- Opowiadanie: gregster - Dziedzic 2/2

Dziedzic 2/2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dziedzic 2/2

Wykrzywione twarze bab ociekały łzami. Chłopi i wyrostki oblicza mieli pobladłe lub krwistoczerwone. Poranek był chłodny i mglisty, przenikliwy wiatr wdzierał się między chałupy, targał przyodziewą.

Z początku nic mu nie chcieli powiedzieć. Odwracali się plecami, zaciskali pięści i zgrzytali zębami, aż trzeszczało.

– Ki diabeł? – mruknął zza pleców Ambroża Litwinow. Komisarz uciszył go gestem.

– Stało się coś? Hola, ludzie, mówię do was!

Tylko kilku Dybiczan zwróciło się w jego stronę. Ambroż dostrzegł, że gromada kupi się wokół jednej z kobiet. Zanosząc się płaczem, siedziała w błocie pośrodku uliczki, tulona przez czułe ramiona kum i sąsiadek. Wszystkie ryczały jak bobry.

– Nie czas na rozmowy, panie komisarz – warknął Lech Młynarz – Nieszczęście się stało. Lepiej idźcie sobie, nikt nie będzie teraz z wami gadał.

Kobiecina znów zawyła w niebogłosy, otaczające ją baby zagrały do wtóru. Kilku młodzików kręciło się nieopodal, rozmawiali przyciszonymi głosami, gwałtownie gestykulując.

– Mówcie, do licha, co się dzieje! – krzyknął komisarz czując wewnątrz narastający niepokój – Może trzeba wam pomocy?

– Nic nie uradzicie – odparł ponuro stary Józwa, wysuwając się zza grupki chłopów – Tragedia się stała i nikt już nic nie uradzi.

– Powiecie w końcu, czy nie, do nagłej cholery? – wrzasnął komisarz, zły nie na żarty.

– Zmilczcie, panie, i idzie sobie stąd. Nic was to nie obchodzi – Józwa zmierzył go złym spojrzeniem.

Litwinow sposobił się już by wkroczyć do akcji, gdy nagle jeden z młodzianów, barczysty blondyn, obrócił ku nim czerwoną jak burak twarz i wycedził przez zaciśnięte zęby:

– Idźcie wy precz, nie widzicie, żeśmy w żałobie? Tej nocy córka jedyna Szymona Skorupki żywot oddała!

Jeśli zdawało się, że nieszczęsna nie jest w stanie wydać z siebie jeszcze rozpaczliwszego płaczu, to była to ocena przedwczesna. Komisarz dostrzegł, że łzy zaczynają błyszczeć również w oczach niektórych mężczyzn, ale gdy tylko słowa chłopaka przedarły sobie drogę do jego świadomości poczuł, jak spływa na niego gorąca, paraliżująca fala oniemienia.

– Co? Jak… kiedy?

– W nocy poszła dziewczyna do lasu – wyjaśnił ponuro Józwa – Skorupka zasię, gdy spostrzegł, że córki nie ma, poszedł za śladami. Nieszczęsna drogę zgubiła, prosto w bagna i plosa poszła… Zdążył jeszcze ojciec zobaczyć, jak jej ręka biała w bajorze znika…

Kobiety zawyły chóralnie, jeden z młodzików począł łkać do wtóru, bezradnie zaciskając pięści. Litwinow syknął przez zęby i odwrócił głowę.

– Co? Kiedy? Kiedy, mówcie, się to stało! – ryknął Ambroż czując, jak jeżą mu się włosy na karku – Kiedy, do diabła?

– A co za różnica, kiedy…Idźcie sobie, prosim, nie zakłócajcie – warknął Józwa, ale przerwał mu Litwinow, postępując krok do przodu i prostując swą niedźwiedzią postać.

– Mówcie, gdy komisarz pyta.

– Bo co? – drżący ze złości blondyn wepchnął się między starca i marynarza, butnie unosząc podbródek.

Litwinow już unosił dłoń, Ambroż schwycił go za rękaw i szarpnął mocno.

– Spokój! A wy, chłopie, powiedzcie mi, pókim dobry – kiedy? O której godzinie?

