
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Ogromne, błyszczące w świetle świec pajęczyny pokrywały niemal całą salę. Ściany zbudowane były z dziwnego zielonkawego kamienia. Sufit, w dawnych czasach być może biały teraz pokryty był setkami dziwacznych znaków, których rozszyfrowania i przetłumaczenia nie podjąłby się żaden z uczonych, chyba że płacone miałby osobno za każdą literę. Pośrodku zimnego i mrocznego (to określenie pasuję najlepiej – mrocznego) pomieszczenia znajdował się pokaźnych rozmiarów kamienny blok, który również pokryty był dziwnym pismem. Naprzeciwko znajdował się olbrzymi posąg przedstawiający jakąś dziwaczną istotę nie z tego świata. Ważnym elementem, o którym należałoby wspomnieć jest fakt, że w tym momencie na wcześniej wspomnianym kamiennym bloku leżała skrępowana i bardzo skąpo odziana, młoda dziewczyna o kruczo czarnych włosach i figurze godnej pań z okładek magazynów dla wybrednych mężczyzn. Wokół niej stała, a raczej delikatnie się bujała grupka odzianych na czarno postaci. Ich twarze skryte były pod głębokimi kapturami, spod których dochodził jedynie cichy pomruk. Jeden z nich wyszedł przed resztę, stanął nad ołtarzem rozkładając szeroko ręce. Rękawy szaty opuściły się odsłaniając wytatuowane, chude ramiona, ozdobione licznymi, kolorowymi bransoletkami. Z jego gardła wydobył się głośniejszy dźwięk, niemal podobny do słów. Chude dłonie sięgnęły do pasa i wyjęły zakrzywiony, pięknie ozdobiony (a co za tym idzie, bardzo drogi) sztylet.
Jakieś trzy piętra wyżej, na powierzchni skrytej w ciemnościach nocy, coś poruszyło się na skraju olbrzymiego, starego lasu. Dwóch wartowników stojących przy wejściu do krypty znieruchomiało. Jeden z nich powoli wyciągnął przed siebie solidnie wyglądającą, długą włócznię i powoli ruszył przed siebie. Krzaki zaszeleściły ponownie. Strażnik odwrócił się do swojego kompana, ten skinął tylko głową dając znak, że ma ruszyć do przodu i sprawdzić co się tam dzieje. W końcu, bądź co bądź są teraz w pracy.
Włócznia wbiła się z impetem w miejsce skąd dochodził dziwny szelest. Gdy jej właściciel zauważył, że nikogo tam nie ma, a w jego głowie pojawiło się tradycyjne „to pewnie jakiś zwierz" coś z niewyobrażalną siłą pociągnęło go za ręce do przodu. Drugi wartownik otwarł szeroko oczy. Na jego czole pojawił się pot, gdy doleciał do niego przerażający krzyk jego kompana. W takim momentach można postąpić na dwa sposoby: iść i spróbować uratować przyjaciela, bądź oddalić się na z góry wypatrzoną pozycje udając, że nic się nie stało i prosić bogów o przebaczenie. Strażnik wyraźnie przepadał za opcją drugą. Najpierw powoli zaczął się obracać by nagle błyskawicznie skoczyć przed siebie i zniknąć w ciemnościach gnając na złamanie karku. Tak oczywiście by się stało, gdyby na jego drodze nie pojawiła się przeszkoda w postaci olbrzymiego wojownika, z odsłoniętym, błyszczącym torsem i bardzo długim mieczem w dłoni. Ostatnimi słowami jakie usłyszał nasz niedoszły uciekinier były: „Nie ładnie tak uciekoć i zostawiać przyjociela".
Wojownik wytarł ostrze o szaty truchła leżącego pod jego nogami i rozejrzał się dookoła. Z krzaków po jego prawej stronie wyszedł krępy krasnolud o długiej, zaplecionej w warkoczyki brodzie. Po ziemi ciągnął ciało pierwszego ze strażników, by bez najmniejszego problemu rzucić je na to leżące u stóp swojego towarzysza.
– Coraz słabsi – stwierdził z niezadowoleniem krasnolud.
– Takie czasy nastoły przyjocielu – wielkolud także wyglądał na zmartwionego. – Niedługo nie bydzie z kim wolczyć. Mom ino nadzieje, że w sródku bydzie coś lepszego do roboty. Chodźmy Hargar. Czas nas goni. – wojownik wszedł powoli do wnętrza krypty. Krasnolud rozejrzał się jeszcze uważnie po okolicy, splunął na ziemię i poszedł za towarzyszem.
Wnętrze krypty urządzone było zgodnie ze wszystkimi standardami obowiązującymi w Południowych Baroniach. Długi, szeroki na trzy metry korytarz prowadził w głąb. Po jego obu stronach powykuwane były nisze, w których spoczywali zmarli, większość przykryta strzępami materiałów, chociaż co niektórzy leżeli wygodnie w drewnianych skrzyniach. Pochodnie porozwieszane były w równych odstępach i oświetlały całe wnętrze. Hargar szedł powoli za swoim ludzkim towarzyszem, który rozglądał się nerwowo na boki. Dziwny chłód przeszył ich ciała.
– Co myślisz Yarhan? – zapytał krasnolud liżąc kawałek cegły (sprawdza skład, wytrzymałość albo po prostu to jakiś fetysz).
Yarhan wyjął z zawieszonej przez ramię sakwy grubą, oprawioną w skórę księgę. Szybko zaczął przewracać kartki, zatrzymał się mniej-więcej w połowie i grubym palcem zjechał na spód strony. Przez chwilę trwał w milczeniu, jedynie delikatne ruchy ustami zdradzały, że czyta.
– Kult. Tego możymy się tu spodziewoć – powiedział po chwili.
– Księga nigdy nas nie zawiodła – przyznał z zadowoleniem krasnolud.
– Taa. „Podręcznik Bohatyra" to dobra lektura – wojownik zatrzasnął tomisko i schował bezpiecznie z powrotem do torby.
