężczyzna z tatuażami, wystarczająco głośno, żeby usłyszeli go siedzący wokoło ludzie. Rozejrzał się, ale żaden z pasażerów nie zwrócił na niego uwagi, nie obrócił głowy, nie spojrzał. Mięczaki – pomyślał – Potulne mięczaki. Kopnąć ich w tyłek, to jeszcze podziękują – Pociągnął łyka z oszronionej butelki wody. Trzy kolejne leżały w podręcznym schowku, na zapas. Lepiej się ubezpieczyć niż żeby zabrakło w połowie podróży.
Trzy siedzenia przed nim siedział mężczyzna ze starannie uczesanymi włosami, który włączył się w dyskusję przed wejściem do autobusu. Przechylił siedzenie swojego fotela i wyciągnął nogi na rozsuwanym podnóżku. Dwa najwyższe guziki koszuli miał rozpięte, na trzecim wisiały druciane okulary. Przy prawym uchu trzymał telefon, na chudym serdecznym palcu błyszczała szeroka obrączka.
– Tak, już przyjechał. Ruszamy za chwilę… Co? – westchnął i przewrócił oczami – Tak, mam, kupiłem. Nie, dają tutaj w autobusie. Pamiętam, dwie tabletki i popić szklanką wody – w kącikach jego ust pojawiło się zniecierpliwienie, lewą dłonią nerwowo potarł policzek – Strasznie tu głośno. Odezwę się jutro, jak będziemy dojeżdżać. Tak… Dobranoc.
Mężczyzna oderwał telefon od ucha, wcisnął czerwoną słuchawkę i schował telefon do kieszeni. Przeciągnął się, odetchnął i podrapał po głowie, zerknął na zegarek, po czym sięgnął po wetkniętą w podręczny schowek książkę. Jednak jego ręka zatrzymała się w połowie drogi. Zmarszczył nos, a okolice jego oczu pokryła siatka drobnych zmarszczek. Po chwili wahania mocno wciągnął powietrze i skrzywił się. Znowu ten metaliczny zapach… Dyskretnie zerknął w prawo.
Po drugiej stronie przesmyku biegnącego środkiem autobusu siedziała kobieta z dzieckiem. Oparcie jej fotela było ustawione pionowo. Siedziała zgarbiona i skulona, tak jakby chciała zajmować jak najmniej miejsca. Mężczyzna przyglądał się jej przez kilka sekund i wydało mu się, że w tym czasie skurczyła się o połowę. Kolana podciągnęła niemal pod brodę. Długi, szeroki szal pokrywał jej plecy i ramiona, tworząc pokrywę kryjącą pod sobą dziecko. O jego obecności świadczyło tylko zachowanie matki, która przemawiała do niego niskim głowem, delikatnie kołysząc ramionami.
Nagle jej głowa uniosła się i pomiędzy czarnymi włosami zabłysły niespokojne oczy. Rozejrzała się z niepokojem. Z jej gardła zaczęły wydobywać się niezrozumiałe, szybko urywające sie dźwięki. Ciało kobiety gwałtownie wyprostowało się i napięło jak struna. Ramiona wyciągnęła przed siebie, trzymając na drżących dłoniach dziecko. Na jej twarzy na ułamek sekundy pokazało się przerażenie. Wszystko potrwało raptem kilka sekund, po chwili kobieta znowu skuliła się i zamilkła.
Siedząca obok niej dziewczyna, ta, która wzięła ją w obronę w kolejce, przyglądała się wszystkiemu z niedowierzaniem. Jej głowa była lekko przechylona na bok, skóra na policzkach i nosie zbladła, powodując, że delikatne piegi były wyraźnie widoczne. Oddychała szybko przez na wpół otwarte usta, ręce miała skrzyżowane na piersi, tak jakby chciała obronić się przed jakąś niewidzialną siłą. Spojrzała na siedzącego obok mężczyznę, ten podchwycił jej spojrzenie, ale chwilę później szybko odwrócił wzrok. Od samego początku czuła się nieswojo siedząc tak blisko kobiety – ten zapach, miedziany zapach – ale teraz wręcz przykleiła się do szyby autobusu, odwracając się plecami do kobiety. Bez większej nadziei rozejrzała się po autobusie szukając wolnego fotela, bo doskonale wiedziała, że wszystkie miejsca są zajęte. Przeżyłam gadającego do siebie i śmierdzącego kwaśnym mlekiem farmera jadąc tutaj, to przeżyję i nawiedzoną wieśniaczkę – pomyślała – Najlepiej to przespać. Wyciągnęła z plecaka przenośny odtwarzacz muzyki, założyła na uszy słuchawki, oparła policzek o chłodną szybę i zamknęła oczy.
Nieświadomy zachowania kobiety mężczyzna z tatuażami siedział trzy rzędy dalej i wyglądał przez szybę. Jego twarz odbijała się w grubym szkle, nabierając surowych rysów. Kości policzkowe wydawały się ostre, ciemny zarost gęsto pokrywał policzki i brodę, oczy chowały się głęboko w oczodołach. Zamyślony i nieobecny, wyglądał jak w kulminacyjnym momencie sprzeczki przed autobusem. Nie zwracał uwagi na gwar w pojeździe, nie zareagował nawet na huk upadającej walizki, upuszczonej przez niezdarnie poruszającą się kobietę. Ocknął się dopiero na dźwięk zapalanego silnika i szarpnięcie ruszającego autobusu. Gwałtownie zamrugał powiekami, pokręcił głową i rozluźnił bolące mięśnie, jeszcze przed chwilą mocno napięte. Pociągnął ostatniego łyka z tkwiącej w dłoni butelki wody i zdecydowanym ruchem zgniótł butelkę. Pochylił się, aby wyrzucić ją do reklamówki zastepującej kosz na śmieci i spojrzał na siedzącego obok niego pasażera.