W głosie komisarza zabrzmiała ukryta furia, kłująca jak dobrze wyostrzony nóż, i Józwa także postanowił wstrzymać zapalczywego młodzika uspokajającym klepnięciem w bark.

– Krótko przed północą. Zadowoleniście? Zostawicie nas w końcu?

Ambroż poczuł, jak wzbierająca w nim rozpacz zamienia się w gniew, W oczach mu się zamgliło. Ostatkiem sił powstrzymał zbliżający się wybuch.

– Gdzie gospodarz Szymon? – zapytał tak spokojnie i cicho, jak tylko był w stanie.

– W chałupie – odburknął Józwa wskazując ręką – Lamentuje w samotności. Ani myślcie mu przeszkadzać!

– Litwinow, za mną – warknął Ambroż ruszając z miejsca, a wyraz jego twarzy sprawił, że młodzik odskoczył z drogi jak potrącony przez wóz z sianem.

– Boga w sercu nie macie? – krzyknął za nimi Józwa – Krzty przyzwoitości?

Ambroż pchnął drzwi z taką siłą, że rąbnęły w ścianę i rozdzwoniły się kolorowe szybki okiennic. Skurczony na ławie Skorupka uniósł na niego przekrwione od długiego płaczu oczy.

– Czego tu? – wychrypiał.

Komisarz stanął po środku izby i dyszał gniewnie, wpatrując się w gospodarza. Litwinow tymczasem zatrzasnął odrzwia przed nosami chłopów i podparł je potężnym ramieniem.

– Czego chcecie? Nie wiecie, żem w żałobie?

– Posłuchaj mnie – wycedził Ambroż, patrząc mu prosto w oczy – Posłuchaj mnie uważnie. Nie wiem, co wam się w tych durnych łbach wyroiło. Nie wiem, coście wymyślili i łajno mnie to obchodzi. Pytam cię tylko i powtarzać nie będę: gdzie jest dziewczyna?

Usta Szymona drgały, odsłaniając zęby.

– Nie słyszałeś? Poszła w nocy na bagna i utonęła.

– Przed północą?

– Ano.

Wystarczył jeden sus i komisarz znalazł się tuż przy nim, zaciskając dłonie na gardle. Skorupka stęknął i zatoczył się na piec.

– Ty łajzo – ryknał mu Ambroż prosto w twarz – Ty śmierdzielu! To wszystko gówno prawda i ty o tym wiesz! Marika była w nocy ze mną, Przyszła do mnie przed północą, a gdy odeszła, słońce już niemal wychodziło!

Ktoś z zewnątrz krzyknął gniewnie, kilka par rąk naparło na drzwi. Litwinow kopniakiem przesunął ławę, by zablokować wejście. Oparty plecami o surowe deski wyszarpnął zza pazuchy rewolwer.

Szymon Skorupka wierzgnął w uścisku komisarza. Ten odjął jedną dłoń od gardła gospodarza i także sięgnął po broń, przystawiając mu lśniące żelazo pod sam nos. Oczy Szymona stały się nagle ogromne.

– Dowiedziałeś się o tym, tak? Coś jej zrobił, suczy synu? Gadaj, bo zastrzelę jak psa!

Drzwi zatrzeszczały pod naporem, głosy z zewnątrz stawały się coraz donośniejsze. Litwinow odciągną kurek i spojrzał na komisarza.

– Wincenty!

– Liczę do trzech – zapowiedział Ambroż, przytykając lufę do czoła Szymona– Raz! Dwa!

– Litości! – zawył Skorupka i padł jak długi u jego stóp – Miej litość! Nie!

– Mów!

– To dziedzic – jęknął rozdzierająco – Ja niewinny! Mój kwiatuszek… Zabrali…

Ambroż skamieniał.

– Co? Dziedzic zabrał Marikę?

Szymon skinął głową.

– Do pałacu? Czemu?

– On… on czasem… przychodzi – załkał gospodarz – Wybiera kogoś ze wsi, raz ze Stryków, raz z Dybic. Chłopców młodych i dziewczęta…

– Wszyscy o tym wiedzą? Obie wsie? Więc co to za cyrk? Gadaj!

