
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
2363 rok Z.E., styczeń, 2, Moreas.
Nowy rok w nadmorskiej wsi. Niewątpliwie wyjątkowy. Lecz czy przyjemny? Nie sądzę. Mam nadzieję, że dotarłaś tutaj o bardziej sprzyjającej porze roku, niż ja.
Jednak, to nie przeraźliwe zimno najbardziej doskwierało mi w Nocy Przejścia, lecz tutejsi mieszkańcy, którzy nie są ani uprzejmi ani zbytnio rozmowni. Miast bawić się, tańczyć i śpiewać wylegli jedynie na zmarzniętą plażę i wpatrywali się w wody oceanu. Dziwaki. Bądź ostrożna, Felisjo…
2363 rok Z.E., styczeń, 3, Moreas.
Cóż dolega tym ludziom?
Dzisiaj przez okno mojej izby ujrzałem jak troje z nich topi zwierzęta w morskiej wodzie. Stali zamoczeni po kolana i po kolei zanurzali łby kury, psa i świni dociskając je mocno do dna i trzymając tak długo, aż zwierzę przestanie wierzgać i ostanie drgawki ustaną. Makabryczna scena…
Za chwilę wybieram się na klify. Udało mi się (nie bez problemów) dowiedzieć, że jest z nich niesamowity widok na ocean.
W istocie, wspaniały widok. Niebo było wypełnione szarymi chmurami, a morze z impetem próbowało roztrzaskać skałę klifu.Wśród furii żywiołu moją uwagę przykuła pewna plama na horyzoncie. Zasięgnąłem języka we wsi. Okazało się, że to niewielka wyspa. Całkowicie niezamieszkana z racji ciągłych zmagań ze wzburzonym morzem.
Ku mojemu zdziwieniu tutejsi mieszkańcy okazali się niezwykle skorzy do pomocy. Poprosiłem
o transport kutrem rybackim na wyspę. Tubylcy niemal przekrzykiwali się oferując pomoc.
2363 rok Z.E., styczeń, 13, Khullangel.
Wyślę ten zapis kurierem do Ftosren, do gospodarcza zajazdu, w którym się zatrzymałem. Nie mogę Cię narażać. Ci szaleńcy są niebezpieczni! Omijaj Moreas szerokim łukiem!
Dotarłem na wyspę razem z pięcioosobową załogą kutra rybackiego. Wybrałem się na długi spacer
w głąb niewielkiego lasu. Było mokro i zimno. Niemniej coś ciągnęło mnie coraz głębiej i głębiej. Po dwóch godzinach marszu straciłem nadzieję na jakiekolwiek znalezisko. A jednak, dotarłem do przedziwnego posągu. W olbrzymiej skale wykuto otwory w ten sposób, że przypominała otwartą na oścież paszczę węża z wysuniętymi kłami. Tuż przy wysuniętym kamiennym języku leżały szczątki zwierząt, głównie suche kości, choć były i świeższe, obchodzące gnijącym mięsem. Kilka metrów dalej skała się rozszerzała i przypominała skrzydła, jak u nietoperzy. A może płetwy? Nie istotne. Poza posągiem wokół nie było nic – żadnego wejścia do jaskini, żadnych budowli – tylko las.
Zaintrygowany i niepocieszony wróciłem do kutra. Wtedy mnie zaatakowali. Największy z nich – Josef, niespodziewanie otoczył mnie ramionami i mocno ścisnął. Ledwie łapałem dech w piersi. Dwóch pozostałych zaczęło okładać mnie pięściami. Cóż mogę rzec Felisjo… dobrze wiesz, że moje ciało miernie wypada w porównaniu z sercem… Bili mocno i celnie, aż uległem całkowitemu zamroczeniu. Pamiętam, że chwycili mnie pod ramiona i zawlekli z powrotem do posągu. Nie była to przyjemna podróż – mam okropne rany w okolicy kolan.
