Iz zadawał ciosy znacznie szybciej, niż można było je sparować. Wielkie mięśnie napinały się, a pot lśnił na opalonej skórze. Blond włosy, zwykle postawione w krótkiego irokeza, podskakiwały przy każdym ruchu. Niezwykle jasne oczy młodego mężczyzny obserwowały rywala, w skupieniu kalkulując każdy jego ruch. Bo Iz walczył tak, jak zwykle – żeby wygrać. Zawsze. I nigdy nie odpuszczał. Niby dlaczego miałby to robić?
– Dość! – krzyknął nagle przeciwnik, unosząc ręce w obronnym geście.
Mimo to Iz wyprowadził kolejny cios, w ostatniej chwili zatrzymując go przed twarzą mężczyzny.
– Już? – zaśmiał się głośno, podskakując w miejscu. – Przecież dopiero zaczęliśmy.
– Z tobą nie da się prowadzić treningu – facet słabo machnął ręką, próbując złapać oddech. Widać było, że ledwo może ustać na nogach, podczas gdy po dwudziestopięcioletnim Izie w ogóle nie było widać zmęczenia. – Jak ty to robisz? – dziwił się, zgięty w pół.
Odpowiedziała mu jednak cisza i wzruszenie wielkich ramion. Błyskawicznie tracąc zainteresowanie wszystkim dookoła, Iz zszedł z ringu. Znudzony pozwolił pomocnikowi ściągnąć sobie rękawice, po czym bez słowa podziękowania czy pożegnania ruszył pod prysznic. Zmywając z siebie pot, zastanawiał się, czy miał jeszcze czas, aby wpaść do mechanika, zanim spotka się z Adamem. I doszedł do wniosku, że nie.
Krzywiąc się do własnych myśli, wytarł ręcznikiem wielkie ciało i nie zwracając uwagi na zazdrosne spojrzenia innych użytkowników szatni, przeszedł nago do swojej szafki. Nie ociągając się, założył dżinsowe spodnie, czarny podkoszulek i ciężkie buty – swój standardowy zestaw. Złapał jeszcze skórzaną kurtkę w krwistoczerwonym kolorze z materiałowym kapturem i ruszył do wyjścia. Ciemne, odrapane korytarze doprowadziły go do baru, na którego tyłach znajdował się klub bokserski. Wystrój przybytku był staromodny, a obsługę stanowili wyłącznie ludzie. Zero mieszańców, androidów czy ludzi z wszczepami. Nie, żeby Iz miał coś do nich, po prostu podobał mu się retro klimat tego miejsca.
– Daj mi jednego na drogę – zastukał o bar, uśmiechając się pełną gębą.
– A ty nie prowadzisz? – zapytał barman, ale i tak nalał mu whisky. Od razu podwójną.
– Yhm – potwierdził młody mężczyzna, uśmiechając się jeszcze szerzej, po czym wypił alkohol. Z hukiem postawił szklankę na blacie, podsuwając ją ponownie barmanowi. – Jeszcze jeden. – A gdy ta została napełniona, wypił jej zawartość, zupełnie nie przejmując się niezadowoleniem malującym się na twarzy mężczyzny stojącego za barem. – Przecież wiesz, że na mnie to nie działa. Mam żołądek ze stali! – wykrzyknął Iz, ruszając do wyjścia.
– Kiedyś cię to zabije – odpowiedział barman, kręcąc głową.
Ignorując jego słowa, Iz jednym ruchem założył czerwoną kurtkę i na odchodne pokazał mężczyźnie środkowy palec. Teraz interesowało go tylko spotkanie. A raczej możliwość pojechania na niego swoim retro cudeńkiem. Tym, które tak bardzo wyróżniało się na tle autonomicznych pojazdów, zarówno tych naziemnych, jak i powietrznych. Nikt nie miał czegoś takiego, a już na pewno nie w tak dobrym stanie. Głównie dlatego, że zdobycie części do motocykla z lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku graniczyło z cudem, a zdobycie paliwa dokładnie nim było. Iz miał jednak swoje dojścia i nigdy nie brakowało mu ani jednego, ani drugiego.