W tym miejscu należałoby wtrącić parę słów o samej księdze: „Podręcznik Bohatera" to pradawna księga spisana w odległych czasach, gdy nie znano jeszcze pisma, przez anonimowego autora. Zawiera wszelkie istotne dla bohaterów informacje zaczynając od najlepszych dla tego fachu zawodów wejściowych, przez almanach broni i dzikich bestii na potężnych zaklęciach kończąc. Co kilka lat na rynek wypuszczana zostaje poprawiona i uzupełniona wersja. Ta, którą czytał Yarhan zawiera opisy miejsc, gdzie najczęściej można spotkać zajęcia godne bohatera oraz przepisy kulinarne Babci Opy z Absburgu. Wzbogacona jest także ilustracjami jakiegoś szaleńca, które nijak mają się do treści…
Yarhan zatrzymał się nagle i gestem polecił aby jego przyjaciel zrobił to samo. Przez chwilę nasłuchiwali. W końcu wojownik wskazał mrugający, jasny punkt przed nimi, w miejscu gdzie korytarz rozwidlał się.
Podeszli tam najciszej jak potrafili, prawie nie oddychając. Krasnolud wyjrzał za rogu. Po jego prawej znajdowało się niewielkie pomieszczenie, zapewne prywatna komnata grobowa jakiegoś wpływowego gościa, teraz zniszczona. Wrota zostały wyłamane, a sarkofagi rozbite. W środku, przy świetle pochodni krzątały się trzy osoby. Ich twarze skryte były za czarnymi chustami. Na skórzanych naramiennikach nosili wyszyty symbol ośmioramiennej gwiazdy.
– Dalej, dalej idioci. Szukać dalej – rozkazał trzymający pochodnie. Nad pozostałymi dwoma wyraźnie górował postawą. – Nie mamy za wiele czasu, lepiej żeby nas tutaj nie było kiedy rytuał dobiegnie końca, bo nie mam zamiaru skończyć na talerzu jakiegoś obślizgłego demona – po tych słowach jego kompani zaczęli jeszcze szybciej przeszukiwać szczątki i skrzynie umarłych.
Krasnolud spojrzał na swojego towarzysza. Twarz ogromnego wojownika promieniała od szerokiego uśmiechu zadowolenia.
– Księgo nigdy nie kłomie – szepnął i wyciągnął ogromny miecz. – Załotwmy to szybko. Musimy zdążyć na przebudzynie demona.
– Aye – przytaknął z uśmiechem krasnolud. W jego ręku znalazł się olbrzymi, pokryty runami topór. – Okrzyk bojowy, czy atak z zaskoczenia?
– Z zaskoczenia. I tok by nie zrozumili.
Coś lepkiego, mokrego i ciepłego obryzgało dwóch rabusiów starających się otworzyć małą skrzynkę. Ta sama „substancja" znalazła się też na ścianach dookoła nich. Coś upadło. Potem do ich uszu doszło donośne:
– Cholera! Zaklinował się! – głos brzmiał jakby pochodził z najgłębszych jaskiń świata.
Złodzieje obrócili się speszeni. Olbrzymi (jak na krasnoluda) krasnolud szarpał się z toporem, który zaklinował się w ciele ich dowódcy. Obok niego stał potężny wojownik szczerzący do nich zęby. Muskularne, spocone (bądź naoliwione) ciało, przywodziło na myśl pradawnych herosów, którzy przemierzali świat. Długie, czarne kręcone włosy opadały na jego surową twarz. Olbrzymie ostrze miecza drgało delikatnie, jakby nie mogło się doczekać walki.
– Ale my ten… – powiedział jeden z rabusiów, ale nim skończył potężne kopnięcie posłało go na znajdującą się trzy metry za nim ścianę. Drugi o dziwo zareagował błyskawicznie. Upuścił skrzynkę i z krzykiem rzucił się do ucieczki. Błyskawicznie minął wojownika i nadal nie mogącego odzyskać broni krasnoluda. Już przebiegał przez wyłamane drzwi kiedy jego ciałem wstrząsnął potężny ból, potem coś pchnęło go do przodu i przygwoździło do ściany.
– Ładny rzut – pogratulował wojownikowi Hargar. Fontanna krwi wytrysła, kiedy udało mu się w końcu wyjąć topór.
Yarhan uśmiechnął się i podszedł dobić ogłuszonego rabusia. Zdało się słyszeć wyraźne „mlask". Potem wyszedł z komory i z lekkimi problemami wyrwał ze ściany (i ciała) swój mały, jednoręczny miecz.
Pięciu mężczyzn wyłoniło się lasu i powoli podjechało do wejścia do krypty. Sądząc po wyglądzie do biednych raczej nie należeli (przesadne ilości złotych łańcuchów, koronkowe rękawiczki oraz włosy zadbane tak, że nie jedna kobieta dałaby się ogolić na łyso by nie spłonąć ze wstydu). Jeden z nich zeskoczył delikatnie z konia i podszedł do leżących trupów.
– Nie śmierdzą jeszcze – stwierdził z obrzydzeniem. – Być może nie jest jeszcze za późno. – Wyciągnął rapier i biegiem ruszył do środka. Jego kompani poszli za przykładem i zrobili to samo (oprócz wąchania zwłok).
– Ciekawe o jakim demonie mówili – zastanawiał się na głos krasnolud dłubiąc w nosie i co chwila z zaciekawieniem spoglądając na wydobyte okazy, które potem wystrzeliwał na ściany. – Mam nadzieje, że będzie to coś ogromnego. Pamiętasz tego w Granicznych Górach? To było wielkie bydle.
– Tok. Dobrze, że wygroliśmy z nim w korty bo by nos zjodł jak nic – Yarhan zaśmiał się głośno. – Cały czos przysyła mi listy i zaprosza ponownie.
– Ha, ha! Na pewno będzie okazja przyjacielu.
Nasi bohaterowie doszli w końcu do nie-za-bezpiecznie-wyglądających schodów, które jak można było się spodziewać prowadziły w dół. Ciemność jaka tam panowała była dziwnie ciemna. Jakby czarniejsza od czerni. Gdyby tylko posiadali zdolność wyczuwania magii, poczuliby delikatne naprężenia mocy dochodzące z dołu. Hargar cofnął się po pochodnię i ruszył powoli przodem, uważnie stawiając kroki. Niestety uważnie skończyło się po czterech stopniach kiedy się potknął i stoczył na dół. Dźwięk jaki temu towarzyszył przypominał potężną lawinę z przekleństwami. Yarhan obserwował niknący w oddali płomień pochodni. Potem nastąpiło głuche uderzenie i światełko zgasło całkowicie.