Przywiązali moje ramiona to dolnych kłów kamiennego węża. Josef wyjął nóż i pochylił się nade mną. Usłyszałem jak mamrocze coś pod nosem. Coś jakby modlitwę i prośbę o przyjęcie daru. Przyłożył ostrze do mojego gardła. Byłem pewien, że tym razem nie wyjdę cało z opresji, w którą pchnęła mnie Runa. Wstyd się przyznać Felisjo, lecz w tamtej chwili zrozumiałem, że lęk przed śmiercią, który odczuwamy na co dzień jest jedynie karykaturą przerażenia nadchodzącego wraz z bezpośrednim zagrożeniem życia. W takich momentach strach wynaturza nasze zmysły i potencjał. Każdy dźwięk, zapach, czy dotyk – który w naszym przekonaniu jest ostatnim odczuciem – ogłusza nas.
Wpadłem w amok. Za wszelką cenę pragnąłem się uwolnić. Nie pamiętam szczegółów. Jedynie ból ramion i nadgarstków kiedy zerwałem więzy, uderzenie w głowę, szamotaninę. Wiem, że wyrwałem Josefowi nóż i raniłem go, po czym rzuciłem się w ucieczkę, na oślep pędząc przez las. Dotarłem do łodzi. Pozostałych dwóch rybaków nie było przy niej. Zacząłem wiosłować najmocniej jak mogłem.
Pościg dotarł na plażę w momencie kiedy postawiłem stopę na pokładzie kutra. Podniosłem kotwicę, po czym ustawiłem żagiel. Wiatr był mocny. Dotarcie do kontynentu zajęło mi kilka godzin. Rzecz jasna nie pojawiłem się już w Moreas. Popłynąłem na wschód wzdłuż wybrzeża, aż dotarłem do Khullangel. Tutaj też piszę te słowa.
Zamierzam odpocząć przez tydzień, może dwa.
Jestem niedoszłą ofiarą jakiegoś boga-węża, czczonego przez grupę prymitywnych wieśniaków. Toż to jakaś farsa, Felisjo! Cała moja podróż! Karły, demony, bóstwa? Manipulacja czasem? Rzeczy, które normalnej osobie nawet we snach się nie pojawiają! A jednak… są. Co takiego łączy Kascirę z tymi przeklętymi zjawiskami?
Jestem strzępkiem nerwów. Lecz, jeśli zatrzymam się teraz, nigdy nie odpowiem na te wszystkie pytania.
Nie pozostaje mi nic innego jak iść dalej. Wiesz dokąd. Czas na spotkanie z ludem Yath.
Niestety, samemu nie podołam wyprawie na Wielki Lodowiec. Zmuszony jestem posłać po Atrona.
Następny list dostaniesz razem z niniejszym. Zostawię go w Khullangel, po powrocie z lodowca.
– Dajcie mi pół dnia – powiedziała w końcu Felisja – a będziecie mieli gotowy obrazek. Gnomy! Do roboty! Szukać run!
Grupa mikrych postaci natychmiast rozbiegła się po sali przykładając nozdrza do podłoża i głośno węsząc.
– Mistrzu Ichi – Felisja zwróciła się do starego elfa ubranego w białą togę – czy otrzymam mistrza pozwolenie na zrekonstruowanie tej runy? Mistrz widzi, że należy odpowiednio ułożyć w tym kole wszystkie mniejsze runy, aby powstał pełny obraz tego, co Kascira chce nam przekazać.
– Gean et harve eo on? – odparł starzec.
– Nie, nie wyczuwam żadnego niebezpieczeństwa.
– Et, das.
– Świetnie. Profesorku?
– Czegóż tam? – żachnął się Donahau.
– Mistrz Ichi udzielił nam pozwolenia. Jednakże w sali mogą zostać tylko dwie osoby oraz gnomy. Oddalić się proszę.
– Słucham? – profesor odczepił wzrok od znalezionego w komnacie dzbana i z oburzeniem spojrzał na Felisję.