– Wincenty Iwanowicz, zaraz drzwi wywalą! – krzyknął zza jego pleców Litwinow, ale komisarz nie odrywał wzroku od Szymona.

– Gadaj wszystko, bo ubiję.

– Nikt nie wie, tylko dwóch od nas i dwóch ze Stryków. Ojce nasze nam tajemnice przekazali, a wcześniej ich ojce – wyszeptał – Dziedzic przykazał.. jakby kto pytał, szukał… mówić, że na bagnach zginęli, albo że wilcy w lesie poszarpali, albo że kto przejezdny porwał… Świadczyć kazał, żeśmy widzieli…

Drzwi zatrzeszczały znowu, a był to trzask ostateczny. Ktoś zaczął siekierą rąbać między rozchodzące się deski, inni tłoczyli się koło okien, ale nikt jeszcze nie zdecydował się stłuc drogocennych szybek.

– Po co oni dziedzicowi? – pytał dalej Ambroż – Co z nimi robi? Wracają później? Wiadomo cokolwiek?

Ale Szymon nic już nie powiedział, dygotał tylko jak w febrze i kulił się na brudnym klepisku jak ślepe szczenię.

– Sukinsyn – syknął Ambroż odwracając twarz – Własną córkę… Litwiow!

Drzwi rozpadły się, zagradzająca je ława runęła na ziemię. W otworze ukazały się spotniałe twarze i wyszczerzone zęby.

– Szymonie! Słyszysz nas? Nadchodzim! – rozległ się ochrypły głos starego Józwy, niewidocznego zza chłopskich pleców. Litwiow tymczasem wycelował broń prosto w dziurę w drzwiach, spokojny jak sama śmierć, choć dłoń drgała mu lekko.

– Won mnie stąd.

– Szymonie!

Zahuczało. Krzyki umilkły, zrobiło się nagle przerażająco cicho. Po sekundzie huknęło znowu i ktoś zawył boleśnie.

– Precz od drzwi! – Ambroż usłyszał z zewnątrz głos Edelweissa – Precz, bo będziemy strzelać!

– Do tyłu, dziady! – krzyknął Toporow, i znowu głuchym echem wśród chałup rozległ się wystrzał karabinowy.

Twarze w drzwiach znikły, usłyszeli tupot butów i milknące zawodzenie czmychających bab.

– Ale już! – rozdarł się Toporow i dla dobrej miary palnął raz jeszcze – Won! Towarzyszu komisarzu! Nikita! Jesteście tam?

– Jesteśmy! – odkrzyknął Litwinow – Wychodzimy!

Placyk opustoszał. Ambroż rozejrzał się dookoła ale nie dostrzegł nikogo, tylko daleko za opłotkami mignęły mu jasne czupryny umykających chłopów. Trzymający karabiny Toporow i Edelweiss wodzili lufami dookoła, czujni i wypatrujący zagrożenia. Trzeci, chłopaczek niespełna siedemnastoletni, którego wołano Miszka, zabezpieczał tyły, zbrojny w koszmarnie pordzewiały rewolwer. W świeżym, porannym powietrzu rozpływał się z wolna smród korodytu.

– No, to chyba tyle jeśli chodzi o pomoc bratnią – zawyrokował Edelweiss i opuścił w końcu broń do nogi – Zwijamy się?

– Ubiliście chociaż kogo? – zapytał beztrosko Litwinow. Edelweiss machnął wolną dłonią.

– Walilim na wiwat, w powietrze, ale zdaje się, że jednemu się rykoszetem oberwało. Tak czy tak, lepiej nie czekać, aż chłopki się zbiorą i powyciągają ze strychów rusznice.

– Ano – przytaknął Toporow – Wracajmy do wozu i wynośmy się z tej okolicy. Chyba znowu…

– Nie – uciął ostro Ambroż i zasadził rewolwer za pas – Nie wyjeżdżamy. Pakujcie się do ciężarówki, ruszamy. Do pałacu.

Litwinow obejrzał się na niego i wyszczerzy zęby.

– Jednak jedziemy w odwiedziny?