– Żyjesz?
Z dołu posypała się bardzo długa seria przekleństw i narzekania.
– Chyba tak… – odpowiedział głos z dołu. – Uważaj na czwarty stopień. Jest poluzowany.
– Dobrze – Yarhan powoli postawił pierwszy krok, trzymając się kurczowo ściany, potem kolejny i następny.
Kolejna lawina zeszła. Tym razem wyraźnie dało się słyszeć: „Ja pierd***!".
– Słyszeliście to? – dowódca, a raczej ten, który szedł przodem, zatrzymał swoich kompanów i zaczął nasłuchiwać. – Nie podoba mi się ten dźwięk. Mam nadzieje, że nie jest za późno. Jeśli demon się przebudził, wtedy panowie – spojrzał na posępne twarze – spotkamy się w złotej sali przed bogami.
Ruszył powoli do przodu. Rapier drżał delikatnie w dłoni, na czole pojawiły się krople potu, chociaż w krypcie było bardzo chłodno. Nagle pochodnie zadrgały nerwowo, korytarzem przemknęło donośne echo: „oleeee, olee, ole….".
Grupka zbiła się ciaśniej i nerwowo zaczęła rozglądać na boki. Jeden z nich uciekł spanikowany zostawiając za sobą jedynie chmurkę pyłu. Dwóch kolejnych wyraźnie chciało pójść w ślady przyjaciele, ale po spotkaniu ze wzrokiem dowódcy zmieni zdanie.
– Arhes – wyszeptał jeden z mężczyzn. – A co jeśli ona już… no wiesz.
– Ona żyje Pul. Czuję to – Arhes spojrzał w głąb korytarza. Po lewej stronie pod ścianą leżał jakiś kształt, na którego nie zwrócił wcześniej uwagi. Podszedł doń powoli i zasłonił haftowaną chusteczką twarz.
– Biedak – powiedział szturchając mieczem martwe ciało z dość dużą raną w plecach.
– Tutaj jest kolejnych dwóch – rzucił ktoś z tyłu.
Cała grupa patrzyła w głąb małej komory, której ściany skąpane były we krwi. Na ziemi tuż przy wejściu leżało zmasakrowane ciało. Dalej, przy rozbitym sarkofagu kolejne, z pogruchotanym kręgosłupem.
– Coś cisnęło nim o ścianę – Pul wskazał wgłębienie w kamieniu. – Ten demon ma niewyobrażalną siłę…
– Dobrze panowie – Arhes spojrzał w oczy swoich przyjaciół. – Znamy się nie od dziś i wiecie, że kocham was jak braci. Dlatego, jeśli ktoś nie chce iść ze mną dalej, niech teraz zawróci.
Pul podszedł pierwszy. Zmierzył Arhesa wzrokiem po czym spojrzał mu głęboko w oczy i położył dłoń na jego ramieniu.
– Bracie – powiedział po czym szybko wybiegł z komory. Reszta zrobiła to samo.
– Wy nędzne tchórze! My małpie zady! Pozabijam was! Odetnę wam uszy i zmuszę, żebyście je ze żarli z miodem i czosnkiem! AAaaaaa… – Arhes stał samotnie (nie licząc dwóch truposzy i trzech szczurów) w zatęchłej komorze. Wziął głęboki oddech, poprawił włosy i wyszedł naprzeciw przeznaczeniu.
Dookoła panowała całkowita ciemność tak ciemna jak tylko można sobie wyobrazić, a nawet ciemniejsza. Delikatny pomruk odbijał się od ścian i wypełniał całą przestrzeń. Gdzieś w oddali kapała leniwie woda (bądź inna ciecz, której w ciemnościach nie da się rozróżnić, no chyba, że się jej spróbuje).
Nasi bohaterowie wyszli spod siebie i na czworakach przeszukiwali okolicę mając nadzieję na znalezienie swojego sprzętu, który podczas upadku jak na złość musiał wypaść.
Gdyby teraz ktoś zapalił światło Yarhan zauważyłby, że to w czym trzyma ręce to nie ciepłe, lekko cuchnące błoto, a Hargar nie znalazł podziemnego kanału i nie pije właśnie łapczywie troszkę cierpkiej wody… Ale po co psuć im humory?
– Chyba mom wszystko – stwierdził wojownik wycierając ręce w przepaskę na biodrach. – Najwożniejsze, że księga jest. A tobie jak idzie?
– Zgubiłem szkła kontaktowe… – głos krasnoluda wyraźnie sugerował, że nie jest zadowolony.
– Co zgubiłeś?
– No szkła kontaktowe. Tak się chyba mówi, jak się czegoś szuka po kolanach.
– A co to są te szkła?
– Nie mam zielonego pojęcia przyjacielu, ale najwyraźniej tu ich nie ma – Hargar wstał i mokrymi dłońmi wygładził sobie brodę i wąsa. – Nie traćmy więcej czasu i ruszajmy. Ten smród wyraźnie wskazuje, że demon jest blisko.
– Ale jest strosznie ciemno. Wiesz jok leźć?
– Jestem krasnoludem. Moja rasa ma dar widzenia w całkowitych ciemnościach, dlatego podążaj za moim głosem – Hargar zrobił krok na przód. Coś zazgrzytało, zapiszczało i zrobiło głośne „Ping".
Gdyby tylko tu było światło…
Yarhan ruszył. Szedł powoli, nasłuchując każdego dźwięku. Każdego oprócz głosu krasnoluda, którego najzupełniej nie było słychać.
– Czy możesz godoć głośniej?
Woda w czajniku zagotowała się. Ubrany w czarne szaty mężczyzna z elegancką, kozią bródką ostrożnie zdjął czajnik z ognia i nalał wody do trzech filiżanek. Delikatny, owocowy aromat wypełnił całe pomieszczenie. Zapach był tak przyjemny, że gdyby nie zgrzybiałe ściany, pokryte setkami pajęczyn i kolejną setką różnych gatunków pleśni, katakumby wydawać by się mogły całkiem miłym miejscem.