– No, już! – krzyknęła – hop, do góry, profesorku! Pan Thipon zostaje.
– Ale… – Donahau spojrzał na srogie brwi mistrza Ichi – Tavala! – krzyknął – zdasz mi relację! – po czym wgramolił się do odbudowanej lektyki i potrząsnął liną dając tym samym znak ogrom, aby zaczęli ciągnąć.
– Czy to było konieczne? – zapytał Thipon kiedy lektyka znieruchomiała u sklepienia sali.
– Owszem, kochanieńki. Nie znoszę dziada!
– Cóż… nie tylko profesor był świadkiem tego… przedstawienia….
– Pfff – Thiponowi wydało się, że policzki Felisji poczerwieniały – bądź cicho, bo pan Ichi cię stąd wyrzuci. A ja nie będę w stanie pomóc biednemu Thiponowi, niezależnie od tego jak bardzo jestem mu wdzięczna za integralność moich kości. A teraz skończmy tą dyskusję i weźmy się za runy.
– Nie sądzę abym na coś się tu zdał…
– Nie trzeba mieć szczególnych zdolności aby dopasować kilka kamieni do siebie, tak by wyrysowane na nich linie układały się w jedną całość, prawda?
W czasie tej rozmowy gnomy zdołały ułożyć już sporą kupkę run u stóp Felisji. Oboje przystąpili do dzieła. Mimo żmudnego charakteru zadania praca szła całkiem szybko. Wzór, który zaczynał powstawać w centrum kamiennego kręgu miał dość prostą strukturę. Złota linia powoli układała się w koło, wewnątrz którego zaczynały uwidaczniać się małe, sześciokątne kształty.
Po kilku godzinach Felisja z namaszczeniem ułożyła ostatnią runę – w centrum układanki. Thipon bacznie ją obserwował.
Nagle czoło Felisji mocno się zmarszczyło. Zamknęła oczy i chwyciła się dłońmi za głowę.
– Co się dzieje ? – zapytał Thipon doskakując do niej – co widzisz?
– Nic… – jęknęła – nic…Ahh!! – krzyknęła nagle, a Thipon poczuł, że jej ciało stało się nagle zupełnie bezwładne.
– Straciła przytomność! Halo, wy tam! – zaczął wołać pomoc podnosząc wzrok do góry, w kierunku sześciokątnego otworu w sklepieniu pomieszczenia.
2363 rok Z.E., marzec, 2, Wielki Lodowiec.
Wiele czytałem, a jeszcze więcej słyszałem o ludzie Yath.
Po pierwszym dniu spędzonym w lodowym mieście moje wyobrażenie na ich temat prysło jak mydlana bańka. W uczonych księgach przedstawiani byli jako rasa tępych i niebezpiecznych bestii. Owszem, ich wygląd odstrasza. Przeraża wręcz. Jednak ich agresja, opisana przez Vastra, jest po prostu kłamstwem.
Kiedy stanęliśmy u progu bramy lodowego miasta zostaliśmy otoczeni przez kilkoro olbrzymich, obrośniętych białą sierścią istot, które rzeczywiście nie zachowywały się zbyt sympatycznie. Brutalnie nas skrępowały po czym zaciągnęły w głąb górskiego przesmyku, wprost do ich osady. Przyznaję,
że w tamtej chwili istotnie wzbudziły we mnie przerażenie.
Jednak wieczorem, do naszej lodowej komnaty – więzienia przybył ich przywódca. Posturę miał drobniejszą niż reszta plemienia, a i jego sierść się różniła kolorem – była szara. Znał jedynie kilka słów z języka, którym posługiwano się na północnym wybrzeżu. Wystarczyło to jednak, aby się porozumieć. Zapytał w jakim celu przybywamy. Nie ośmieliłem się kłamać. Z jakiegoś powodu odczuwałem do tych dziwnych mieszkańców Lodowej Wyspy ogromny szacunek. Powiedziałem mu
o Runie i o tym, że wskazała Wielki Lodowiec. Zauważyłem, że informacja ta wywołała w nim wielki niepokój. Dowiedzieliśmy się, że Yath zwykle przepędzają nieznajomych. Za każdym razem jednak szary przywódca plemienia odbywa z nimi rozmowę. Nam pozwolił zostać w mieście. Czekano tam na nas od dawna.