– Tak. Zbierać się!

– Ale wiecie, Wincenty Iwanowicz, że nawet jeśli chłopek prawdę gadał, mógł już ten dziedzic z twoją panną poswawolić i…

Urwał, widząc pobladłą jeszcze bardziej twarz Ambroża.

– Mnie tam za jedno – dodał po chwili – Jeśli chcecie, Wincenty Iwanowicz, jechać w odwiedziny do obszarnika, to mnie tego powtarzać nie trzeba.

– Jaką znowu pannę? – zdziwił się Toporow – Co tu się, u licha dzieje? Towarzyszu?

– Nie ma czasu. Rozkaz był, do wozu. Oczy mieć otwarte.

– Czy to na pewno jest dobry pomysł?

– Zamknij się, Edelweiss, i przygotuj ładownice.

 

Gdy silnik umilkł, w uszy zakuła cisza.

– Baczenie mieć na górne okna – syknął Ambroż i pochylony ruszył w stronę żywopłotu.

Podbiegli kawałek, skuleni, wypatrujący zagrożenia. Zza splątanego gąszczu przypatrywali się posiadłości, która przycupnęła pod drugiej stronie zachwaszczonego placyku i gapiła się na nich ciemnymi oczodołami okiennic.

– Wygląda na opuszczony – zawyrokował Toporow wskazując dyndającą na wietrze okiennicę – Patrzcie, ledwo się to wszystko trzyma kupy.

– Nie – odparł szeptem Litwinow – Spod drzwi zamiecione, w drzwiach nowy zamek, błyszczy aż tu widać.

– Co robimy?

– Pod drzwi – zakomenderował komisarz – Biegiem. Jeśli ktoś się z bronią w oknie pokaże, walić od razu. Misza, masz kanister?

– Mam, towarzyszu.

– Dobrze – Ambroż zgrzytnął zębami – Po wszystkim urządzimy sukinsynowi małe ognisko. Jazda, za mną.

Ruszyli. Żwir chrzęścił pod stopami, przyspieszone oddechy zostawiały w mroźnym powietrzu migotliwe obłoki pary. Dopadli schodków, skryli się za niskimi kolumienkami, znikli z widoku. Nie zdążyli nawet odetchnąć i jeszcze rozkaz nie padł z ust Ambroża, gdy zamek szczęknął i drzwi otwarły się z impetem.

– Witam panów – przemówił spokojnie wysoki, łysy jak kolano mężczyzna, bez cienia lęku spoglądając w wyloty pięciu luf.

 

– Spodziewaliśmy się tych odwiedzin. Niestety, muszę panów rozczarować. Mój pan nie spotka się w wami, nie chce was widzieć. Potraktujcie to jak akt łaski. I znikajcie.

– Ciekawa propozycja – warknął Ambroż i nieznajomy skierował na niego oczy czarne jak wystygłe węgle – Ale mam inną. Wołaj tu zaraz tego swojego dziedzica. I niech przyprowadzi ze sobą pannę, którą przed świtem uprowadził ze wsi. Także i innych, jeśli żyją jeszcze. Obiecuję, że jeśli twój pan przybiegnie dość szybko, skończy się to dla niego tylko kulką w łeb.

– A jak nie – dodał słodko Litwinow przysuwając lufę rewolweru do skroni mężczyzny – To trochę tu z wami posiedzimy. Dzień, może dwa. O, z pewnością zapamiętacie tę wizytę do końca żywota. Czyli nie za długo.

Nieznajomy roześmiał się krótko, skrzekliwie i towarzysze skulili się mimowolnie, palce zadrżały na półwciśniętych spustach.

– Wielce uprzejmi z was bandyci – powiedział mężczyzna, prychając śmiechem – Aż ochota bierze, by z miejsca na salony prosić. Ale powtórzę, choć powtarzać nie zwykłem. Wynoście się co żywo, z pałacu, ze wsi, z doliny. Jeśli nie, to proszę bardzo. Gość w dom, Bóg w dom, wnet się wami zaopiekujemy, a dziedzic rad was do serca przytuli. Ale nie w smak wam będzie taka gościna, przeklinać ją będziecie do końca żywota. Czyli nie za długo.