Drewniane drzwi otwarły się z głośnym skrzypnięciem. Do sali weszło dwóch kolejnych mężczyzn. Ich twarze były zadowolone i rozpromienione. Rozmawiali o czymś żywo gestykulując.
– Jak się ona czuje? – zapytał jeden podając herbatę.
– Początkowo oczywiście miała problemy, ale teraz się chyba przemogła i nawet jej się to spodobało – odpowiedział inny, dorzucając dwie kostki cukru. – Jeśli nadal będzie tak współpracować to przez świtem skończymy.
Kultyści usiedli wygodnie w skórzanych fotelach. Nogi wyciągnęli na niewielkie pufy i zaczęli wpatrywać się w tańczące w kominku płomienie.
Krasnoludy jako rasa stworzona do siedzenia pod ziemią w ciasnych i ciemnych jaskiniach, przez długie lata nie oglądając światła słonecznego powinna nie cierpieć na klaustrofobię. W większości przypadków rzeczywiście tak było. Niestety, dla obszaru około czterech kilometrów kwadratowych, w ciemnym i ciasnym pomieszczeniu znalazł się krasnolud, który jako jedyny przedstawiciel swojej rasy od ponad trzystu lat cierpiał na tą chorobę. Gdyby ktoś o tym wiedział i posiadał zdrowy rozsądek, kupił by bilet lotniczy i jak najszybciej opuścił tak zwaną strefę rażenia bowiem żadna istota nie mogła czuć się teraz bezpiecznie. Istotnym faktem jest to, że u krasnoludów klaustrofobia nie objawia się paniką, a nawet jeżeli tak, to szybko przeradza się w agresję, której nie da się opanować.
Głuche uderzenie dobiegło ze ściany przy kominku. Następne obok piecyka i kolejne przy zsypie do śmieci. Temu ostatniemu towarzyszyły przekleństwa w co najmniej trzech językach. Potem zapanowała nieprzyjemna cisza.
Trzech kultystów powoli odstawiło ceramiczne filiżanki i po cichu podeszli do ściany. Jeden z nich (w oczach swoich i jego towarzyszy: wyjątkowo odważny, w oczach świata: kompletny idiota) zapukał w kamień. Gdy odpowiedziała mu cisza powtórzył trochę mocniej i dodał „Halo?".
Coś drgnęło. Ściana zatrzęsła się delikatnie. Drobinki pyłu wzbiły się w powietrze. Po chwili całkiem sporych rozmiarów kamień ze ściany także wzbił się w powietrze co początkowo nie wywołało żadnej reakcji pośród gapiów. Najwyraźniej uznali, że to się nie wydarzyło i wymazali to z pamięci. Niestety gdyby potraktowali to poważnie i odsunęli się od ściany nie zostali by wyrzuceni do tyłu wraz ze stertą gruzu, nie upadli by na stolik i nie wylali herbaty.
Jedyne pasujące określenie do tego co wyłoniło się z wyrwy to: wrząca góra tłuszczu gotowa do smażenia boczku. Oczy krasnoluda płonęły żywym ogniem i gdyby tylko mogły spaliłby by to miejsce. Każdy, nawet najmniejszy mięsień (nawet taki, o którym nie mamy pojęcia) był napięty do granic możliwości. Hargar zawsze był uważany za wielkiego jak na krasnoluda, gdyby teraz widzieli go jego bracia stwierdzili by, że powinien odstawić prochy i znaleźć sobie jakieś spokojne hobby. Zapewne by ich nie posłuchał bowiem teraz był od nich dwa razy „obszerniejszy". Runiczny topór w jego olbrzymich dłoniach wyglądał jak zabawka dla trudnych dzieci.
W momencie kiedy Hargar spadał zsypem wydarzyły się jeszcze dwie rzeczy. Po pierwsze idący ciemnym korytarzem Yarhan doszedł do masywnych, okutych drzwi. Jak przystało osobie kulturalnej zapukał po czym nie czekając na odpowiedź wyważył je. W pomieszczeniu, do którego się dostał spotkał grupę kultystów, którzy także jako ludzie kulturalni zaproponowali grę w zapasy i „weźcie go przytrzymajcie, a ja zetnę mu łeb". Niestety Yarhan nie znał tej prymitywnej zabawy i postanowił nauczyć ich „i tak mom przewagę liczybną". Wszyscy się doskonale bawili, aż wydarzył się wypadek. Jeden z kultystów niechcący (tak powiedział) uderzył wojownika w głowę, a ten runą na ziemię i z głupkowatym wyrazem twarzy zasnął. Związany i bezbronny (nie do końca, ponieważ, aby Yarhan był bezbronny należało by uciąć mu ręce… nogi też… najlepiej byłoby go spalić, chociaż i tak nie wiadomo czy ktoś nie udusiłby się popiołem) został zaciągnięty piętro niżej do ogromnej sali.
Drugim istotnym wydarzeniem jest droga ku chwale Arhesa. Pomijając fakt, że on także spadł ze schodów i obmył twarz w czymś co płynęło przy dolnym korytarzu szło mu całkiem dobrze. Po pierwsze znalazł soczewki kontaktowe, które ktoś zgubił, po drugie jakimś cudem uniknął zapadki i jeszcze kilku innych „odstraszaczy gości". Idąc tak przez całkowitą ciemność usłyszał przed sobą odgłosy walki. Jak przystało na szlachetnie urodzonego wojownika, zwolnił, przyległ do ściany i nasłuchiwał by w odpowiednim momencie uciec. W końcu zapanowała cisza. Do jego uszu doszło tylko ciche „to było niechcący". Bacznie uważając na każdy krok podszedł pod uchylone drzwi, za których wylewało się delikatne światło. W niewielkim pomieszczeniu, cztery zakapturzone postacie kneblowały leżącego na ziemi ogromnego wojownika. Porządnie unieruchomionego z trudem unieśli i częściowo ciągnąc go po ziemi wyszli kolejnymi drzwiami.