Podchodząc do motocykla, delektował się więc pełnymi podziwu i zazdrości spojrzeniami przechodniów. Tu każdy wiedział lub szybko się dowiadywał, czyja była to maszyna. A to oznaczało tylko jedno: możesz patrzeć, ale nie próbuj się zbliżać. Świadomy tych wszystkich zazdrosnych spojrzeń, Iz wsiadł na motocykl, będąc pewnym, że część z nich nie podziwiała maszyny, a jej właściciela. Mężczyzna nie dziwił się im, w końcu wiedział, jak wyglądał. Wielki, przystojny, dosiadający metalowej bestii, której krwistoczerwony lakier cudownie łapał promienie zachodzącego właśnie słońca. Co więcej, ciemnoszare wstawki, w taki sposób pochłaniały światło, że wydawały się niemal czarne. „Idealna równowaga” – pomyślał Iz, ignorując spojrzenia obcych ludzi. Interesował go tylko motocykl i to, co czuł, gdy przekręcał kluczyk w stacyjce.
Zasłuchany w cudowny warkot silnika, Iz jechał przez metalowo-szklane miasto. W swoim bardzo długim życiu widział ich wiele, w co najmniej kilku światach: zarówno te piękne, jak i brzydkie, mroczne i jasne, bogate i biedne, pod ziemią i wśród chmur. Jednak to właśnie Termopolis, mimo że nie najpiękniejsze czy najlepsze, wydawało się mężczyźnie wręcz idealne. A powód był prosty – było ono jego miastem i kochał je bezwarunkowo. Czuł się w nim dobrze, pędząc szerokimi ulicami oślepiany kolorowym światłem. Pośród wielkich, świetlistych banerów przypominających ludziom o rzeczach, których nie potrzebowali, a które chcieli mieć. Stal i szkło, ludzie i mieszańcy, roboty i androidy. A do tego zero roślinności, za to mnóstwo śmieci, które piętrzyły się we wszystkich zaułkach, ale na żadnej z ulic. Nikt tu już nawet nie zwracał na to uwagi, bo zasada była prosta: jak ci się nie podoba, to coś z tym zrób. Jak nie, to się zamknij. W tym świecie czcze gadanie nigdy nie spotykało się z ciepłym przyjęciem.
Iz dobrze to wiedział – bo on był jednym z tych, którzy coś zmieniali. Może właśnie dlatego, gdy jechał przez miasto na swoim stalowym rumaku, czuł się jak bohater filmów popularnych w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku. Dawno temu zdobył kilka takich na holotaśmach i już nie mógł się oderwać. Miały w sobie coś, co bardzo mu się podobało. Ignorował więc kiczowatą i powtarzalną fabułę oraz słabe aktorstwo i nie lepsze efekty specjalne. W niemal każdej wolnej chwili oglądał te filmy, wyłapując coraz to nowe sceny czy teksty, które jakimś cudem mu umknęły. Z wypiekami na twarzy, jak dziecko, którym nigdy nie był, Iz śledził każde słowo i gest głównego bohatera filmu. W głębi duszy pragnąc być taki jak on: badass otulony kiczowatymi tekstami, udający się w stronę zachodzącego słońca, ku kolejnej przygodzie. Czy naprawdę zbyt wiele chciał?
Nie wiedział. Jednak to, co dostawał, było albo bolesnym żartem, albo ktoś tam nie miał poczucia humoru. Bo oto teraz, jak wiele razy przedtem, stał przed wzmocnionymi metalowymi drzwiami w otoczeniu czujników, skanerów i kamer. I, mimo że był równie wielki jak te drzwi, to czuł się wręcz malutki. Wiedział, że nie ma z nimi najmniejszych szans. One nie przyjmowały żadnych racjonalnych argumentów. Mimo to, zanim Iz zapukał, odczekał dłuższą chwilę. Łudził się, że tym razem Adam po prostu go wpuści. Usilnie starał się wmówić sobie, że tym razem będzie inaczej. Po chwili jednak poddał się i zapukał.
– Hasło – zażądał głos.
– To ja, otwieraj. – Iz zerknął na kamerę, która przekazywała jego obraz do głównego ekranu. – Daj spokój – poprosił, starając się zachować spokój.
– Hasło – rozbrzmiała niezmieniona komenda.
Iz przez chwilę jeszcze walczył sam ze sobą, aż w końcu westchnął ciężko. „To ostatni raz, ostatni” – pomyślał, cicho wypowiadając kolejne słowa:
– Babciu, babciu, dlaczego masz takie wielkie uszy?
– Żeby cię lepiej słyszeć wnusiu – odpowiedziały drzwi. Chwila przeciągała się w nieskończoność.
– Babciu, babciu, dlaczego masz takie wielkie oczy?
– Żeby cię lepiej widzieć wnusiu – rozległa się odpowiedź, po której zapadła wyczekująca dalszej części hasła cisza.