Litwiow spojrzał na Ambroża, a ten kiwnął głową. Marynarz wyszczerzył zęby i przymknął oko, by palnąć równo w środek lśniącej łysiny.

– No, tośmy się nie dogadali. Żegnajcie, moiściewy.

– Tak myślałem – odparł nieznajomy kierując na niego wzrok, a węgle nagle zapłonęły – No cóż. Ruszajmy w tany!

Cios był tak szybki i tak potwornie mocny, że Ambroż poleciał dobre trzy kroki w tył i walnął potylicą w kamienny schodek. Bezwiednie zacisnął palec na spuście i kula z jękiem zrykoszetowała po brudnej elewacji. Nim zdążył mrugnąć, zawtórowała jej szalona palba, w powietrzu zawirował tynk.

– Matko Boska! – ryknął ktoś niepolitycznie, a komisarz uniósł głowę i spojrzał na scenę z koszmaru.

Łysy mężczyzna był jak cień, jak rozpędzone czarne tornado. Nikita Nikitycz Litwinow jeszcze leciał w tył z ustami pełnymi krwi i przekleństw, a nieznajomy już dopadał Toporowa, w biegu powalając zupełnie zdębiałego Miszę. Toporow mocował się z zamkiem karabinu, gdy potężne uderzenie cisnęło nim o ziemię. Z boku przypadł Edelweiss, zawinął kolbą ale mężczyzna jakby odpłynął spod drewna, skurczył się, zawinął i Edelweiss padł na twarz, drąc się w niebogłosy. Krew chlusnęła na żwir, na schody, na Miszę, który wstał ale już puszczał kanister i dreptał do tyłu, kurczowo przyciskając dłonie do gardła. Znowu chlust, ciepła czerwień strzeliła spomiędzy jego rąk niekontrolowaną fontanną. Napastnik tymczasem przeskoczył za plecy wstającego Toporowa. Nieziemskie, rozżarzone oczy spojrzały prosto w oczy Ambroża, gdy potwór sięgnął do gardła ofiary i dosłownie rozdarł je na dwie części.

Otrząsnęli się i skoczyli obaj, Ambroż i Litwionow, z dwóch stron. Łysy mężczyzna jakby skurczył się do połowy swych rozmiarów, przez sekundę był tylko strzępem czerni łopoczącym na wietrze. Z rozmachem pchnął wrzeszczącego cienko Toporowa przed siebie, Ambroż nie zdążył uskoczyć i zderzyli się w pędzie. Dostrzegł jeszcze, jak nieznajomy uchyla się przed ciosem Litwinowa, przed wielką łapą ozdobioną sinym tatuażem, rozpędzoną i gotową miażdżyć kości. Marynarz stracił równowagę, poleciał do przodu a mężczyzna, nagle wyrastając za jego ramieniem, sięgnął delikatnymi dłońmi do byczego karku i złamał go jak suchą gałązkę.

Komisarz zrzucił z siebie drgające ciało Toporowa, poszurał ręką po żwirze szukając rewolweru. Gdzieś z oddali, zza otulającej go mgły panicznego lęku słyszał Miszę, który wznosił swój dziecinny lament, patrząc na życie cieknące mu po piersi i brzuchu.

Czarny kształt pojawił się nad Ambrożem, i komisarz poczuł, jak jego ręce i nogi wpadają w niekontrolowany dygot. Nieopodal Toporow rzęził i pluł krwią, tarzając się po ziemi i na próżno walcząc z nadchodzącą ostatecznością.

– I jak wam, komisarzu, idzie krzewienie rewolucji? – wysyczała bestia zajmując Ambrożowi całe pole widzenia – Czyżby przejściowe trudności?

Poczuł pod palcami kolbę rewolweru, ale tamten odkopnął go od niechcenia i pochylił się. Był teraz wielki i czarny jak noc, w której lśniły tylko dwa punkty, dwa ognie pełne okrutnej wesołości.