Arhes odczekał jeszcze chwilę po czym mając całkowitą pewność, że nikogo nie ma z obnażoną bronią wskoczył do środka. Pomieszczenie urządzone było jak w dobrej jakości gospodzie. Solidne drewniane meble, skórzane fotele i kominek. Całkiem przytulne miejsce gdyby nie czaszki na półkach i opasłe zakurzone tomiska, przywołujące na myśl demony. W rogu leżało coś co bardzo zaciekawiło młodego szlachcica. Ogromny, pokryty tajemniczymi znakami miecz. Miecz godny bohatera. Delikatna, zielonkawa poświata, która od niego biła sprawiała, że nie można było oderwać od niego wzroku. Rękojeść wyłożona drogimi kamieniami działa tak samo i pobudzała wyobraźnię (za to można kupić ładny domek). Arhes ostrożnie chwycił broń i z ogromnym trudem podniósł do góry.
-Broń demona – powiedział po cichu do siebie, przyglądając się znakom, bo któż inny miałby siłę by walczyć takim ostrzem (w tym momencie można wyobrazić sobie uśmiechniętą twarz Yarhana).
Szlachcic, zalany potem z wysiłku chwycił miecz oburącz i podniósł nad głowę czekając chyba, aż spadnie na niego jakaś tajemnicza siła. Nic takiego oczywiście się nie wydarzyło poza tym, że coś strzeliło mu z kręgosłupie. Zrezygnowany i lekko zawiedziony skierował się do drzwi, którymi przed chwilą wyszli kultyści. Za nimi jak można było się spodziewać znalazł schody w dół, gdyż jak w każdych szanujących się kryptach, to co najciekawsze zawsze ukryte jest głęboko pod ziemią.
Sala, do której dotarł schodząc krętymi schodami była ogromna. Setki świec ustawionych pod ścianami oświetlały całe pomieszczenie wsparte na potężnych kolumnach, na których wisiały, pokryte dziwnymi wzorami sztandary. Na środku, dobry tuzin kultystów kołysał się rytmicznie, mrucząc coś w niezrozumiałym języku. Przez nimi stał olbrzymi, budzący lęk posąg jakiejś dziwnej istoty. Po lewej zaś, dokutymi do sufitu łańcuchami zwisał olbrzymi wojownik. Cichy pomruk przerwał nagle głośny krzyk. Krzyk kobiety. Arhes drgnął, jego czoło zalał pot. W sercu pojawiła się nadzieja. Mocniej ścisnął miecz i powoli ruszył w kierunku środka sali.
Ktoś położył mu dłoń na ramieniu. Młodzieniec obejrzał się za siebie i ostatnie co usłyszał to: „Dobry wieczór" – potem zapanowała ciemność.
Yarhan otworzył powoli oczy. Gdyby nie fakt, że nie czuł rąk wszystko byłoby w porządku. Rozejrzał się powoli, zmachał w powietrzu nogami i uśmiechnął się. Pół-trzeźwym spojrzeniem dostrzegł wiszącego obok młodego mężczyznę. Włosy miał sklejone od krwi, która wąskim strumykiem spływała mu po twarzy. Podobnie jak wojownik, on także był skuty łańcuchami. Dalej Yarhan zaczął oglądać pomieszczenie, w którym oprócz jego, młodzieńca obok i pięknej kobiety leżącej na kamiennym bloku nie było nikogo.
Drewniane drzwi otworzyły się ze skrzypieniem, które echem odbiło się po sali. Sześciu kultystów weszło majestatycznie do środka. Jeden z nich pchał niewielkie wózek, na którym rozłożony był jakiś materiał. Podeszli do ołtarza i otoczyli kobietę. Materiał został zdjęty i po chwili rozległ się straszliwy krzyk, który po chwili przerodził się w donośny, niemal nie do wytrzymania kobiecy śmiech. Yarhan zmrużył oczy i zaczął przyglądać się scenie poniżej.
– Co oni wyprawiają? – młodzieniec wbijał wzrok w potężnego wojownika.
– Ni mom pojęcia, pewno to jokieś tortury.
– Ta kobieta na dole, to moja narzeczona. Jeśli te potwory coś jej zrobią to…
– Wydoje mi się, że już jej zrobili, ale ona dybrze się przy tym bowi – wojownik skrzywił się gdy salę przeszyła kolejna eksplozja śmiechu. – Bogowie, czy łona musi się tok drzeć?
– Uwielbiam jej śmiech! – Arhes przekrzyczał hałas.
– Jok można to uwielbioć?
Kolejna fala wywołała skurcz wszystkich mięśni w ciele wojownika.
– Wybacz panie, ale jak was zwą?
– Yarhan – przedstawił się uprzejmie Yarhan.
Młodzieniec otwarł szeroko oczy.
– Ten Yarhan? Wielki bohater?
– Tak godojom.
– Bogom niech będą dzięki. Słuchaj. Jeśli pomożesz mi ją uratować dostaniesz wszystko czego zapragniesz!
Yarhan zmrużył oczy. Chwilę wpatrywał się w młodego szlachcica, odchrząknął i spokojnym głosem powiedział:
– Ale nie jestem som. Gdzieś tutyj jest mój przyjociel. Muszę go poszukać.
– Nie ma problemu. Twój przyjaciel także dostanie zapłatę.
– Dybrze – wojownik napiął mięśnie i delikatnym szarpnięciem rozerwał łańcuchy. Z głośnym tąpnięciem upadł na podłogę. Kultyści obrócili głowy i z lekkim niedowierzaniem obserwowali jak olbrzymi wojownik podbiega do wiszącego szlachcica, chwyta go za nogi i bez najmniejszego wysiłku uwalnia. Jeden z nich podrapał się po głowie i wskazał palcem na całą sytuację nie pojmując do końca, jak ktoś mógł rozerwać te łańcuchu, skoro na opakowaniu było wyraźnie napisane „Niezniszczalne".
– Jo się zajmę dziwakami z szlafrokach, a ty rotuj dziołche.
– Kogo? – zapytał uprzejmie Arhes
– Twoją pannę znoczy się – Yarhan wyszczerzył zęby.
– W sali do góry znalazłem broń demonów, gdybym miał ją teraz zapewne dałbyś radę ją unieść! – wykrzyknął Arhes.