Iz milczał jednak uparcie. Czując rosnącą irytację, zamknął oczy i pomasował nasadę nosa. Mięśnie ramion napięły się, a żyły na czole uwydatniły. Jeszcze przez chwilę mężczyzna starał się opanować, ale po prostu miał dość. Właśnie wtedy pierwszy potężny cios trafił w metalowe drzwi, zostawiając na nich niewielkie, półkoliste wgłębienie.
– Kurwa twoja mać, czy ciebie powaliło do reszty?! Dlaczego za każdym, pierdolonym, razem muszę tu stać i wypowiadać te debilne kwestie?! Przecież na tych pieprzonych kamerach i czujnikach, widzisz, że to ja, a nie jakiś dopelganger. Więc dlaczego, za każdym, kurwa, razem…
Cichy dźwięk zwalnianej blokady zamka dotarł do uszu Iza, gdy ten akurat brał oddech. Zrezygnowany, westchnął ciężko, po czym bez słowa wszedł w ciemność. Chwilę później drzwi do warsztatu Adama zamknęły się za nim cicho, jakby go połykając.
Idąc wolno dobrze znanymi sobie, ale słabo oświetlonymi korytarzami Iz nawet się nie rozglądał. Dokładnie znał to miejsce i wiedział, co go czeka. Las. Prawdziwy, sprawnie działający ekosystem z pełnym przepływem energii i obiegiem materii. Flora i fauna – niemożliwa już do zobaczenia w tym świecie ze stali, szkła i betonu – tu działała idealnie. Zapewne wielu mieszkańców Termopolis oddałoby wszystko, by choć zobaczyć to miejsce. Jednak Iz nie do końca był fanem przedzierania się pomiędzy drzewami, wśród wilgoci i chmar owadów, co krok uważając, by znowu w coś nie wdepnąć. Nie, on zdecydowanie wolał miasto i jego… twardość. W lesie było dla niego zbyt duszno i wilgotno. Poza tym tu zawsze miał wrażenie, że coś na niego patrzy. I jak w mieście wiedział, co może się czaić za kolejnym zakrętem, tak w lesie każdy krzak wydawał mu się podejrzany, trzęsąc się z niewiadomych przyczyn. Iz nigdy nie mógł być pewien, czy to przez wiatr, przemykający pomiędzy szczelinami specjalnie zagiętej czasoprzestrzeni czy coś się tam czaiło, chcąc rozerwać mu gardło. „Tylko wilka mi tu jeszcze brakowało” – pomyślał, w końcu wychodząc po drugiej stronie lasu. Nadal jednak pozostawał czujny, uważnie obserwując zarośla. Wolał się upewnić, że nic nie skoczy mu na plecy.
Na szczęście pozostała część pomieszczeń, tysiąca metrów kwadratowych warsztatu Adama była już standardowymi pokojami. Tylko, że wszystkie potwornie zagracone i po brzegi wypełnione rzeczami: od kineskopów, przez komputery analogowe, cyfrowe i kwantowe, po roboty, wszczepy czy plazmowe otwieracze do konserw. Wszystko i nic. Skarby i złom. Powietrze i kurz. I choć Izowi trudno było w to uwierzyć, w tym chaosie panował jakiś dziwny rodzaj porządku. Taki, w którym tylko jedna osoba się orientowała i wiedziała, co jest co i gdzie jest to coś, oraz gdzie jest źródło ładowania do tego czegoś. Możliwe też, że roboty sprzątające, które co jakiś czas prześlizgiwały się w polu widzenia, także miały tę wiedzę. W końcu niestrudzenie krążyły tuż nad powierzchnią podłogi, zjadając kurz i energię. Przypominały Izowi małe kraby, choć były od nich znacznie wydajniejsze i inteligentniejsze. No i same się rozmnażały. „A nie, to potrafiły i zwykłe kraby” – przypomniał sobie, wchodząc do największego pomieszczenia. „To znaczy, potrafiłyby, gdyby w tym świecie nie wyginęły dawno temu”.
– Naprawdę nie musiałeś używać takich słów – karcący głos Adama powitał Iza w głównej części warsztatu.
Jego wychudzony właściciel siedział zgarbiony, tyłem do wejścia i najwyraźniej nie planował przerywać tego, co robił, aby powitać gościa. Iz widział charakterystyczne rozbłyski światła i iskry latające wokół głowy Adama. Co więcej, pokój wypełniał także cichy, brzęczący dźwięk spawarki. Nie chcąc przeszkadzać gospodarzowi, Iz przeszedł na środek pokoju, zerkając na zmodyfikowany przez Adama zegar o wielkich czerwonych cyfrach. Tych, które przeskakiwały wolno, w niepowtarzalny sposób odliczając czas do rozpoczęcia zadania. „Jeszcze tylko kilka minut” – zauważył Iz, ale powiedział coś innego.