Thipon czuwał przy łożu Felisji dwie kolejne doby. Przez cały ten czas zmagała się z gorączką i – zapewne – koszmarami. Przewracała się z boku na bok co chwilę wypowiadając słowa w języku, którego Thipon nie potrafił sklasyfikować. Trzeciego dnia otworzyła oczy.
– To jest mapa – powiedziała.
– Mapa…?
– Tak, Runa to drogowskaz – potwierdziła – widzę różne miejsca.
– Ale… Jak ty się czujesz?
– Świetnie! – Felisja gwałtownie podniosła się na ramionach – a jak miałabym się czuć, hę?
Thipon odsunął się na krześle i przyglądał jej się przez chwilę.
– To dobrze, bardzo dobrze – Kręcił głową z niedowierzaniem.
– Coś się stało?
– Trzy dni temu straciłaś przytomność.
– Bogowie! I cały ten czas… Ty… Tutaj?
– Owszem.
Thipon nigdy nie widział tyle życzliwości we wzroku Felisji.
„A jednak” – pomyślał – „nie jest taką twardą sztuką”.
W pomieszczeniu rozległ się odgłos pukania. Po chwili wszedł profesor.
– Panienka wyzdrowiała? Słyszę rozmowę – odezwał się.
Thipon z przerażeniem spojrzał na Felisję obawiając się nagłego wybuchu gniewu. „Tak, właśnie się obudziłam” – ku jego zaskoczeniu usłyszał słowa wypowiedziane łagodnym tonem.
– Panie profesorze, mam dla Pana dobre wieści – kontynuowała Felisja.
– A jakież to? – zapytał Donahau podejrzliwe.
– Runa ukazała mi różne miejsca, należy się do nich udać. Być może tam odkryjemy sekret Kasciry.
– Mówi panienka, że mapa?
– Ano mapa, proszę pana. Mam nadzieję, że moja pomoc przyczyni się choćby w najmniejszej części do rozwiązania tej naukowej zagadki.
Profesor stał przez chwilę osłupiały.
– Panie Tavala, chodź Pan na chwilę – skinął na Thipona.
– Cóż dolega tej smarkuli? – zapytał, gdy stanęli za drzwiami.
– Nie wiem, profesorze – Thipon wzruszył ramionami jest jakaś…inna. Uprzejma. Wdzięczna…
– No cóż, pozostaje nam się tylko cieszyć nieprawdaż? Upiekliśmy dwie pieczenie na jednym ogniu – twarz Donahau rozjaśniła się w szerokim uśmiechu – mamy wskazówkę Runy i ujarzmioną lwicę.
– Tak, chyba tak…
Profesor Donahau odłożył zwój na stolik.
– A więc nie żyje – westchnął.
– Mhhmmm! – usłyszał mamrotanie Butsa.
– Słucham?
– Mmmmmm! Mmm! – sługa chwycił się za głowę, po czym wskazał na list Thipona i przecząco poruszał głową.
– Ten chłopak nigdy nie grzeszył intelektem – mruknął Donahau – Czyż nie trzeba było nająć sługi, któremu nie odjęto ozora?
Buts wyciągnął rękę z kieszeni i otworzył pięść, w której trzymał zwiniętą kartkę papieru.
– 2363 rok Z.E., marzec, 2, Wielki Lodowiec, Wiele czytałem, a jeszcze więcej słyszałem o ludzie Yath – profesor przeczytał na głos, po czym umilkł by skupić się na tekście.