– Mosz na myśli taki mieczyk co delikotnie świeci?
– Tak, dokładnie!
– Te cholery w kapturach mi go zabroły jak żem dostał w łeb.
Szlachcic przyglądał się chwilę wojownikowi, po czym pokręcił głową i skinieniem wskazał na grupkę przed nimi. Yarhan zrobił krok do przodu i szczerze się uśmiechnął. Kultyści zaczęli powoli się wycofywać, w panice wypychając jednego z nich do przodu.
– Gdzie mój miecz? – zapytał Yarhan łagodnie.
– Całą broń trzymamy w tamtym pokoju – kultysta wskazał na zamknięte drzwi za plecami wojowników i dopiero po chwili uświadomił sobie co zrobił. Kompani za nim pokiwali w bezradności głowami.
Hargar obudził się ze strasznym bólem głowy. Cały świat wokół niego wirował zastraszającym tempem co przypominało mu poranki po wypadzie na „jedno piwo" w rodzinnych stronach. Pierwsza próba podniesienia się zakończyła się porażką. Skrępowane ręce i nogi odmawiały posłuszeństwa. Starając się ustabilizować obraz szukał w głowie wspomnień tego co się wydarzyło. Ostatnie co pamiętał to, że wpadł do jakiejś dziury i wylądował w ciasnym pomieszczeniu, potem wszystko zalał czerwony kolor furii.
Drzwi do izby, w której leżał otwarły się na oścież. Do środka wpadł zdyszany młodzieniec rozglądając się nerwowo. Z zewnątrz dochodziły odgłosy walki i pojękiwania. Chłopak podbiegł do krasnoluda i zaczął rozwiązywać sznury.
– Jestem tu z panem Yarhanem – wytłumaczył pospiesznie. – Jeśli się nie pospieszymy obawiam się, że może zginąć.
– A kto go napadł? – Hargar wydawał się nie wzruszony.
– Kultyści. Sześciu.
– Ha! Tylko sześciu? Nie ma się o co martwić przyjacielu.
Krasnolud wstał i zaczął masować zdrętwiałe nadgarstki. Arhes odskoczył od niego i podbiegł do pokaźnych rozmiarów skrzyni. W środku tak jak się spodziewał znalazł olbrzymi miecz i kilka sztuk innej broni.
– To moje – Hargar wskazał na trzy topory pokryte runami. Dwa mniejsze umieścił na małych zaczepach na plecach. Wielki, dwusieczny podrzucił w rękach i ucałował jak dawno nie widzianą miłość.
Czarne charaktery posiadają niesamowitą zdolność do pojawiania się znikąd w najmniej oczekiwanych momentach. Świadkiem tego był Yarhan, który po lekkiej rozgrzewce z dwoma kultystami został zatrzymany przez sześciu kolejnych, którzy według zasad zdrowego rozsądku nie mogli pojawić się za nim, chyba, że w podłodze jest ukryte przejście, albo posiadają osobiste teleportery. W każdym razie jakoś znaleźli się za nim, rzucili na niego całą grupą i przygnietli do ziemi. Podobne zaskoczenie spotkało Hargara i Arhesa, którzy po zatrzaśnięciu wieka skrzyni zorientowali się, że oprócz nich w pomieszczeniu są jeszcze cztery osoby. Potem, jak to zwykle bywa zapanowała ciemność.
Płomienie świec poruszył delikatny podmuch. Cienie zadrgały nerwowo na ścianach. Arcykapłan podszedł do leżącej na ołtarzu kobiety. Zaprawdę była niezwykłej urody, wszystko miała na swoim miejscu, nawet zęby (co nie zdarza się często, ale cóż takie czasy). W jego chudej dłoni pojawił się zakrzywiony sztylet, który niebezpiecznie zbliżył się do jej klatki piersiowej, potem delikatnie muskając jej spocone ciało ruszył w dół, ominął pępek i zawrócił do góry. Chuda dłoń pochwyciła rękę dziewczyny i bardzo delikatnie ukuła ostrzem palec wskazujący. Dziewczyna pisnęła, pojawiła się kropelka krwi, która powoli spłynęła do malutkiej fiolki.
Kultysta klasnął w dłonie.
– Dobra. Koniec tej błazenady. Budzić demona, bo za godzinę muszę być na spotkaniu kwartalnym w firmie.
Jego kompani przytaknęli i zaczęli mruczeć coś co można by nazwać skoczną piosenką gdyby tylko jej melodia była skoczna. Ta zdecydowanie nie była. Chyba, że ktoś lubi smutne pieśni śpiewane na pogrzebach…
Krew we flakoniku została porządnie wstrząśnięta i podstawiona pod nos posągu. Kobieta na ołtarzu zaczęła się nerwowo wiercić gdy Arcykapłan zaczął łaskotać ją po stopach olbrzymim piórem. Wkrótce salę wypełnił donośny śmiech.
Yarhan poruszył się ponownie wisząc na łańcuchach. Obok niego wisiał Hargar śliniąc się niesamowicie. Pod jego nogami rosła już sporych rozmiarów kałuża.
– Proszę wos! Uciszcie to! – Yarhan napiął mięśnie lecz tym razem łańcuchy nie puściły. Hargar ocknął się po raz kolejny zdezorientowany.
– Co się stało?
– Dopodli nas. Nie wiem jok, ale dopodli. Zaraz obudzą demona i będzie klops bo w Podręczniku Bohatyra nie ma nic o wolce z demonami bydąc zakutym w łańcuchy. A tok w ogóle to gdzie byłeś?
Krasnolud wzruszył ramionami.
– Wpadłem w jakąś dziurę, a potem… znalazłem się w bardzo małym i ciemnym pomieszczeniu.
– Oj. I co dolej?
– No przestałem nad sobą panować. Ostatnie co pamiętam to jak przebijam się przez ścianę. Potem wszystko zalała czerwona fala – krasnolud spuścił głowę.
– Przebił się przez ścianę i zaatakował kredens – krzyknął jeden z kultystów. – Ominął nas i rzucił się na mebel. Zaprawdę imponujący widok.
– To była ślepa furia!
– No ta była wyjątkowo ślepa.
– Ty mały zakapturzony gamoniu!