– To nie każ mi za każdym razem stać przed tymi drzwiami – warknął, ledwo powstrzymując się od przekleństwa. Nie powinien się denerwować. Nie teraz. Nie mieli aż tak dużo czasu.
Zamiast więc kontynuować tę rozmowę, podszedł do dużego stołu i wzdychając ciężko, opadł na krzesło, które zaskrzypiało znajomo pod jego ciężarem. Rozglądając się od niechcenia, Iz starał się odsunąć od siebie zbędne myśli, skupiając się na tym, co znane. Pomieszczeniu, które było zarówno warsztatem, pracownią, sypialnią, jak i jadalnią, w którym jedynie cienkie ścianki rozdzielały poszczególne strefy. I tylko kuchnia była zupełnie oddzielnym pomieszczeniem.
Przede wszystkim jednak ten warsztat był całym światem wątłego mężczyzny, który właśnie coś spawał. „A przecież nigdy nie powinien się nim stać” – pomyślał odruchowo Iz. „Skup się. Nie myśl za dużo” – skarcił się szybko, kontynuując wędrówkę wzrokiem po pomieszczeniu. Chyba jedynym, w którym panował względny porządek. Oczywiście poza kurzem na podłodze. On zawsze tam był i to się nigdy nie zmieni. Podobnie, jak zapach metalu, elektryczności oraz energii wypełniający pomieszczenie. Jak powietrze przed burzą.
– Dlaczego za każdym razem odstawiamy tę szopkę? – zapytał Iz cicho, w zamyśleniu poprawiając krótkiego irokeza.
– Taki rytuał – Adam wzruszył szczupłymi ramionami, nadal zgarbiony nad projektem. – Niezmienność. Stałość. Powtarzalność.
– Gówno – to było jedyne, co młody mężczyzna mógł odpowiedzieć.
Później już tylko brzęcząca cisza rozbrzmiewała w pokoju. Taka, dzięki której Iz mógł się lepiej skupić. Jego złość zniknęła całkowicie, a szeroki uśmiech zmienił się w wąską linię. Wielkie mięśnie napinały się pod spodniami i czerwoną kurtką, aż do momentu, gdy Iz nie poczuł, że wszystko mu drętwieje. A już po chwili jego głowę wypełniało tylko i wyłącznie zadanie. Naturalna spontaniczność, swoboda i lekkość ducha zmieniła się w czujność. Każda komórka nastawiała się na to, co miało zostać zrobione. Co ON musiał zrobić. Skupienie nie było więc czymś, co Iz robił, a raczej czym się stawał.
A gdy był już gotowy, skierował spojrzenie na metalowy portal pośrodku pokoju. Duży łuk niemal ginął pod gęstwiną kabli i kul energetycznych wiszących w powietrzu. Ciężki zapach pustki i lekki elektryczności, mieszały się wzajemnie, wzmagając czujność Iza. Ciemny metal, z którego stworzony był portal, dawał nieodparte wrażenie, jakby pochłaniał światło. Przez to nawet spontaniczne wyładowania, co chwilę rozświetlające jego powierzchnię, nie były w stanie całkowicie wygrać z ciemnością. I tak powinno być. Światło kontra ciemność. Zawsze idealna równowaga.
– Izramaell – spokojny głos Adama przeciął naelektryzowane powietrze.
– Mówiłem, żebyś mnie tak nie nazywał – mruknął Iz, kierując spojrzenie jasnych oczu na chudego mężczyznę.
Patrzył, jak Adam powoli toczył się w stronę konsoli portalu, a kółka jego wózka rzeźbią charakterystyczne ślady na zakurzonej podłodze. I gdyby Iz był mniej skupiony na celu, zapytałby mężczyznę, czy znowu schudł. Jego twarz wydawała mu się jeszcze bardziej poszarzała niż zwykle, a cienie pod niezwykle jasnymi oczami chyba znowu się powiększyły. Ponadto długie blond włosy niedbale związane w kucyk, były jakby bardziej postrzępione. Iz powinien też zapytać, czy Adam dobrze się czuje, ale miał zadanie i nie mógł się rozpraszać. Zapyta o to wszystko później. Zawsze miał, ale nigdy tego nie robił.
– Sam wybrałeś sobie to imię, a teraz nie chcesz go używać? – dziwił się mężczyzna na wózku, majstrując przy konsoli portalu.
– Wystarczy Iz – mruknął butnie, wstając i przeciągając się.