Na fotelu od strony korytarza siedział dwudziestokilkuletni, blondwłosy chłopak, ubrany w niebieski, sprany t-shirt i jasne, podwinięte do połowy łydek jeansy z postrzepioną dziurą na lewym kolanie. Pod nogami trzymał podręczny plecak, a na kolanach miał otwartą książkę w dziwnym języku, pełną słów zawierających niemożliwe do wymówienia ciągi spółgłosek i litery z pojawiającymi się tu i ówdzie ogonkami. Jednak chłopak nie czytał. Od kilku minut przyglądał się tatuażom pokrywającym przedramiona mężczyzny, i nawet teraz, przyłapany na gorącym uczynku, nie potrafił oderwać od nich wzroku.
Tatuaże zaczynały się na wysokości nadgarstków i ciągnęły się w górę, ginąc pod rękawami koszulki, ciasno opinającymi ramiona mężczyzny. Na pierwszy rzut oka tworzyły bezładną plątaninę linii. Jednak chwila obserwacji pozwalała dostrzec regułę rządzącą dziełem tatuatora i wtedy z chaosu wyłaniały się kształty. Ręce mężczyzny płonęły, były pożerane przez płomienie ognia. Wolne od tatuażu dłonie wyglądały, jak gdyby wystawały z żywiołu, prosząc o pomoc. Ogień falował, skręcał się, zbliżał i oddalał. Czasem wydawał się na wyciągnięcie ręki, w innym miejscu płonął daleko i głęboko. Wrażenie głębi było uderzające. Było tam jednak coś więcej… Tak jak z rysunkami przestrzennymi, gdy spojrzało się na ręcę mężczyzny skupiając wzrok w punkcie za nimi, ogień odkrywał ukryte na pozór kształty. Wtedy nagle zdumionego obserwatora atakowały twarze, dziesiątki twarzy. Kryły się między warstwami ognia. Usta każdej z nich były otwarte w niemym krzyku, oczy były wypełnione przerażeniem. Raz dostrzeżone, wdzierały się w umysł widzącej je osoby i już go nie opuszczały.
– … się gapisz? Hej, do ciebie mówię! – głos mężczyny dotarł do chłopaka jakby z opóźnieniem, a przeniesienie wzroku z rąk na twarz sprawiło mu wyraźną trudność. Na jego twarzy pojawił się dziwny wyraz – żalu i rozczarowania, jak gdyby odebrano mu coś cennego. Wciąż miał przed oczami krzyczące twarze.
– Taak? – zapytał chłopak – Przepraszam, nie słyszę.
– To przeczyść sobie uszy. Pytałem cię, po co się tak wlepiasz? – mężczyzna otrząsnął się już z zamyślenia, znowu wydawał się pewny siebie. Mówił szybko, mocno akcentując słowa, ale połykając ich końcówki. Musiał być z północy. Zdezorientowany chłopak patrzył na niego szeroko otwartymi oczami, ale nie powiedział ani słowa. – Hej, wydusisz coś z siebie?
– Ja… Przepraszam, nie rozumiem, nie jestem z tutaj.
– Porra! Autobus pełen ludzi, a ja muszę trafić na cholernego gringo-niemowę. Pięknie się to wszystko zaczyna.
Autobus przyspieszył i po chwili sunął główną ulicą miasta, prowadzącą do trasy międzymiastowej. Jego światła omiatały blaskiem stojące po obu stronach drogi latarnie. Rozbłysły one dopiero, gdy szum silnika dawno ucichł, a po autobusie nie było śladu.
Była pełnia nocy. Autobus, z rzadka oświetlany przez wychylający się zza chmur księżyc, jechał drogą przecinającą typowe dla tej części kraju pustkowie. Czarna, asfaltowa droga świadczyła o tym, że cywilizacji udało się tu dotrzeć, sukces był jednak złudny. Wystarczyło przejść kilka kroków poza jezdnię, by przekonać się, że wszelkie zmiany nie były tu mile widziane, a cywilizacja została wzięta za intruza. Ziemia walczyła o to, co jej zabrano. Każdego dnia wiatr przysypywał piaskiem pobocza; początkowo półtorametrowe, miały teraz ledwie trzydzieści centymetrów szerokości. W niektórych miejscach piasek sięgał pasa ruchu. Przejeżdżające pojazdy nie zdmuchiwały go – padające regularnie deszcze utwardzały ziemię, mieszając ją z liśćmi, patykami i kamieniami, które zsuwały się do płytkiego wąwozu, który wydrążono, aby zbudować drogę. Biała farba rozdzielająca pasy ruchu wyblakła i była ledwie widoczna. Płaski, gładki asfalt przegrywał walkę z nieustępliwymi kroplami deszczu – pękał, tworząc rynny, którymi w porze deszczowej płynęły potoki wody. Każdy przejeżdżający pojazd pozostawiał po sobie dudnienie kół, torujących sobie drogę przez pęknięcia.
Autobus podskakiwał na nierównej drodze, a drgania przenosiły się na jego szyby. Rezonans obudził mężczyznę śpiącego z twarza przystawioną do okna. Odsunął on zasłonę i spojrzał na roztaczające się wokół pustkowie. Rozciągająca się po horyzont przestrzeń porastały niskie, krzaczaste trawy. Poruszane wiatrem, tworzyły regularne fale, ginące dopiero na skraju drogi. Gdzieniegdzie wystawały karłowate drzewa, stawiające opór wiatrowi. W pojawiającym się co jakiś czas zimnym świetle księżyca wyglądały jak samotni, zgarbieni starcy wyciągający przed siebie szpony rąk. W pewnym momencie księżyć wyszedł na dłużej i oświetlił wrak samochodu kilkadziesiąt metrów od drogi. Pozbawiono go każdej cześci, którą dało się usunąć, pomysłowi złodzieje wycięli nawet dach. Rdzewiejący szkielet karoserii i podwozie bez kół tkwiły na niewielkim pagórku, szyderczo pozdrawiając podróżnych.