– Uspokój się panie – Arhes wisiał naprzeciwko. – Musimy coś zrobić nim będzie za późno.
– Już jest za późno – kultysta wskazał na posąg, który zaczął delikatnie drgać. Stróżki mocy rozbłyskiwały co chwilę na jego kamiennym ciele. Oczy zapłonęły zimnym blaskiem. Powietrze w całej sali zrobiło się dziwnie ciężkie i słodkie. Pachniało czekoladą.
– Demon – Yarhan zmrużył oczy. Napiął mięśnie i… rozerwał łańcuchy. Twarzą uderzył o kamienną podłogę. Kilka zębów poleciało przed niego.
– Znowu te łańcuchy! – Kultyści ruszyli na olbrzyma lecz zostali powstrzymani przez Arcykapłana.
– Spokojnie panowie. Dla nich i tak już jest za późno – jego głos był bardzo niski i nie przyjemny dla ucha. Zupełnie jak darcie kota.
Salą wstrząsnął podmuch. Świecie zamigotały i zgasły. W ciemności rozległ się stalowy dźwięk, potem szybkich kroków i sapania.
Świece rozpaliły się podobnie. Na twarzach kultystów malowało się przerażenie i szok, na twarzach bohaterów (już uwolnionych i gotowych do ataku z bronią w rękach) zdziwienie bowiem oto przed nimi stał demon.
Demon. Każdy porządny świat fantasy posiada demony. Na ogół są to wielkie bestie z rogami i skrzydłami, pokryte dziwną skóro-pancerzem, szczerzące szeroko idealnie białe kły. To co pojawiło się w sali nie przypominało demona. Raczej grubego, niewysokiego faceta w kwiecie wieku. Ubrany był w elegancką marynarkę, na głowie nosił dopasowany kapelusz. Uśmiechnął się szeroko i pokłonił.
– Przepraszam bardzo, ale kim pan jest? – zapytał Arcykapłan. – Przyzywaliśmy demona i…
– I jestem – głos grubasa brzmiał jak głos dziesięcioletniego dziecka. – Moje imię to Herxart, jestem demonem bankowości.
Kultyści podrapali się po głowach. Ich przywódca spojrzał na nich i wzruszył bezradnie ramionami.
– No dobrze. Nie do końca o takiego demona nam chodziło, ale skoro już jesteś to dobrze.
– Świetnie. Czego ode mnie chcecie?
– Czego chcemy. Czego chcemy? Nie wiem. Na ogół demon po przyzwaniu szaleje, zabija wszystkich i odchodzi żyć gdzieś na uboczu.
– Aha. No dobrze – w tłustej ręce coś błysnęło. W jednej chwili Arcykapłan zamienił się w kupkę dymiącego popiołu. Potem promień trafił pierwszego kultystę, potem kolejnego i kolejnego.
– Dość tego bestio! – Hargar stanął w szerokim rozkroku. Obok ustawił się Yarhan ze swoim ogromnym mieczem, który teraz lśnił mocniej niż normalnie. Arhes zajął pozycję za nimi obserwując ołtarz.
Nim demon zdążył się zorientować ruszyli do ataku. Hargar ciął nisko lecz grubas był szybszy niż wyglądał. Odskoczył na bok i wpadł na biegnącego Yarhana, którego obalił i przygniótł swoim ciężarem. Dało się słyszeć stłumione „Uhh". Arhes podbiegł do swojej ukochanej. Leżała wyczerpana na kamiennym bloku. Ucieszyła się na widok swojego narzeczonego, który pocałował ją delikatnie i zaczął rozwiązywać sznury.
Krasnolud przystąpił do kolejnego ataku. Tym razem wyprowadził cios znad głowy, który dosłownie o wielkość atomu chybił. Topór wbił się w podłogę. Poleciały iskry. Yarhan podniósł się powoli, otrząsnął i ruszył na demona. Herxart uśmiechnął się szeroko i wystrzelił kolejny promień, który Yarhan zablokował mieczem. Runy zalśniły i wchłonęły całą energię. Oboje zmrużyli oczy. Obu ich to zaskoczyło. Miecz rozgrzał się do czerwoności i wojownik z cierpieniem na twarzy rzucił nim w demona. Szybki unik, ostrze przeleciało nad głową pochylonego Arhesa i wbiło się w ścianę. Demon ruszył powoli w stronę bezbronnego. Yarhan uśmiechnął się dziko i zaszarżował. Swoimi olbrzymimi dłońmi chciał zacząć dusić potwora, ale niestety nie mógł znaleźć karku pod zwałami tłuszczu. Herxart uderzył za całej siły w brzuch, potem jeszcze raz i jeszcze, aż wojownik nie zaczął pluć krwią. Następnie uniósł go nad sobą i rzucił. Bezwładne ciało przeleciało spory kawałek i z głośnym gruchnięciem uderzyło w ścianę.
Hargar zaparł się i wyszarpnął topór. Piana ciekła mu z ust z wysiłku, oczy powoli zachodziły czerwoną mgłą. Potężny krzyk rozszedł się po całej krypcie gdy krasnolud ruszył. Demon odwrócił głowę o ułamek sekundy za późno. Topór trafił w jego tłuste cielsko. Zielona posoka obryzgała walczących. Z gardła potwora wydobył się świst, a on sam zdezorientowany tym co się stało zaczął powoli się wycofywać w stronę ołtarza, na którym nadal leżała dziewczyna. Arhes zajęty pętami nie zauważył gdy demon doskoczył do niego i uniósł w górę za kark. Twarz młodego szlachcica posiniała. Dziewczyna zaczęła krzyczeć i rzucać się we wszystkie strony. Krasnolud stanął naprzeciwko i wpatrywał się w zimne oczy Herxarta.
Yarhan wstał przytrzymując się ściany. Lewa ręka zwisała bezwładnie wzdłuż ciała. Splunął krwią. Mętnym wzrokiem oszacował sytuację. W jego głowie (po poważnym wstrząsie) pojawił się szalony pomysł. Biegiem ruszył wzdłuż ściany starając się nie zwracać na siebie uwagi.
– Puść chłopaka i dziewczynę! – Hargar był na skraju szaleństwa. Jego głos przypominał toczącą się lawinę.