Czerwona skórzana kurtka zaskrzypiała upiornie, idealnie komponując się z uruchamianym właśnie portalem. Po metalu przebiegły łuki elektryczne, a powierzchnia wewnątrz zafalowała jak tafla wody, do której ktoś wrzucił kamień. Aż w końcu powietrze naprawdę zmieniło się w wodę, której powierzchnia jęczała rozdzierająco.
Iz odruchowo napiął mięśnie, ale nie było to objawem zdenerwowania. Wiedział, co go czeka. Znał się na swojej robocie. Zachowując więc milczenie, podszedł do wytworzonego przejścia. Tam, gdzie do grubego bloku magnesu przytwierdzony był wielki miecz, o niezwykle szerokim ostrzu. Broń miała rękojeść owiniętą czarnymi paskami skóry, a ostrze było szerokie na dwadzieścia pięć centymetrów i długie na ponad półtora metra. Wzdłuż jednej z krawędzi wydrążone były dziury, które nie mogły osłabić tego miecza, ale ułatwiały wyciągnięcie go, gdyby zaklinował się w drewnie, kamieniu czy ciele. Broń na pewno była nietypowa, ale przy sile Iza zwykłe ostrza łamały się jak zapałki. A to było idealne – podobnie jak Iz. Co więcej, tylko on mógł dzierżyć tę broń. No i jakby się dobrze nad tym zastanowić to także Adam, ale on nie miałby siły jej unieść.
Nie mając czasu na rozmyślanie o głupotach, Iz chwycił miecz prawą dłonią, a magnes natychmiast puścił ostrze. Następnie mężczyzna przerzucił broń przez ramię, a magnes wszyty w czerwoną skórę, identyczny z tym przy portalu, natychmiast ją pochwycił. „Już czas” – pomyślał Iz, biorąc głęboki wdech. Szybko zarzucił czerwony kaptur na głowę i zerkając na gigantyczne, czerwone cyfry resetującego się właśnie zegara wszedł w portal.
***
Iz wyszedł z portalu, a świat za nim zamknął się bezpowrotnie. Zmienił się, bo mężczyzna go zmienił – ale ten świat nie zmienił Iza. Jedynie… wytrącił go z równowagi. Wprowadził niepewność… wszystkiego. Tego, co prawdziwe, a co nie. Rozchwiał i rozszczepił jego umysł, a od tego można było zwariować. Iz potrzebował więc czegoś, co pozostawało stałe. Do czego mógł wrócić. Właśnie dlatego w warsztacie Adama nic się nie zmieniało. Niezmienność była konieczna, aby ponownie ugruntować Iza w tej rzeczywistości. Jedynej, która miała sens. Żeby – nieważne co działo się za ścianą portalu i ile czasu tam minęło, czy kilka godzin, czy kilkaset lat – Iz mógł wrócić tam, gdzie jego miejsce. Do Adama i tego świata. Niezmiennie po upływie siedmiu minut i siedemdziesięciu siedmiu sekund. I jak takie określenie czasu mogło wydawać się dziwne, tak te trzy czerwone siódemki widoczne na zmodyfikowanym zegarze działały, jak kotwica dla pamięci Iza. Były stałe, powtarzalne, niezmienne. Podobnie jak cisza, która zawsze witała go po powrocie oraz zapach potrawki czekającej na stole. Bo jedyne co mężczyzna mógł przynieść z tamtych światów to potworny głód – cena przejścia.
Zrzucając kaptur, Iz odpiął miecz z pleców i automatycznym ruchem podsunął go do bloku magnesu, pozwalając pochwycić ostrze. Rozglądając się wokoło, mężczyzna niepewnie ruszył w stronę stołu, próbując przypomnieć sobie, gdzie jest. Wiedziony odruchem usiadł na krześle, które znajomo zaskrzypiało pod jego ciężarem. Zaczynając łapczywie jeść, Iz zupełnie nie przejmował się zbyt gorącym posiłkiem. Niejasno kojarzył, że właśnie taki powinien być: parzący i przykuwający uwagę wszystkich zmysłów. Ugruntowujący go tu i teraz, odrywający od świata za portalem. I z każdą kolejną łyżką potrawki, ciało Iza wypełniało się ciepłem, dźwiękiem i życiem. Nie był już tylko celem i skupieniem, ale na powrót stawał się sobą. Bo mężczyzna chciał wrócić. Być Izem, od biedy Izramaellem. Byleby być tu i teraz.
A w momencie, gdy ostatnia łyżka potrawki wylądowała w żołądku Iza, mężczyzna zakotwiczył się w tej rzeczywistości. Nadal jeszcze niepewnie, ale to minie. W końcu wszystko sobie przypomni. To, kim jest, co tu robi i kim jest mężczyzna na wózku inwalidzkim.