Księżyc nie zachodził i mężczyzna przeniósł na niego wzrok. Całe niebo pokryte było przesuwającymi się chmurami, ale w momencie, gdy docierały one do księżyca, jakaś siła powstrzymywała je przed zakryciem go. Do pełni brakowało kilku dni. Bombardowana przez miliony lat asteroidami i meteorytami powierzchnia księżyca pokryta była ciemnymi plamami, tworzącymi mozaikę kształtów. Ich kontury były niewyraźne, rozmyte, sprawiały wrażenie, jakby delikatnie się poruszały. Wpatrzony w białą tarczę mężczyzna zamrugał oczami, ale wrażenie nie ustąpiło. Ruchy plam nabrały mocy, teraz wyraźnie się przemieszczały. Niektóre miały do pokonania dystans prawie całej średnicy, inne przesuwały się nieznacznie i dyskretnie. W końcu ruch ustał, ale mężczyzna nie odetchnął z ulgą. Na bladej tarczy księżyca pojawiła się twarz.
Zdumiony mężczyzna jeszcze raz zamrugał, potrząsnął głową z niedowierzaniem. Nadal widział twarz przykrywającą księżyc, jej rysy stawały się coraz ostrzejsze. Był pewien, że skądś ją zna, ale żeby przypomnieć sobie skąd, potrzebował chwili skupienia, której nie chciało mu dać jego ciało. Serce zaczęło mu bić w zawrotnym tempie, do skroni uderzyła krew. Chciał przetrzeć oczy rękami, żeby pozbyć się szalonej wizji, ale z niedowierzaniem zorientował się, że w ogóle nie może nimi ruszyć. Czuł, jak gdyby były zatopione w betonie. I wtedy do jego nozdrzy dotarł zapach.
Był mdły i wilgotny. Kojarzył mu się z wodą kapiącą z zepsutego kranu, uderzającą o metalowy zlew. Było też w nim coś ciepłego, stęchłego… Tak jakby ktoś długo trzymał monety w spoconej dłoni. Znał ten zapach. Poczuł go kilka godzin wcześniej. Juz nie musiał się zastanawiać, kogo przypomina mu twarz na księżycu. Przez szybę patrzyła na niego kobieta z kolejki. Tym razem była spokojna i opanowana. Utkwiła w nim wzrok, jej oczy przeszywały go na wskroś. Autobus zakręcił, księżyc zniknął, ale kobieta nadal tam była. Jej blada twarz powoli wykrzywiła się w okrutnym uśmiechu, między wargami pokazały się drobne, ostre zęby.
Nagle mężczyzna usłyszał cichy brzęk i poczuł na szyi zimne dłonie. Zacisnęły się one błyskawicznie, długie paznokcie wbiły się w skórę. W oknie zobaczył smukłe palce owijające mu się wokół szyi. Spróbował unieść ręce, aby bronić się przed atakiem, ale były jak sparaliżowane. Szarpał nimi, starając się przywrócić je do życia, ale nadal zwisały bezwładnie, jak u kukły. Desperacko potrząsał ramionami i głową, czego jedynym efektem był brzęk uderzających o siebie bransoletek na rękach kobiety. Żelazny ucisk na jego szyi nie zelżał. Pomimo tego, mężczyzna czuł rozpierający mu nos metaliczny odór. Wdzierał się on w jego nozdrza, choć nie mógł dotrzeć dalej niż do zmiażdżonej krtani. Brak tlenu zakręcił mu w głowie. Na kręcącej się karuzeli wciąż widział twarz kobiety, jej okrutne, wykrzywione usta, przymrużone oczy, kołyszące się kolczyki. Zamknął oczy i krzyczał, krzyk wypełniał całą jego głowę, ale z ust wydobył się ledwie cichy szept. Jego świat zawirował jeszcze szybciej, a po chwili zaczął spadać w ciemną otchłań rozświetlaną czerwonymi błyskami, coraz głębiej, aż do dna.
Mężczyzna obudził się z krzykiem. Jego twarz błyszczała w ciemności. Spływający z czoła pot dostał się do oczu, które zapiekły go boleśnie. Chciał otrzeć twarz, ale jego ręce odmówiły mu posłuszeństwa. Przez chwilę znowu poczuł przerażenie, prawidziwe i żywe jak w koszmarze. Spojrzał w dół; obie ręce miał wciśnięte w dziwny sposób pod nogi, które przylegały do siedzenia i do ściany autobusu. Pozbawione dopływu krwi, straciły czucie i władzę. Zmienił pozycję podnosząc nogi i po chwili poczuł, jak napływająca krew wbija mu w ręce tysiące niewidzialnych ostrzy. Przełknął ślinę i wciąż zaciśnięte kurczowo gardło sprawiło mu ból. Zły sen, to tylko cholerny zły sen – pomyślał. Zakasłał i głęboko odetchnął. Jego nos wypełniło klimatyzowane powietrze; oczy rozszerzyły się, gdy wyczuł w nim delikatną, metaliczną woń.
Leżący obok niego na rozłożonym siedzeniu chłopak, obudzony krzykiem, nieprzytomnym wzrokiem spojrzał na męzczyznę i po chwili zasnął. Gdyby w tej chwili księżyc wychylił się zza chmur, być może chłopak dojrzałby czerwone, podłużne plany na szyi mężczyzny.
Księżyc na dobre schował się za gęstymi chmurami i kabinę wypełniał półmrok, nieregularnie rozświetlany przez lampki umieszczone na podłodze wzdłuż korytarza i na suficie. Większość z nich była zepsuta i niektóre części autobusu tonęły w głębokiej ciemności. Jedna z lampek, w tylnej cześci pojazdu, co kilka sekund mrugała jak oko skrytego w mroku zwierzęcia. Zasłony przy oknach były pozasuwane, więc światło mijanych co jakiś czas latarni pojawiało się jedynie w szparze między podłogą, a cienkimi, plastikowymi drzwiami odgradzającymi kabinę kierowcy od pasażerów.