– Polubiłem cię, synku. I wiesz co? Spełnię twoją prośbę, przynajmniej po części. Zabiorę cię do piwnic, gdzie spotkasz swoją ukochaną. Popatrzysz sobie, bo muszę ci powiedzieć, że dotarłeś na sam czas, posiłek właśnie się rozpoczyna. Stary jesteś już i brzydki, nie wiem, czy mój pan będzie łaskaw cię zjeść. Może odda cię mnie?

Upiorne usta wykrzywiły się, odsłaniając coś, co skojarzyło się Ambrożowi z wnętrzem gorejącego pieca.

– Może dziś stary sługa zasłuży na trochę zabawy?

Huknęło, zaświstało i cień znikł. Ambroż usłyszał metaliczny szczęk.

Ostatkiem sił zerwał się ziemi, napotkał spojrzenie Edelweissa. Mały Żyd wkładał właśnie nowy pocisk do komory karabinu, po jasnym materiale koszuli płynęły wolno i spokojnie karminowe fale. Twarz Edelwiessa była papierowo biała, zakrwawione usta wykrzywił w wilczym grymasie

Cień zaszurał, podniósł głowę, ognie błysnęły gniewem z samego dna piekła. W mgnieniu oka zerwał się na nogi, ale Edelweiss tylko wycelował spokojnie i znów palnął prosto w pierś, kładąc go na ziemię.

Ambroż uskoczył z linii strzału, szybkim spojrzeniem omiótł plac, ale zobaczył tylko trupy. Rozległ się wściekły ryk, potwór już wstawał, dysząc nienawiścią. Edelweiss właśnie zamknął zamek, zablokował kolbę pod pachą, wystrzelił. Cień runął, poszorował po żwirze. Wstał, huknęło. Łuska zadzwoniła o kamyki.

– Idź, Wincenty – powiedział chrapliwie Edelweiss i sprawnie załadował karabin, wypalił, bestia potoczyła się po ziemi i zaraz wstała znowu – Idź, ratuj dziewczynę. Ruszaj!

Ambroż skoczył w stronę drzwi, ale zawahał się.

– Ruszaj! – charknął Edelweiss i szarpnął skobel zamka karabinu. Łuska poszybowała w górę – Mam jeszcze ze dwadzieścia nabojów w kieszeni. Biegnij, a ja tu sobie z tym skurwielem potańczę Oneg Shabbat.

Ambroż obrócił się i pobiegł, wpadł w czarny otwór drzwi.

 

Piwnice! Tak powiedział: zabiorę cię do piwnic!

Biegł, pędził przed siebie na ślepo, zaciskając pięści. Posadzka skrzypiała mu pod stopami, prychała w fontannami kurzu. Biegł, szukając schodów, a wokół niego tańczyły koszmary.

Widział morze krwi za uchylonymi drzwiami, niespokojne i wypluwające na brzeg szkieletowe kształty. Widział schody które nie biegły w dół ani w górę, tylko w bok i do wewnątrz i zza i spoza. Nie zatrzymał się, gdy kątem oka dostrzegł malutkie, pokraczne kształty wijące się po podłodze i wyciągające w jego stronę bezpalce dłonie. Nie zatrzymał się, gdy w powietrzu zaroiło się od much, gdy pod butami zamlaskało przeżute mięso, gdy coś spojrzało na niego zza rogu okiem wielkości i barwy słońca. Biegł, parł przed siebie, aż dotarł do schodów i popędził w dół, potykając się na stopniach mokrych od ropy.

 

Komora była wielka i przepastna, ściany i sufit niknęły w mroku, tylko po środku lśnił krąg bladego światła. Marika leżała na podłodze, a podłoga ją jadła.

Zatrzymał się, stanął o kilka kroków od niej. Płuca paliły żywym ogniem, mózg gotował się i kipiał pod sklepieniem czaszki. Patrzył na jej białą skórę, na długie, rozpuszczone włosy, na twarz wykrzywioną, na oczy niewidzące. Na bladą, smukłą rękę leżącą bezwładnie, na drugą, która poniżej łokcia znikała w brudnej powierzchni posadzki. Posadzki, która na jego oczach zafalowała nagle, rozdęła się ohydnie i sięgnęła po więcej.