– Wszystko w porządku? – zapytał troskliwie Adam, wyjeżdżając zza ścianki, która oddzielała sypialnię od głównego warsztatu. Adam wie, czuje i słyszy, że Iz jeszcze całkowicie nie wrócił. Nadal pozostaje oderwanym od rzeczywistości obserwatorem.
– Tak – odpowiada Iz cicho. Odkłada łyżkę. Opiera się plecami o oparcie starego krzesła. Wzdycha. Obserwuje. Słucha.
Widzi jak… Adam. Tak. Adam mu się przygląda. Chudy mężczyzna niedbale zakłada długi blond kosmyk za ucho, ale z marnym skutkiem. Włosy pozostają w nieładzie, upiornie podkreślając bladość skóry mężczyzny. Ten siedzi mocno zgarbiony, oddychając z wyraźnym trudem. Dlaczego tak oddycha? A tak, jest chory. Iz widzi każdą plamkę, każdy cień na skórze. Nieświadomie wsłuchuje się w nierówny rytm małego, schorowanego serca. Słyszy rozpadające się tkanki, tak inne od jego własnych. On… Iz. „Jestem Iz”. Iz był… Nie… Ja jestem czystą siłą – Adam jest wrakiem. On… „Skup się, skup. Jesteś Iz”. Umysł wielkiego mężczyzny pracuje coraz szybciej. „Czy… Adam ostatnio też tak źle wyglądał?” Iz nie pamięta, ale zaraz wszystko… wróci do Iza. Do mnie. Bo mimo doświadczenia bardzo trudno jest pozbierać myśli z tych nieposkładanych.
– Długo tam byłeś? – pytanie było ciche i zadane swobodnym tonem. Jednak w głosie Adama brzmiała tęsknota, którą Iz dobrze znał i rozumiał. Była stała, niezmienna. „O! Teraz jest już dobrze. Wreszcie” – ulga, jakby zatkane wodą uszy nagle się odblokowały. W końcu Iz był sobą. Wrócił.
Mimo to nie zamierzał wdawać się w szczegóły. Przytaknął więc tylko w odpowiedzi. Bo i po co było o tym mówić. Wszystko poszło zgodnie z planem, a on chciał jak najszybciej zapomnieć. Świat za ścianą portalu musiał zginąć. Tak powinno być. W przeciwnym razie Iz zwariowałby, pamiętając je wszystkie. Pamiętając każdego siebie w nich. „Nie, to nie tak” – skarcił się, obserwując Adama. Nie zwariowałby. Zwyczajnie nie chciał pamiętać tego, jak kochał, nienawidził i cierpiał. Chciał zapomnieć, czy dla tamtego świata był bogiem, czy tyranem, świętym czy diabłem. Iz zawsze był tym, czym musiał być, aby przywrócić mu równowagę i nic nie mogło tego zmienić. A jedyne, o czym musiał pamiętać, to że świat za portalem nigdy nie był i nigdy nie będzie jego światem. Był prawdziwy, ale nie dla Iza.
Jego świat był tu, gdzie siedział na skrzypiącym krześle, wśród zapachu elektryczności i mocy. Tu gdzie jadł potrawkę pod czujnym wzrokiem Adama. Tu gdzie był Adam. I to właśnie dzięki wychudzonemu mężczyźnie świat za ścianą portalu w końcu całkowicie zniknął z umysłu Iza. Niemal. Bo uczucia pozostały, przez co mężczyzna nadal był niespokojny. Musiał się rozładować. Musiał się wyżyć. Musiał… się napić.
– Idę do baru – westchnął cicho Iz, przeczesując dłonią krótkiego irokeza. – Przyłączysz się? – zapytał, mimo że przecież znał odpowiedź. Ale i tak za każdym razem pytał, mając nadzieję, że usłyszy co innego.
– Nie lubię takich miejsc – westchnął Adam, potrząsając lekko głową. Kolejne blond kosmyki wymknęły się spod rozciągniętej gumki i opadły mu na bladą twarz, ale mężczyzna nie wyglądał, jakby to zauważył.
– Nie. Nie lubisz, to ty stąd wychodzić. A powinieneś – podkreślił Iz, uważnie go obserwując.
– Ta. – Smutek w głosie Adama był wręcz namacalny. Zupełnie jak wózek, na którym siedział.