Kierowca siedział zgarbiony w fotelu. Dłonie miał zacisnięte na kierownicy, lekko wygięte w łokciach ręce zwisały luźno. Od kilkudziesięciu kilometrów droga była prosta, ciągnęła się przed nim jak czarna nitka i znikała daleko przed autobusem. Ten odcinek trasy był wyjątkowo monotonny. Kierowca mrużył oczy, co jakiś czas nerwowo nimi mrugał. Powieki opadały mu wolno, jednostajnie, a unosiły się błyskawicznie, ukazując mętne źrenice. Czekający na dworcu pasażerowie poniekąd mieli rację – spóźnienie było jego winą. Wprawdzie nie chodziło o brudne interesy na boku, ale… Miał coś na sumieniu. Chyba mógł sobie darować tę ostatnią butelkę cachaça. Tylko co z tego, przecież ojcem chrzestnym nie zostaje się na codzień. Było co oblewać. Zresztą nie raz już jeździł po takich imprezach i wszystko było w porządku. Potarł zaciśniętą w pięść dłonią przekrwione oczy i potrząsnął głową. Musiał się jakoś rozbudzić, inaczej zawiezie ich wszystkich do bram nieba. Pomyślał o puszczeniu muzyki w głośnikach, ale szybko zdał sobie sprawę, że za moment miałby na karku rozdrażnionych, obudzonych pasażerów. Po chwili wahania sięgnął do podręcznego schowka i pogmerał w nim na ślepo, wciąż patrząc na drogę. Nic. Droga była pusta, więc zerknął na schowek i sięgnął głębiej, za wystającym aerozolem ze sprężonym powietrzem. Poczuł plątaninę kabli, pociągnął i wydobył ze schowka stare, sfatygowane słuchawki. Włożył słuchawki do uszu, końcówkę do radia i przekręcił gałkę. Przeskoczył palcem po kilku stacjach i po chwili wyprostował się, cichutko nucąc pod nosem. Jego lewa stopa zaczęła żyć własnym życiem, wystukując rytm.
Tap tap ta-ap. Tap tap.
Pasażerowie spali, ich oddechy regularnie wznosiły się i opadały. Większość siedzeń była rozłożona niemal na płasko; co jakiś czas wnętrze autobusu wypełniało skrzypienie wysłużonego fotela, gdy któryś ze śpiących podróżnych zmieniał pozycję. Gdzieś z tyłu autobusu słychać było ciche chrapanie, przypominające bulgot. Było wilgotne i oślizłe, czasem ciągnęło się długo, a czasem pękało jak bańka mydlana. Momentami cichło, jak gdyby chowało się pod powierzchnią gęstej cieczy, ale za kilka sekund wynurzało się i bulgotanie rozlegało się na nowo.
Tap-tap, ta-ap, tap.
Mężczyzna z tatuażami nie spał. Od momentu, gdy wybudził się z koszmaru, odpędzał od siebie senność i czuwał. Jak u drapieżnika, jego ciało było w stanie gotowości, skupione zmysły wykrywały najmniejszy ruch, śledziły drgania powietrza i refleksy światła. Była w nim prymitywna, wibrująca siła, ale jednocześnie czuł ogarniający go spokój. To było jak narkotyk. Kilka godzin wcześniej oddałby wszystko, żeby już nigdy tak się nie poczuć, żeby znowu tego nie zrobić, ale teraz nie miało to znaczenia. Był wdzięczny za ostrzeżenie, które przyniósł mu sen i czekał tylko na odpowiedni moment.
Tap tap tap, ta-ap, tap.
Kierowana instynktem kobieta ocknęła się z letargu. Czuła niepokój i natychmiast skupiła swoją uwagę na dziecku. Sprawiało ono wrażenie uśpionego, ale to jej nie uspokoiło. Całym ciałem odbierała chaotyczną energię budzącego się dziecka. Poruszyło się niespokojnie, strząsając z siebie resztki snu. Matka czuła jego ruchy, jednak jej oczy nie przywykły jeszcze do ciemności, więc nie widziała jego twarzy. Ta przypominała napiętą maskę zastygniętą w grymasie. Połączeni niewidzialną więzią, przez kilka nieznośnie długich sekund stanowili niemą jedność, zawieszoną w bezruchu. A potem dziecko otworzyło usta i zaczęło płakać.
Początkowo płacz był nieśmiały, jak gdyby obecny jeszcze gdzieś w ciele dziecka sen kneblował mu usta. Jednak w cichych jękach była nieuchronna groźba – ten płacz miał urosnąć, wznieść się ponad fotele i wypełnić każdy zakamarek autobusu. Matka doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Pochyliła się nad dzieckiem i zaczęła je kołysać, próbując uśpić je na nowo. Jęki dziecka były coraz głośniejsze i dłuższe. Ucichły nieco, gdy kobieta otuliła się szerokim szalem, odgradzając dziecko od świata. Nie mogła jednak zapobiec odwiecznym instynktom natury. Dziecko umilkło… Umilkło po to, by zaczerpnąć oddech, a potem zaczęło przeraźliwie płakać. Kobieta zaczęła kołysać się w szybszym tempie, ale jej nerwowe ruchy tylko pogarszały sytuację. Była bezsilna wobec niewielkiej istoty, która leżała w jej ramionach. Płacz dziecka, wysoki i piskliwy, wypełnił autobus. Atakował falami – unosił się, osiągając ogłuszające apogeum, cichł na chwilę, gdy dziecko nabierało powietrza i narastał ponownie, atakując uszy pogrążonych we śnie pasażerów.
Siedząca obok dziewczyna wciąż miała na uszach słuchawki i najwyraźniej zasnęła słuchając muzyki, gdyż płacz dziecka nie zrobił na niej wrażenia. Miała zamknięte oczy, głowę opierała o szybę i oddychała miarowo, pogrążona we śnie. Mężczyzna siedzący po drugiej stronie przesmyku między siedzeniami nie miał tyle szczęścia. Leżał bokiem na rozłożonym siedzeniu, prawą ręką przytrzymując poduszkę, która tkwiła pod jego głową. Oddychał przez usta, które miał lekko rozchylone. Głowa była przekrzywiona i z kącika ust zwisała nitka śliny. Obudzony płaczem dziecka, poruszył głową i ślina przykleiła mu się do policzka. Zdezorientowany rozejrzał się wokoło, szukając źródła rozdzierającego powietrze dźwięku.
Budzili się kolejni pasażerowie i po chwili w autobusie zapanowało poruszenie. Dziecko wciąż płakało, zagłuszając westchnienia i znaczące pochrząkiwania. Kilku podróżnych zaklęło pod nosem. Światło było zgaszone, więc nikt nie widział kobiety starającej się uspokoić dziecko. Płacz atakował w ciemności, z ukrycia. Pozostałe zmysły pasażerów wciąż były uśpione, tylko ich uszy musiały poradzić sobie z nagłym nadmiarem bodźców.