– Butsie, Czy masz pozostałe notatki Thipona – zapytał, gdy skończył lekturę.
– Mhm Mhm – zaprzeczył sługa.
– A więc ta jest ostatnia… Ale, powiadasz…tfu! A do diaska! Utrzymujesz, że Thipon nie zginął?
– Mhhhhhhhmm – z gardła Butsa wydobył się przeciągły jęk, który profesor odczytał jako przejaw zakłopotania.
– Mówże! Jeżeli mam się udać w szaleńczą podróż na skutą lodem wyspę to chciałbym wiedzieć, czy nie wybieram się tam po próżnicy!
– Mhm – twierdząco skinął sługa.
– Dobrze – zasępił się profesor – gdzieś w piwnicy mam zwinięty kożuch, jeszcze z czasów doktoratu. Oby nadal pasował.
Ciemność w lodowym korytarzu zakłóciły promienie światła słabo bijące od kaganka, który trzymał w dłoni profesor Donahau. Cisza panująca we wnętrzu lodowca ustąpiła głośnym nawoływaniom: „Thipon!, Thiponie Tavala, czy mnie słyszysz”? W odpowiedzi brzmiało jedynie echo.
Grupa składająca się z czterech postaci brnęła przez mroźne tunele Lodowej Wyspy.
– Szaman mówi – odezwała się jedna z nich – że sala jest już niedaleko. Za chwilę ujrzymy niebieską poświatę.
– Istotnie, Panie Burkheart – odparł profesor– wydaje mi się, że już ją widzę.
Wkroczyli do obszernego, lodowego pomieszczenia, w środku którego znajdował się wielki, lśniący błękitnym światłem kryształ.
– Donahau!? – rozległ się ogłuszający dźwięk, który obecni z trudem zarejestrowali jako nazwisko profesora wypowiedziane w tonie pytającym.
– Co? Kto? – profesor zaczął się rozglądać osłupiały.
– Dlaczego…?! Ty!?
– T…T…Thipon? Gdzie jesteś….?
– Czekam na nią! Czy jest z tobą?
– Fel…isja?
– Jest z tobą?
– N…N…Nie…
– Dlaczego!? – hałas w lodowej komnacie zrobił się nie do zniesienia.
Trójka przybyszów przykucnęła zasłaniając dłońmi uszy. Jedynie przywódca plemienia Yath stał niewzruszony.
– Ona nie żyje! – wrzasnął profesor. Jego głos jednak nie przebił się przez przytłaczający ryk, który był głosem Thipona Tavali – nie żyje, nie żyje! Słyszysz?! Nie żyje!
Nagle nastała cisza.
– Jak to? – zabrzmiał głos Thipona, tym razem normalny, ten, który profesor pamiętał – jak to profesorze, cóż Pan opowiada? Profesorze?
– To już nie była ona biedny chłopcze…
– Nie ona? To w takim razie, kto?
– Doprawdy, nie wiem… Czy nie możemy porozmawiać na zewnątrz? Proszę, wróćmy na powierzchnię…
– Kto!? – po raz kolejny głos Thipona zabrzmiał głośniej niż najpotężniejszy grzmot w czasie burzy.
– Nie wiem! To siedziało w niej! Mówiło do nas! Groziło! Lżyło nas i poniżało… Musieliśmy ją związać… i zakneblować!
– Wszak – Thipon mówił spokojnie – to była Felisja! Kiedy odjeżdżałem, to była ona!
– Może ona, może nie ona. Cztery miesiące po twoim wyjeździe coś zaszło między nią a mistrzem Ichi. Starzec był wstrząśnięty. Mówił o demonach i o jakiejś… czarnej doktrynie. Kazał natychmiast zniszczyć Runę, a komnatę zasypać. Wtedy właśnie…to…się ujawniło. Mówiło, że już za późno. Że brama jest już w drodze, a klucznicy czekają. Bełkot!
Przez chwilę zapanowała cisza.