– No, no – przemówiła ciemność – No, no. Ciekawe.

Cisza była jak ciecz, wypełniała każdy centymetr przestrzeni, dusiła, nim głos rozległ się znowu.

– Przyszedłeś tu po nią? Po nią i dla niej? No, no.

Skinął tylko głową, zdając sobie nagle sprawę, że już klęczy, że szlocha, że dławi się łzami.

– Uwielbiam takie historie. Oto twoja nagroda, rycerzu na białym koniu.

Otarł oczy, i dostrzegł, jak Marika wolno wstaje z ziemi, w osłupieniu patrząc na kikut ramienia.

Zerwał się z kolan, pokonując bezwład dopadł jej i schwycił w ramiona. Dopiero wtedy zapłakała, wtulona w niego i dygocząca.

– Zabierz mnie stąd – szepnęła nie unosząc głowy – Zabierz mnie stąd, błagam.

Osunęła się, więc ją podtrzymał, zmusił zdrętwiałe nogi do ruchu, obrócił w stronę wejścia. Wejścia, którego nie było. Była tylko ciemność, nagle diabelsko rozchichotana.

– O nie. Nie tak prędko. Zostańcie jeszcze chwilkę.

Poczuł, jak podłoga pod jego stopami staje się nagle miękka niczym bagno, jak ohydne języki sięgają do jego łydek.

– Nalegam.

Zapadali się, a Wincenty Ambroż patrzył wciąż w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą lśniło bladą poświatą wejście do komory. Patrzył, nie odrywał wzroku, a nadzieja umierała powoli i w męczarniach. A nim na zawsze zgasła, drzwi pojawiły się znowu i do środka buchnął ogień.

Szymon Skorupka wyłonił się z nicości, rozerwał ciemną tkaninę własnym ciałem. Za jego plecami zamigotały schody prowadzące w górę. Ambroż poczuł, jak znika siła więżąca jego stopy. Pobiegł przed siebie, wlokąc bezwładne ciało dziewczyny, a Szymon zawinął kanistrem i cisnął go na podłogę. Chlusnęło, zapachniało ropą.

– Biegnij! – ryknął, machając pochodnią – Na górę! Ogień go powstrzyma, ale tylko na chwilę! Ratuj moją córkę!

Szymon zachwiał się, gdy jego noga aż po kolano zagłębiła się w posadzce.

– Biegnij!!!

Wincenty chwycił dziewczynę na ręce, pobiegł. Wpadł na schody, a nim pokonał choćby połowę drogi, buchnął mu w plecy żar. Pokonał ostatni stopień i popędził przed siebie, w powrotną drogę przez koszmary, które tym razem wyły i sięgały ku niemu zakrzywionymi szponami. Ale teraz już biegł wdychając słodki zapach jej włosów.

 

Na dziedzińcu łysa bestia ciamkała i mlaskała nad rozkrzyżowanym ciałem Edelweissa. Gdy Ambroż przebiegał obok, obróciła pysk i chwilę patrzyła na niego znad pleców dziurawych jak rzeszoto. Odwrócił wzrok, nie zatrzymał się póki nie dopadł ciężarówki.

 

***

 

– Do dziedzica… iść… ludzi posłać… po jego sługę – charczał Józwa rzucając się na posłaniu – Posłać… do dziedzica…

– Leżcie, Józwa, leżcie – Lech Młynarz przycisnął starcu opatrunek do wychudłej piersi – Głęboko pocisk siedzi, nie rzucajcie się, bo drugą stroną wylezie. Już pędzi do was stara Boczkowa, ona umna, może co zaradzi. Ale póki co leżcie.

– Słać… po dziedzica… – głos Józwy słabł i zanikał, jak głos kogoś, kto coraz bardziej zagłębia się w gęsty, nieprzenikniony las – Słać… bo bieda będzie… Pójść, wytłumaczyć, błagać o litość…

– Leżcie, Józwa.

– Błagać… o… litość… Powiedzieć… my… próbowali… powstrzymać…

Szarpnął się po raz ostatni i znieruchomiał. Chłopi przeżegnali się w milczeniu.