– Niech ona zrobi coś z tym bachorem – jeden z pasażerów nie wytrzymał i głośno krzyknął, przebijając się przez płacz. Na taki sygnał tylko czekali inni, bardziej bojaźliwi, nie chcący być pierwszymi, którzy rozpoczną publiczny lincz.
– Do jasnej cholery, jest środek nocy, ile można? – zawtórował głos z początku autobusu.
– Ucisz go!
– Kurwicy można dostać, kobieto, zajmij się swoim dzieckiem, to może się zamknie.
Kobieta nerwowo poruszała dzieckiem trzymanym w ramionach, starając się je uspokoić, ale bezskutecznie. Jej ciało, zesztywniałe w reakcji na coraz bardziej agresywne komentarze i pogróżki, przekazywało negatywne emocje dziecku, powodując, że jego zawodzenie stawało się jeszcze bardziej przenikliwe. Powoli zakradała się do niej panika. Jej oczy błyszczały w ciemności, poruszając się szybko. Niskim, gardłowym nosem mruczała coś do dziecka. Nie wiedziała, dlaczego płacze, ale podświadomie wyczuwała, że jest owładnięte pierwotnym, prymitywnym strachem, jak zwierzę. Pomimo, że niewiele widziała, odruchowo rozglądała się, jak gdyby obawiała się ataku.
– Jak go zaraz nie uciszy, to do niej wstanę – wydarł się jeden z pasażerów, siedzący na samym końcu autobusu. Nie musiał spełnić swojej groźby. W przesmyku między siedzeniami, kilka rzędów za kobietą z dzieckiem, zarysowała się potężna sylwetka mężczyzny. Od samego początku zamieszania przyglądał się, a raczej przysłuchiwał rozwojowi sytuacji bez słowa. Gdy napięcie wiszące w powietrzu i coraz zajadlejsze reakcje pasażerów stały się niemal nieznośne, zdecydowanym ruchem podniósł się ze swojego fotela. Coś w jego oczach sprawiło, że siedzący obok młody chłopak przepuścił go bez słowa, patrząc bojaźliwie. A teraz mężczyzna szedł w kierunku miejsca, z którego dochodził płacz.
Chód mężczyzny był miękki i cichy. Z każdym jego krokiem płacz dziecka narastał, przechodząc w wysokie, rozpaczliwe zawodzenie. Gdy ciemny, szeroki zarys sylwetki pojawił się przy fotelu kobiety, dziecko wyło jak zapędzone w ślepy zaułek zwierzę, bezradne i świadome swojej bezsilności, ostatkiem sił starające się odpędzić napastnika. Również ludzie wyczuli, że coś się zmieniło. Umilkli nagle, przeczuwając zbliżającą się konfrontację. Pomimo, że płacz wypełniał cały autobus, wstrzymali oddech, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Nie byli świadomi, że w żaden sposób nie mogli rozproszyć w tym momencie mężczyzny.
Jego ciało przechodziło dziwną transformację. Mięśnie były rozluźnione, ale gotowe do błyskawicznej reakcji. Rysy twarzy wyostrzyły się, blada poświata nielicznych lampek podkreślała wystające kości policzkowe, kontrastujące z wklęsłymi, pokrytymi gęstym zarostem policzkami. Mięśnie żuchwy były napięte, rozchylone usta ukazywały zaciśnięte zęby. Nieobecne, pokryte delikatną mgiełką czarne oczy wycofały się, pogrążając się w cieniu głębokich oczodołów. Skóra po obu stronach nosa falowała nieznacznie, gdy mężczyzna dużymi haustami wciągał i wypuszczał powietrze, metaliczne powietrze. Szszsz-szszsz. Uniósł nieznacznie ramiona, odgradzając swoim ciałem kobietę od reszty autobusu. I wtedy z jego ust padły dwa słowa, przebijające się przez płacz:
– Ucisz je.
Kobieta nie zajmowała się już dzieckiem. Przestała je kołysać, jej ramiona znieruchomiały. Patrzyła na mężczynę, czując że spada w otchłań. Jego oczy pochłaniały ją, wciągały i hipnotyzowały. Nie potrafiła oderwać od nich wzroku, sama nie zrobiłaby tego nigdy. Ale mężczyzna jej w tym pomógł.
Delikatnie, powoli przymknął powieki, uwalniając wzrok kobiety i zwracając jej, na chwilę, świadomość i wolną wolę. Jego twarz, pozbawiona dominujących oczu, złagodniała w bladym świetle lampek. Kobieta łapczywie złapała oddech, zdając sobie sprawę, że przez minutę nie oddychała, ale wtedy mężczyzna jeszcze bardziej uniósł ramiona i gdy jej oczy mimowolnie podążyły za ruchem rąk, poczuła, jak panika ze zdwojoną siła strąca ją w przepaść.
Najpierw z jej ust wydobyło tylko charczenie, tak jakby żelazna obręcz ściskała jej gardło. Oczy były wytrzeszczone, usta szeroko otwarte, ale wydobywały się z nich ledwie stłumione sylaby. Oo, oog, tfa, szeeee… Nieskładne dźwięki ociężale wyczołgiwały się z jej zaciśniętej krtani, a gdy już pokonały tę zaporę, stopniowo nabierały rozpędu, jak gdyby popychane grawitacją.
– Ooo-ogień, nieeee, twaa-twarz, twaaaarze – twarz kobiety była biała jak kreda, a oczy bezładnie błądziły po tym, co jeszcze chwilę wcześniej było przedramionami mężczyzny. Jednak kobieta nie widziała juz skóry pokrytej tatuażami. Teraz miała przed sobą twarze, dziesiątki twarzy tańczących w ogniu. Smagane płomieniami, zbliżały się i oddalały, zataczając kręgi. Wypełniało je przerażenie, ich usta były otwarte w niemym, wiecznym krzyku. Twarze zbliżały się coraz bardziej, otaczały ją. Zakręciło się jej w głowie i nagle poczuła się jak na diabelskiej karuzeli. Za nią i przed nią krążyły wykrzywione, ludzkie maski, a w środku płonął ogień. I wtedy ją zobaczyła. Poznała tę twarz, poznała siebie samą, rozświetlaną pomarańczowym blaskiem ognia.