– Ogry zeszły do komnaty – kontynuował Donahau – Zniszczyły Runę. Zgruchotały każdy kamień posadzki. Wtedy przy otworze pojawiła się Felisja. Wydaje nam się, że to była ona. Że przez chwilę była sobą. Thiponie…
– Mów! – zagrzmiał głos.
– Skoczyła do komnaty… Zabiła się… – profesor westchnął ciężko – wykrzykiwała twoje imię…
Lodowe pomieszczenie zaczęło drżeć. Kryształ zaświecił mocniejszym blaskiem. Zebrani upadli na ziemię, powaleni niewyobrażalnym hałasem. Ze sklepienia spadały kawałki lodu. Thipon płakał.
– Panie Tavala! – profesor po raz kolejny zmuszony był stanąć w szranki z nieludzkim głosem swego rozmówcy – Niech Pan się opanuje, na Cztery Żywioły! Nie wiem czym pan jest teraz, ale chyba jakieś resztki rozsądku panu zostały?!
Płacz momentalnie przerodził się w szaleńczy śmiech.
– Bramą, profesorze! – krzyczał Thipon – bramą jam jest! Prawda, że pięknie to brzmi!?
– Oszalał pan!
– Czy to jest szaleństwem!?
W komnacie nagle zrobiło się ciemno – światło kryształu zgasło. Profesor usłyszał głośne jęknięcie.
– Z pewnością! – śmiał się Thipon. Kryształ znów zaświecił, a profesor ujrzał pana Burkhearta, który w tej chwili wyjmował nóż z piersi Butsa. Kiedy martwe ciało sługi upadło na lód zabójca rzucił się na profesora.
– Stop! – zagrzmiał Thipon.
Burkheart zatrzymał się. Błędnym wzrokiem wpatrywał się w Donahaua.
– Drogi Butsie! – krzyknął Tavala.
Profesor ponownie spojrzał w kierunku sługi. Buts żył – stał tuż obok Burkhearta, którego już nie było obok profesora. Obaj obserwowali kryształ starając się zrozumieć sens, tego co się wokół nich działo.
– Co do dia…!! – profesor nie zakończył przekleństwa. Przerwał mu dziki wrzask Yatha, który rzucił się pędem w górę korytarza – na zewnątrz. Jakby uciekając w panicznym strachu.
– Czym jest szaleństwo, drogi profesorze?! Tym co ujrzał Pan przed chwilą? Czego boi się ten nędzny Yath? Szaleństwa? Czy igraszki czasem? A może wszystkiego? Wszystkim jam jest, powiadam ci Donahau – pięknie to brzmi!
-Runa – wysapał przez zaciśnięte zęby profesor – ona jest winna.
– Winną ona jest, tak jest! – kpił Thipon – mapą ona nie jest, nie, nie jest! Czymże jest? Schronieniem jest, tak jest! Spojrzyj Pan, Panie profesorze!
Oczom Donahaua ukazał się widok przedstawiający kilkoro postaci, ubranych w czarne szaty, stojących w kole. W centrum znajdowała się Runa.
– Widzi Profesor co takiego ci nikczemnicy wyczyniają? Tak… modlą się. Ahh, ależ do kogo?! Komu oddają cześć? Dobrze profesor zgaduje, brawo! Tak, do tego posążka. To jest imć Garritaen – kuglarz. Pomniejszy demon. Taki…demonek. Tak się składa, że ostatni… Ostatni ludowy chochlik. Pańskie Cztery Żywioły wyparły innych, wymazały. Zamieniły w kilka ludowych baśni i wierzeń. Zepchnęły na prowincję wiary! Panowie w czerni to ostatni przedstawiciele swej rasy. Widzi Pan ich dłonie? Proszę skupić wzrok. Nie życzyłby profesor sobie widoku ich twarzy… Mniejsza z tym! Odeszli wraz ze swą doktryną. Tak chcieli ich bogowie. Nikczemny Garritean jednak pozostał, w Runie. Po to się tam zebrali, w najgłębszej komnacie Kasciry, ich świątynii. Aby zaszczepić dogmat w kamieniu.