 

Gdy się zatrzymali, słońce wychynęło na chwilę zza chmur i okryło okolicę pomarańczową poświatą. Zapłonęła jasna linia rzeki, strzeliste sosny rzuciły ostatni tego dnia cień.

– Doleję paliwa i ruszamy dalej. Nie zatrzymamy się aż do granicy.

– Przyszedłeś po mnie.

– Przyszedłem. I już nigdy cię nie opuszczę.

Gdy zapalił silnik i wrócił do kabiny, przylgnęła do niego. Objął ją mocno.

– Jedziemy.

– Dokąd? Do was, do Rosji?

– Nie. Dużo, dużo dalej.

Po chwili zasnęła.

 

– Zawiodłeś mnie.

– Panie mój… Setki lat przy tobie… Błagam o litość.

– Niepotrzebnie. Widzisz, sługo, ja też stałem się nieuważny. Leniwy. Idą, jak widzę, nowe czasy, rodzą się zupełnie nowi ludzie. Ale jam jest Dom. Jam był, jam jest i będę.

– Tyś był, tyś jest i będziesz.

– A teraz obudź pozostałych.

 

***

 

Wichry pędziły po dolinie, trzęsły gałęziami, a zboże falowało w rytm ich oddechu jak złoty ocean. Mijały lata, ale one wciąż tu zaglądały, niosąc nowe zapachy i nowych ludzi. Szeptały w uśpionych koronach drzew, gdy pochylony nad mapą pułkownik Sabałow podrapał się za uchem i potarł piekące z niewyspania oczy.

– No, mówcie. Co tam?

Sztabowy wyprężył się, strzelił obcasami.

– Towarzyszu pułkowniku! Pozycje zajęte, linie zabezpieczone!

– Zwiady wróciły?

– Tak jest! Niemcy cofają się, towarzyszu pułkowniku, cofają na całej linii. Pancerna dywizja SS rozbita, trzy pantery przygwożdżone. Raporty o stratach będą lada moment.

Sabałow namazał coś ołówkiem na mapie, skierował na porucznika światło latarki.

– Dobrze. Dowódcy czołgowi na odprawę do mnie o czwartej trzydzieści.

– Tak jest!

– A tymczasem rozstawcie sztab, zostaniemy tu nim piechota nadgodni.

– Gdzie rozstawiać, towarzyszu pułkowniku?

Sabałow ziewnął, chwilę wędrował ołówkiem po mapie.

– Tutaj, w jednej z tych wsi. O, tutaj, widzicie? W Dybicach, Strykach, Bezręczach albo Oślepicach.

– Tak jest, towarzyszu pułkowniku!

Koniec

Komentarze

Ha, z przekory miałem nie oceniać, ale niech już będzie. Pierwsza część opowiadania podobała mi się bardziej, muszę przyznać, fajnie zbudowałeś tam klimat. Tutaj też jest dobrze, ale nie aż tak. Opisy walki z potworem zapachniały Sapkowskim trochę. Sam dziedzic i historia z nim dosyć przewidywalne. Plus za ostatnie dwa zdania, też przewidywalne, a jednak urocze :P Szkoda, że nie pociągnąłeś tego dłużej, nie dałeś zaznajomić się z towarzyszami, w tym rozdziale akcja leciała na łeb na szyje i w pewnym momencie bohaterowie zlali mi się w jedno. Ale z drugiej strony obie części czytało się jednym tchem. Jest dobrze, może to nie najlepsze z Twoich opowiadań na tym portalu, ale uważam, że trzymasz wysoki poziom i chętnie przeczytam coś następnego.

Dzięki, a.k.j, za przyłączenie się do lawiny komentarzy :) Trafne spostrzeżenia, na pewno jestem po nich mądrzejszy, a nie głupszy :)

Troche... za szybko sie skonczylo?
Ale i tak mi sie podobalo.

Niech żyje Wolna Fantastyka!
Wędrowcze! Wiedz, że odszedłem tam, gdzie trawa jest zieleńsza. Ruszaj za mną na WTF Wykrot!

www.wtf.waw.pl

kłaniam
gregster

Nowa Fantastyka