– Nie! Nieeee! – z jej piersi wydobył się przeraźliwy jęk, twarz zamarła w przerażeniu – Nie w ogieeeeń, nieee! Bliźniacza twarz zatoczała krąg i zaczęła się zbliżać. Kobieta odruchowo odsunęła się o kilka centymetrów, ale nie mogła oderwać wzroku od obrazów przesuwających się przed jej oczami. Twarze świdrowały ją węgielkami oczu, a ich nieruchome dotąd usta zaczęły poruszać się w dziwacznym rytmie: najpierw rozszerzały się, tworząc coś, co przypominało ściśnięty okrąg, potem przymykały się, a następnie lekko otwierały. Tak jakby wspólnie, po kolei wymawiały jakieś sylaby. W tych symultanicznych ruchach kobieta szukała sensu i w końcu go dojrzała. U-i-e. U-i-e. U-cisz-je. UCISZ JE.
I wtedy na obliczu kobiety pojawiło się coś więcej – cień rozpaczliwej determinacji. Jej usta zacisnęły się kurczowo, a w oczach pojawiła się desperacja i iskry szaleństwa.
– Tego chcecie? Tego? – po raz pierwszy od dłuższego czasu spojrzała na leżące w jej ramionach dziecko. Trzymane na dłoniach, nadal płakało, rozdzierając powietrze swoimi krzykami. Matka obserwowała je niespokojnym wzrokiem i nagle jej ręce błyskawicznie wydostały się spod jego ciała. Po chwili dziecko zamilkło, wydając z siebie tylko ciche chrząknięcia. Niespodziewana cisza zadzwoniła w uszach pasażerów, niektórzy westchnęli z ulgą.
Obudzona przez gwałtowny ruch kobiety siedząca obok dziewczyna nerwowo zamrugała oczami. Nieprzyzwyczajona do ciemności, widziała bardzo niewiele. Stojący przy siedzeniach mężczyzna zasłaniał większość lampek. W autobusie panowała cisza i na pozór wszystko było w porządku, ale… Ten zapach, znowu ten miedziany zapach, tylko teraz był niezwykle intensywny, wdzierał się do nosa, każdy oddech nosił jego ślad. Jej oczy dostosowały się już do ciemności, więc spojrzała w kierunku kobiety i zamarła.
Dziecko patrzyło na nią wyłupiastymi, wybrzuszonymi oczami. Miała wrażenie, że gałki wyskoczą mu – pop – z oczodołów i wystrzelą prosto w nią, pokrywając ją mokrym śluzem. Cała twarz dziecka była nabrzmiała, usta napuchły i stały się purpurowe. Wyglądało jak wredny, przerysowany potworek z bajek, którymi rodzice straszą swoje pociechy, gdy były niegrzeczne. Jednak nie był to potworek, bo potworki nie istnieją. Dziewczyna wpatrywała się w dziecko duszone przez własną matkę.
Dłonie kobiety zacisnęły się na szyi dziecka tuż po tym, jak wyciągnęła spod niego swoje ręce, budząc przy okazji dziewczynę. Wystarczyłoby użyć jednej dłoni, ale kobieta chciała mieć pewność. Mocno wciskała kciuki w krtań dziecka, przytrzymując smukłymi palcami kark. Po chwili palce wygięły się, a długie pazknokcie wbiły się w skórę dziecka. Kobieta poczuła na dłoniach spływającą, ciepłą krew, a końcówki palców wymacały delikatne, miękkie kręgi wciąż formującego się kręgosłupa. Uniosła głowę i zacharczała, wbijając szpony jeszcze mocniej. Na ustach miała pianę wzburzonej śliny, która powoli spływała jej na brodę. Oczy były wywrócone, cienkie naczynia krwionośne odznaczały się na tle białych gałek.
Dziewczyna otrząsnęła się z szoku i rzuciła się w kierunku dziecka. Próbowała odciągnąć palce kobiety, wyłamać się, oderwać, biła ją po rękach, ale była bez szans. Owładnięta przez amok matka ściskała szyję dziecka z siłą imadła. Paznokcie jej kciuków spotkały się z pozostałymi ośmioma palcami wewnątrz szyi, rozrywając cienkie żyły i tętnice.
– Pom… – zaczęła krzyczeć dziewczyna unosząc głowę, ale głos zamarł jej w piersi, gdy jej wzrok napotkał na twarz mężczyzny. Opanowała ją dziwna niemoc, poczuła, że ciemne oczy mężczyzny wciągają ją w głęboką otchłań, a matka z dzieckiem pozostali gdzieś daleko, coraz dalej, zresztą czy to ważne…
I tak było już za późno. Oczy dziecka patrzyły jak nieruchome, szklane protezy, twarz była fioletowa, a w niektórych miejscach niemal czarna. Z rozchylonych ust wystawał mały język w kolorze spalonego węgla. Z szaleńczym grymasem na twarzy, matka uniosła dziecko wysoko nad siebie. Zabrzęczały bransoletki, które powoli pokrywały się krwią spływajacą po rękach kobiety. Tułów dziecka dyndał w przód i w tył, jak u kukły, ledwo trzymając się rozprutej szyi. Kobieta obróciła się i skierowała dziecko w stronę mężczyzny, jak gdyby składała mu ofiarę. Z jej ust wydobyły się ledwie zrozumiałe słowa:
– U-uciszyłam… Odejdź-cie…
Mężczyzna nie przyjął ofiary, przynajmniej nie dosłownie. Jego ramiona opadły i zawisły wzdłuż tułowia, ponownie skryte w mroku. Światło z odsłoniętych lampek dotarło do foteli. Obrócił się i powolnym, miękkim krokiem ruszył w kierunku swojego miejsca. Gdy szedł, jego ciało rozluźniało się, a twarz nabierała życia. Oczy zabłysły, napięcie zniknęło z zaciśniętych przez dłuższy czas szczęk, oddech stał się cichy i regularny. Krew dotarła do bladej skóry jego twarzy i na policzki wypłynął rumieniec. Mężczyzna przystanął, rozglądając się zdezorientowany i oszołomiony. Dostrzegł przyglądającego mu się chłopaka i odzyskał rezon. Suń się, gringo – rzucił i zajął miejsce przy szybie. Po chwili obserwował księżyc, nie zwracając na uwagi na krzyki dochodzące z przedniej części autobusu.