A wraz z nim pamięć o innych. O tych, którzy jeszcze, gdzieś poza naszą cywilizacją tlą się
w prastarych wierzeniach.
– Stek bzdur…-wyszeptał do siebie profesor.
– Ohh, nieprawda, nieprawda! Jam tam był – cudowne sformułowanie! I żem widział! I żem doświadczył! Szaleństwa wstrętnego karła! Strachu Thriggvy! Oni tam jeszcze są. I chcą wrócić na piedestał!
– Thiponie… Co się wydarzyło w trakcie twojej podróży… Co zaszło tutaj? W tej grocie?
– Thipon… Tak…Brama kiedyś nim była. Nauka i odkrycia – oto co się liczyło! A Garritean to wykorzystał…Wysłał biednego Thiponka do swoich kuzynów. Wykorzystał wielką miłość! Panna Avinale uczyniła to, czego czarne kreatury pragnęły… Uwierzyła w demona, a on biedaczką zawładnął. A Thipon… Również uwierzył…. Cztery Żywioły są kłamstwem! Gdzie się podziała Dos, Pani Wiatru? Dokąd udał się Ankas? Dlaczego nie uratowali Felisji?! – głos ponownie przybrał na sile.
– Odpowiedź jest prosta – kontynuował już spokojnie – nie ma Czterech Żywiołów. A Garritean jest. I Thrigva jest. Co więcej, Tawru, władca oceanów, Xalron – Pan Czasu, czy Gwundog – mistrz podziemi – oni wszyscy również są! Ohh! A oto i dostojny Finster! Panowie! Poznajcie demona północy, mroźnych wiatrów i wiecznego mrozu!
Profesor spojrzał za siebie. W pierwszej chwili widział jedynie ścianę lodu. Jednak im dłużej się w nią wpatrywał tym bardziej wydawało mu się że dostrzega delikatny ruch w głębi lodu – między odbiciami palących się kaganków. Przetarł oczy.
– Panie Burkheart, czy Pan też to widzi?
– Coś tam…
– O Bogowie! – przerwał mu profesor.
Tym razem dostrzegł ruch na powierzchni lodowej ściany, która zaczęła falować i wybrzuszać się.
W końcu wyłonił się z niej kształt. Najpierw wynurzyła się głowa – podłużna i szpiczasta. Następnie cienki tułów i jeszcze cieńsze, długie kończyny. Lodowe monstrum poruszając się jak pająk podeszło do profesora. Zbliżyło głowę do jego twarzy. Donahau poczuł jak z zimna sztywnieje mu każdy mięsień.
– O których bogach Pan mówi profesorze? – rozległ się głos Thipona – czyżby uważał Pan, że mości Finster to pański Żywioł Wody? Pańska Ekimenes?
W chwili kiedy profesorowi wydawało się, że już nie odzyska czucia powyżej ramion demon parsknął zraszając twarz Donahaua cienką warstwą lodu i odwrócił się w kierunku Burkhearta.
– Czy Ekimenes zdolna byłaby do takich czynów? – kontynuował Thipon.
Długie palce demona objęły ramiona Burkhearta. Stwór podniósł go, a czasie kiedy to czynił ciało człowieka błyskawicznie sztywniało. Szyja, ręce i głowa w końcu przybrały białą barwę. Włosy pokrył szron. Z jego gardła wydobył się przerażający krzyk, który jednak nie trwał długo. Demon cisnął zamarzniętym ciałem w ścianę lodu, z której się wynurzył. Szczątki Burkhearta rozpadły się na kilka sztywnych kawałków pozostawiając krwawe ślady na lodzie. To, co Thipon nazywał Finsterem podeszło do klęczącego i wyjącego z przerażenia Butsa.