– Bo co? Jeśli się ruszysz skręcę mu kark – demon wyszczerzył zęby.
– Zabiję cię zanim cokolwiek zrobisz.
Yarhan był już za posagiem. Oparł się o niego plecami i z całej siły zaczął pchać. Pot zaczął spływać mu po czole. Mięśnie piekły niesamowicie, ale czuł, że olbrzymia bryła się poruszyła.
– Jeden krok karle i będziesz miał na sumieniu tych dwoje.
Hargar wziął głęboki oddech i wypuścił topór na ziemię. Spokojnie prawą ręką sięgnął po toporek na plecach. Demon oblizał wargi.
– Grzeczny chłopiec. Tylko bardzo naiwny – Herxart uniósł chłopaka jeszcze wyżej i zacisnął pięść. W tym samym momencie krasnolud z całej siły rzucił w niego toporkiem, który z niesamowitą szybkością i siłą trafił bestię w głowę. Także posąg zadrgał nerwowo. Coś strzeliło, pękło i olbrzymi kawał kamienia najpierw leniwie, a potem co raz szybciej zaczął się przechylać na ołtarz. Po chwili rozległo się potężne uderzenie. W powietrze wzbiły się tony kurzu. Hałas zagłuszył wszystko.
– Ha! – Yarhan rozwiewając ręką kurz wdrapał się na gruzy. – No to po demonie.
Krasnolud podrapał się po głowie i wypluł błoto.
– Po demonie i po młodych chciałeś powiedzieć.
– Yyyy. Myślołem, że ich już tom ni mo.
– No teraz już ich nie ma. Ale, ważne, że demon przepadł. Pomyśl ile istnień uratowaliśmy.
Bohaterowie popatrzyli na siebie i wybuchli śmiechem. Otrzepali pył i powoli ruszyli do wyjścia.
Karczma pękała w szwach. „Błazen" bo tak się nazywała posiadała niezwykłą zdolność pomieszczenia dziwnie dużej ilości klientów i choć z zewnątrz była niewielka w środku okazywało się zupełnie coś innego. Była też ulubionym lokalem bohaterów, gdzie wymieniali się poglądami, opowiadali o swoich przygodach i pisali nową wersję „Podręcznika Bohatera". Teraz w piątkowy wieczór, gdy w środku znajdowała się cała armia klientów niewysoka barmanka przebiła się przez tłum, wdrapała na stołek i powiesiła nowy zwój na tablicy ogłoszeń. Była to informacja o dwóch poszukiwanych: krasnoludzie i człowieku, których posądza się o uprowadzenie młodego szlachcica i jego wybranki oraz o bycie hienami cmentarnymi i niszczenie krypt.
Chwilę po tym jak barmanka zeszła ze stołka i wróciła na miejsce butelka piwa trafiła w pergamin. W sali rozległo się głośne:
– Jo żem tego nie zrobił.
Najpierw będą błędy:
to określenie pasuję najlepiej - mrocznego) - wywal to mrocznego, jest niepotrzebne, nie brzmi
W takim momentach można postąpić na dwa sposoby -> w takim momencie albo w takich momentach
Z krzaków po jego prawej stronie wyszedł - > "jego"; "jego" to nie jedyny taki przypadek, gdy nadużywasz imć Zaimka ;) (bo z poprzedniego zdania wiadomo, że nie Świętego Mikołaja) ;)
Czas nas goni. - wojownik wszedł powoli -> ...goni. - Wojownik... Podobne błędy w innych zdaniach. Jeśli nie jesteś pewnien jak je zapisywać polecam poradnik w hajd parku (Mortycjana)
pradawna księga spisana w odległych czasach, gdy nie znano jeszcze pisma -> jeśli nie znano pisma, to jak ja spisano? Wpierw myślałam, że to obrazki może, ale potem czytam: Wzbogacona jest także ilustracjami jakiegoś szaleńca, które nijak mają się do treści... jeśli miał być efekt komiczny, to w moim odczuciu nie wyszło.
- Wy nędzne tchórze! My małpie zady!
żebyście je ze żarli z miodem i czosnkiem! - zeżarli
kupił by bilet lotniczy - kupiłby
Trzech kultystów powoli odstawiło ceramiczne filiżanki i po cichu podeszli do ściany. - podeszło
nie upadli by na stolik - upadliby! i dalej podobnie...
aby Yarhan był bezbronny należało by - o, na przykład tu
Setki świec ustawionych pod ścianami oświetlały całe pomieszczenie wsparte na potężnych kolumnach, na których wisiały, pokryte dziwnymi wzorami sztandary. - zrób coś z tym zdaniem. Nie wiem, przecinki wstaw, zmień konstrukcję. Źle się je czyta IMO.
dokutymi do sufitu łańcuchami zwisał olbrzymi wojownik - zwisał łańcuchami? coś chyba nie tak.. Zwisał przykuty łańcuchami np.
Pół-trzeźwym spojrzeniem - półprzytomnym? chyba, że to co pił w tych ciemnościch to było piwo albo inny trunek, acz w to wątpię ;)
Yarhan był już za posagiem.
Dobrze, teraz o tekście. Czytało mi się go lekko i przyjemnie, parę razy się uśmiechnęłam a to dobrze. Niewymuszony, czasami bardzo prosty humor, który, jak jest dobrze podany, lubię. Tu ci sie udało, IMO.
Drażniła mnie czasem jedna rzecz. To porównanie o bilecie na samolot... I soczewki też mi zgrzytnęły. Jak wpadam w klimaty Conana lub Warhamera to takie rzeczy po prostu mi nie pasują. Ale tak, dobrze.
Dzięki wielkie za wytknięcie błędów. Poradnik jak najbardziej przeczytam.
A co do soczewek i biletu. Miało być dziwnie, trochę "Pratchett'owo" i Monty Python'owo więc takie dziwne rzeczy do głowy przychodzą czasami ;)
Jest ok.
Literówki typu "runą" zamiast "runął" trochę mnie wkurzyły, ale postanowiłam się poświęcić i doczytać do końca.
Styl mi się podoba, ogólnie więc wrażenia pozytywne.