Kilka sekund po tym, jak mężczyzna odszedł, kobieta opuściła ręce, w których wciąż trzymała martwe dziecko. Całe jej przedramiona były pokryte krwią i lśniły w bladym świetle lampek. Gruby sweter nasiąkł czerwienią. Dziecko leżało na kolanach kobiety, jej palce nadal tkwiły wewnątrz szyi dziecka, poruszając się nerwowo w powoli krzepnącej krwi. Na twarzy kobiety pojawił się wyraz upiornego zrozumienia. Uniosła ręce, a kabinę autobusu rozdarł rozpaczliwy krzyk. Przestraszeni pasażerowie podskoczyli na swoich fotelach, kilku rzuciło stek przekleństw. Wciąż wrzeszcząc w szaleńczym amoku, kobieta sięgnęła pod sweter i coś błysnęło w jej dłoni. Siedząca obok dziewczyna krzyknęła przerażona, widząc ostrze kilkunastocentymetrowego noża skierowane w swoją stronę. Czuła, jak paraliż ogarnia jej ciało, nie mogła wykonać najmniejszego ruchu, by uniknąć ciosu. Mogła tylko obserwować, jak kobieta szybkim ruchem przecina powietrze i noż nie napotykając oporu zagłębia się w miękkiej szyi.
W miarę jak nóż przecinał miękkie tkanki, wrzask ucichał i zamieniał się w charczenie i bulgotanie płynącej szybko krwi. Po chwili słychać było tylko świst powietrza z przeciętej tchawicy. A potem w autobusie znowu zapanowała cisza.
Tap tap ta-ap. Tap tap.
Zatęchłe pomieszczenie wypełniało nieregularne bzyczenie. Czasem słychać je było przez kilka sekund, a czasem tylko przez króciutką chwilę. Przypominało dźwięk, który przyprawia większość ludzi o gęsią skórkę i mimowolnie powoduje reakcję obronną. Koszmar dzieciństwa, z którego czasem człowiek nie budzi się do końca życia. Dentysta. Borowanie. Tarcie. Zimny pył na języku. Bzzzzz-bzzzz.
Łysy, szczupły mężczyzna trzymał w dłoni metaliczny przyrząd, który był źródłem nieprzyjemnych odgłosów. Pochylał się nad siedzącym na fotelu klientem i wykonywał precyzyjne ruchy. Na nosie miał nieco zsunięte okulary, przez które obserwował swoje dzieło i dokładnie wybierał miejsca, w których zbliżał urządzenie do przedramienia siedzącego mężczyzny. Niezwykle cienka igła raz po raz zagłębiała się w skórze, zostawiając po sobie ciemne ślady.
W pewnej chwili tatuator wyprostował się i odsunął nieznacznie. Pochylił głowę, poprawił okulary i mrużąc oczy ocenił swoje dzieło.
– Ok, zrobione – słysząc te słowa mężczyzna podniósł się z fotela – Hola, poczekaj jeszcze chwilkę, muszę ci założyć opatrunek.
– Spieszę się – rzucił mężczyzna, wysuwając przed siebie rękę.
– Pamiętaj, żadnego wysiłku przez dwa tygodnie. I unikaj słońca – odciął nożykiem kawałek przezroczystej folii i owinął nią przedramię mężczyzny – Wiem, że powtarzałem to już kilka razy, ale… Niewiele więcej się tu zmieści. Dziś było naprawdę na styk.
– Spokojnie. To był ostatni raz.
– Zawsze tak odpowiadasz, a i tak tu wracasz…
Mężczyzna nie odpowiedział. Przyglądał się swojemu przedramieniu. Przypadkowa osoba dostrzegłaby tylko bezładną plątaninę linii, ale on czuł na sobie wzrok kobiety, świdrujący go przez folię. Jej szeroko otwarte oczy wypełniało przerażenie, usta krzyczały. Wokoło tańczyły płomienie ognia. Mężczyzna szybkim ruchem odwinął rękaw koszuli, zakrywając tatuaż. Po chwili pozostało po nim tylko echo zatrzaśniętych drzwi.
Filho da puta! - ;)
Jednak najbardziej największą uwagę zwracał jej wzrok - pewnie niedopatrzenie przy poprawianiu tekstu.
momentami ginęły gdzieś za oczodołami - za powiekami
Na jego skroniach pojawiły się krople potu, które zalśniły w zachodzącym słońcu - ponieważ do tego momentu piszesz dość dobrze, zwrócę Ci uwagę na zbytnie rozwlekanie zdań. Wystarczyło "Krople potu na skroni zalśniły w zachodzącym słońcu". To moje subiektywne zdanie, ale nadużywanie słowa "które" zakłóca odbiór tekstu i czyni go mniej przyjemnym.
a na ramionach długi szal, pomimo, że była pełnia lata - lepiej byłoby "pomimo pełni lata". Wiesz, o co chodzi, prawda? Marudny Ajwenhoł czasem się czepia takich rzeczy, kiedy tekst mu się podoba, bo chciałby, aby podobał mu się bardziej;) .
Od samego początku czuła się nieswojo siedząc tak blisko kobiety - ten zapach, miedziany zapach - ale teraz wręcz przykleiła się do szyby autobusu, odwracając się plecami do kobiety
Komentuję na bieżąco, w miarę czytania - doszedłem do fragmentu o śnie... No, mam nadzieję, że nie będzie znowu o wampirach...
...
...
...
Nie było. Mocne, nie ma co. Masz "młody" styl, miejscami piszesz jak szkolne wypracowanie - za dużo "który", "że" itd. Można pisać obchodząc czasem te słówka, zwłaszcza, jeśli powtarzają się kilkukrotnie w jednym akapicie. Czasem też jesteś nadmiernie szczegółowy, i to są zasadniczo wady tego opowiadania.