– Nie !- krzyknął profesor – Nie… – głos zdławił mu płacz.
Demon zatrzymał się.
– Nie – co? Nie – zabijaj? Czy nie – jest to Ekimenes? – zapytał Thipon. Jego głos znów był ogłuszająco głośny.
– Nie… – profesor nie odpowiedział. Ukrył twarz w dłoniach i płakał. Pogodził się ze śmiercią. Poddał się.
Demon podszedł do kryształu i przyłożył do niego głowę. Po chwili gwałtownie odskoczył i zniknął – wtopił się z powrotem w lodowiec. Profesor podniósł przerażony wzrok na kryształ.
– Kim jesteś?! – krzyknął – z pewnością nie Thiponem! Potworze!
Nie uzyskał odpowiedzi. Kryształ zgasł i zrobiło się bardzo zimno. Zapanowała cisza przerywana jedynie przez gasnące łkanie Butsa.
Droga Felisjo,
Uwierzyłem w nich. Wiesz, że taki był cel podróży, w którą zostałem wysłany przez Garriteana. Wszak czułaś jego obecność w sobie. Zdawałaś sobie sprawę z tego, czego pragnie. Ta wiedza zapewne przywiodła Cię do tego drastycznego kroku, który uczynił mnie najnieszczęśliwszą istotą na świecie. Jestem Bramą. Poznaję ich. Obcuję z nimi. Ożywiam. Każdego dnia przychodzą do mnie. To wielkie szczęście – powrócić umarłą wiarę, jedyną wiarę, do życia. A jednak, gdzieś w głębi, czuję ból. Niewyobrażalny.
Cisza – nie zgadzam się na nią. Nie zaakceptuję jej!.
Sprowadzę Cię z powrotem Felisjo!
Nie poznasz mnie. To prawda, już nie jestem tą samą osobą. Nie jestem nawet człowiekiem. Spotkanie z ludem Yath odrobinę mnie… odmieniło. To oni pokazali mi Prawdę. Wywołali wizje dzięki którym zrozumiałem wszystko i dzięki którym uwierzyłem w demony takie jak Finster. On jedynie dopełnił przemiany – tej fizycznej.
Dzięki krwi i skórze Atrona ujrzałem pradawny lud, protoplastów Yath, którzy wznieśli Białą Kroplę. Widziałem ich obrzędy, ceremonie i rytuały przywołań. Widziałem ich bóstwa. Niektóre nikczemne, jak ten, który zmuszony został do wejścia w Ciebie, inne przerażające i potężne. Poznałem ich sługi i ich sługi. Pojąłem istotę wojny z żywiołami, która zmusiła nasz kult do odejścia w niepamięć.
Musisz się przygotować. Świat, który ujrzysz również nie będzie ten sam.
Nie zadawaj mi, proszę, pytań dotyczących przeszłości. Thipona już nie ma. Thipon nigdy nie zgodziłby się z czarną doktryną. Jednak te miejsca, które za Twoim pośrednictwem wskazał Garritean, jedyne miejsca w których nasi bogowie jeszcze istnieli, odmieniły go. Zasiały niepewność i ciekawość. Osobiście zetknął się z Nimi. Wessał umierające wierzenia w siebie i wypluł jako żywe, żądne świata dogmaty. Niewątpliwie prawdziwe.
W głębi Kontynentu ojciec Donahau prowadzi świętą wojnę w naszym imieniu. On również uwierzył.
Pragnę byś wróciła i zasiadła u mego boku. Nawiązałem kontakt z Tym, który włada Twoim światem. Jego sługa dostarczy Ci ten list. Jeszcze kilka ofiar i nasi wierni powrócą Cię do żywych.
Ukochana, czekam na Ciebie z niecierpliwością. Nie rozdzieli nas już nic. Nigdy już cisza nie wywoła trwogi w naszych sercach.
Razem poprowadzimy ten świat w kierunku jedynego i prawdziwego światła – Czarnej Doktryny.