I jak Iz zawsze starał się unikać pytań, czy stwierdzeń, które wywoływałyby ten smutek, tak czasem nie umiał się powstrzymać. Bo co by nie robił, zawsze czuł, że krzywdzi Adama samą obecnością tutaj. Miał przecież wszystko, czego ten nie mógł mieć. Zamiast jednak o tym myśleć, wolał celebrować życie i cieszyć się jego każdym aspektem. W jakiś pokręcony sposób wierzył nawet, że bawi się za nich obu. Że za nich obu kocha każdą chwilę, jaką mieli.
– To idę – mruknął Iz, ruszając do wyjścia i nie oglądając się za siebie.
– Tylko nie przesadzaj – rzucił Adam w przestrzeń tak cicho, że gdyby młody mężczyzna wyszedł z pokoju, to pewnie już by go nie usłyszał. A tak zatrzymał się i obracając w miejscu, wykrzywił wściekle twarz.
– Co? – warknął, zaciskając pięści.
– Wiem, że chcesz odreagować. Ale proszę cię, żebyś nie zachowywał się… lekkomyślnie – wyjaśnił wychudzony gospodarz, patrząc na Iza spokojnie.
– Po tym wszystkim, co robię – mężczyzna wskazał wielką dłonią na portal – za nas obu, nadal uważasz, że jestem nieodpowiedzialny?!
– Tego nie powiedziałem – głos Adama pozostał spokojny i niemal wyprany z emocji. Nie bał się Iza. On, jako jedyny w tym czy innym świecie, nie musiał się go obawiać. – Wiesz, równie dobrze jak ja, że potrafisz być lekkomyślny. Chcę tylko, żebyś zachował trochę rezerwy do tego świata i ludzi w nim.
– Ta – parsknął Iz, momentalnie się uspokajając.
– Proszę cię o rozwagę… także w tym świecie – doprecyzował Adam, a na jego bladej twarzy pojawił się słaby uśmiech.
– Wiem – przytaknął mężczyzna, czując na skórze chłodne leśne powietrze. „W sumie nie tak głupio było tu mieć las” – pomyślał, rozluźniając spięte mięśnie i nabierając dystansu. Co jednak nie zmieniało faktu, że gdy tylko odwrócił się plecami do Adama, pokazał mu środkowy palec na pożegnanie. – Tak, tak – jestem dupkiem. Wiem o tym – zawołał, znikając mu z pola widzenia.
– Fakt. Jestem dupkiem – cichy głos Adama, błyskawicznie zniknął w głośnym śmiechu Iza, odbijającym się od ścian. Zupełnie jakby mężczyzna powiedział coś śmiesznego, a nie po prostu prawdę.
***
Iz pił. Alkohol spływał mu do gardła nieprzerwanym strumieniem, wśród głośnych okrzyków stałych bywalców baru i dudniącej muzyki. W wielkiej dłoni mężczyzny butelka pozostawała stabilna, mimo morza alkoholu, które wypił wcześniej. A teraz do żołądka trafiło mu kolejne czterysta pięćdziesiąt mililitrów whisky. Naraz. W ciągu kilku sekund.
– No – wrzasnął Iz roześmiany, uderzając butelką o bar. Szkło rozpadło się w towarzystwie wrzasków i śmiechów, a także przekleństw. – Płacisz, Łowczy! – zażądał, wyciągając rękę w stronę członka gangu o debilnej nazwie.
Przecież oni w życiu nawet nie widzieli prawdziwej zwierzyny, a polowanie na androidy się nie liczyło. A może? Iz nie był pewien, ale i mało go to teraz obchodziło. Nie, gdy z uśmiechem na twarzy obserwował przegranego. Spokojnie czekał na swoje pieniądze, które w towarzystwie przekleństw w końcu wylądowały na barze. Odprowadzając nieszczęśnika wzrokiem, Iz zgarnął kasę, zostawiając jeden banknot na ladzie.
– Daj następną – zaśmiał się, ocierając usta.
– Nie wiem, jak ty to robisz. – Barman pokręcił głową, stawiając przed nim świeżo otwartą whisky i szklankę.
– Mówiłem ci. Żołądek ze stali. – Iz zachwiał się delikatnie.
Szeroki uśmiech nie schodził mu z twarzy, gdy niedbałym ruchem odsuwał szklankę. Złapał butelkę za szyjkę i pociągając duży łyk alkoholu. Rozkoszując się jego smakiem, nie myślał za dużo. Było mu po prostu dobrze i cieszył się, że znowu wygrał. Nieczęsto, bowiem zdarzało się, że ktoś wyzywał go na konkurs w piciu. Większość stałych bywalców baru dobrze wiedziała, że nie należy się z nim zakładać. No, ale Łowczy nie należeli do najbystrzejszych ludzi na świecie.