No i brak opisu reakcji innych pasażerów autobusu - a przecież opisujesz wszystko z pedantyczną miejscami drobiazgowością. Co się stało, jak ta kobieta wyjęła nóż? Budujesz napięcie, a momentu kulminacyjnego jakby brak. Chociaż z drugiej strony, gdybyś na koniec zafundował opis krwawej jatki, to opowiadanie stałoby się zwykłą makabreską. Twój wybór - horrorów nie piszę, więc nie krytykuję.
Fabularnie - zajmujące. Dobra robota. I pozytywne wrażenie - w końcu coś, co nie jest szortem. Stawiam czwórkę - ale z dużym plusem. Pisz dalej.
A niech tam, dałem 5. Trochę może na wyrost, ale to zachęta, abyś umieścił tu więcej tekstów. Biorąc pod uwagę, co pojawia się tu w ciągu ostatnich paru dni*, to jest tekst naprawdę w porządku.
* Nie do Ciebie, RhaiDeoVan!;)
Każdy ze znajdujące się w niej pasażerów
Tatuaże zaczynały się na wysokości nadgarstków i ciągnęły się w górę - wywal drugie się, jest raczej zbędne
Reszty nie będę powtarzać po Ajwenhaniele, bo i te same uwagi wypunktowałam wcześniej i odczucia podobne. Nie taaaak świetne, ale naprawdę dobre, IMO.
* O, dziękuję Ajwenhoł :D (jeśli to o mnie i chochliki Ci literki poprzestawiały tylko) ;p
Dzięki za uwagi. Styl jest ewidentnie "młody", bo to pierwsze w moim życiu opowiadanie, zainspirowane podróżą autobusową, gdy mieszkałem kilka miesięcy temu w Brazylii:)
To jest wersja niejako robocza, bez żadnej redakcji (nie wiem czy to normalne, ale po napisaniu takiej ilości tekstu póki co nawet nie mam ochoty tego czytać). Uwzględnię Wasze sugestie i pewnie nieco jeszcze to przeredaguję.
No i chyba będę pisał dalej:)
Chciałem poprawić literówki i inne drobne błędy, ale zniknęła mi opcja edycji opowiadania... To normalne czy oczy mnie zawodzą?
Możliwość edycji masz przez 24 godziny.
Pierwszego plusa masz u mnie za Brazylię ;) Raczej rzadki kraj w opowiadaniach fantastycznych, no chyba że bohaterem jest Chupacabra. Zresztą tak sobie pomyślałam, czytając, że pewne rzeczy są oparte na autentycznych przeżyciach - świetnie wyszło doprawienie ich szczyptą horroru.
Po za tym podpisuję się pod tym, co napisał Ajwenhoł o błędach. Jeżeli chodzi o stylistykę, rzeczywiście trochę powtórzeń, zwłaszcza na początku za dużo "autobusów", i jeszcze "który" i "że". W wielu miejscach dopatrzyłam się braku "ogonków" ;) ale to niestety w dłuższych opowiadaniach wymaga baaaardzo dokładnego przeczytania, bo word tego nie wychwyci.
Za to szczegółowość mi się podobała, sprawdza się w horrorach tego typu, cały ten opis oczekiwania na autobus - mistrzowski, wprowadza w klimat. Nawet te onomatopeje - tap-tap, pop, bzzz-bzzz, chociaż zazwyczaj rażą, tu są jakby na miejscu. Ogólnie - bardzo dobre opowiadanie. Widać, że panujesz nad tym, co piszesz, dobrze prowadzisz narrację, jest "gęsto" i strasznie. I tak ma być. Stawiam 5.
*Pardon!Sama się rypłam w nicku...
Za to zostałem Ajwenhaniełem;) Nawet fajnie to brzmi, jak jakieś półdiablę litewskie:)
Niestety czuję się zawiedziona.
Spodziewałam się takiego fajnego opowiadania.
Ta strefa dworca, klimat oczekiwania i kolejki...
A tu znienacka takie byle co i ten słynny "polski wątek" w zasadzie nie mający żadnych podstaw do zaistnienia.
I dlaczego nagle zrobił się modny anglicyzm "tatuator", skoro istnieje polski "tatuażysta"?
> połączeni ze swoim bagażem przez uścisk dłoni,
Konstrukcja sugeruje, że bagaż też miał dłoń.
> Wiedzieli, że wystarczy chwila nieuwagi i bagaż moze zniknać, pozostawiając po sobie jedynie szybko cichnący odgłos kroków uderzających o betonową posadzkę
1) niewidzialni złodzieje?
2) kroki nie uderzają o posadzkę. Uderzają buty, stopy, ale nie kroki - kroki się stawia.
połączeni ze swoim bagażem przez uścisk dłoni, obejmując go ramionami lub - ci nie bojący się ryzyka - jedynie zerkając. Wiedzieli, że wystarczy chwila nieuwagi i bagaż moze zniknać, pozostawiając po sobie jedynie szybko cichnący odgłos kroków uderzających o betonową posadzkę.
Przegadujesz. Całe pogrubione można wyciąć, niepotrzebne to doinformowywanie. Należy założyć, że czytelnik jest osobą myślącą i nie trzeba mu wszystkiego tłumaczyć :)
"ramionami" też można wyciąć, no bo czym mogli obejmować?
Do tego błąd podmiotu, przecież nie bagaż stawia kroki, lecz człowiek, to człowiek może pzoostawić odgłos kroków. U Ciebie robi to bagaż...
Tyle błędów, a to tylko półtorej zdania. Trójka z plusem. Pisz, pisz i dużo czytaj.
Dobre opowiadanie, choć mogłoby być lepiej ;) Ten nastrój oczekiwania na początku, potem mroczny klimacik, ogólnie trzymające w napięciu - z przyjemnością przeczytałam.
Gratuluję wyróżnienia :)
A mnie dziwi, że to opowiadanie zostało wyróżnione... Cienkie jak zupa na gwoździu.
Normalnie: ZONK :/
:)