Opierając się chwiejnie o kontuar, Iz rozejrzał się wokoło. W barze było duszno i głośno, a jego własne myśli wypierane były przez żar innych ludzi, ich śmiech, chęć do zabawy oraz muzykę i alkohol. A właśnie tego mężczyzna potrzebował, tego chciał. Choć byłoby lepiej, gdyby znalazł sobie towarzystwo. I jak na zawołanie, pośród tłumu Iz wychwycił postać pięknej kobiety. Nie tracąc czasu, zaczął przepychać się pomiędzy ludźmi i już po chwili objawił się przed nią, jak w jednym ze światów przed… „Zapomnij” – skarcił się, mało przytomnie. „Jesteś sobą. Nie jesteś nimi wszystkimi”.
– No hej. – Iz postawił butelkę na stoliku przed kobietą, uśmiechając się szeroko.
To zawsze działało. W końcu był przystojny i wielki – nie musiał się więc zbytnio starać. Jemu przecież nikt nie odmawiał, każdy był go ciekawy. A gdy kobieta zaśmiała się uroczo, wiedział już, że dziś nie zaśnie sam. Nieznajoma była cudowna, kusząca, elektryzująca, a jej oczy w kolorze pełni nie dawały mu spokoju. Dlatego nie pytając o zgodę czy chociażby imię, Iz chwycił ją za rękę i poprowadził na parkiet, gdzie zaczęli tańczyć, jakby nic innego nie istniało. Tylko muzyka, Iz i nieznajoma. Przytuleni. On mówił, a ona słuchała wsparta na jego silnym ramieniu. Rozmarzony i rozluźniony Iz opowiadał historie, a kobieta słuchała ich, uśmiechając się ciepło. Dzięki niej przypominał sobie, jak i zapominał o wszystkim, co przeżył. Był tu i tylko tu, a wszystko inne było bajkami, w które nikt by mu nie uwierzył.
Tańcząc, Iz przyciskał kobietę do swojego wielkiego ciała, chcąc być bliżej niej. Desperacko wtulał się w jej szczupłe, ale zadziwiająco mocne ciało, pragnąc ciepła. Potrzebując go. Mężczyzna poruszał się w rytm dudniącej muzyki, którą nie tylko słyszał, ale też czuł całym ciałem. Jakby i ona była żywa. Dzięki temu Iz czuł się bardziej prawdziwy. I nic więcej się nie liczyło, nie istniało. Żadne zasady, ograniczenia czy sens. Był tylko Iz. A to było wszystko, czego potrzebował. Więc, nawet jeżeli czyniło to z niego egoistę, niech i tak będzie. Bo i ze wszystkim sobie poradzi.
Był przecież wszystkim.
Był idealny.
Był.
***
Iz ponownie stanął przed metalowymi drzwiami, których powierzchnię tak dobrze znał. Każdy nit czy zadrapanie, a także półkoliste wgniecenie, które ostatnio tu zostawił. Widząc je, automatycznie poczuł irytację na myśl o tym, co miał zrobić. Nie mając jednak wyboru, Iz poprawił plecak na ramieniu i uniósł rękę, aby zapukać. Właśnie wtedy rozległ się dźwięk odblokowywanego zamka, a drzwi otworzyły się same. Przez pełną sekundę mężczyzna stał w bezruchu, by w następnej zerwać się z miejsca i pognać przez zagracone korytarze. „Będzie dobrze. Będzie dobrze. Nic mu nie jest” – powtarzał sobie, ignorując dziwne uczucie, które towarzyszyło dźwiękowi zamykanych drzwi. Bo teraz, sprawnie lawirując między drzewami, modlił się tylko o cud.
A gdy on nastąpił w postaci Adama, na którego bladej i schorowanej twarzy pojawiło się zdziwienie, wielki mężczyzna gwałtownie zatrzymał się w miejscu.
– Co do cholery? – zapytał Iz, wskazując mniej więcej w stronę drzwi wejściowych.
– Uznałem, że miałeś rację – odparł spokojnie Adam. Widząc jednak niezrozumienie na twarzy gościa, uśmiechnął się delikatnie.
– Ty weź mnie tak nie strasz! – Nie było mu do śmiechu. – Cholera – warknął cicho, masując szeroki kark. – Cholera – powtórzył.
Iz bał się o Adama. Zawsze się o niego bał. Bo nieważne, jak nienawidził tych jego paranoicznych skłonności (po części uzasadnionych a po części nie), to zawsze obawiał się o jego bezpieczeństwo. Obaj mieli wrogów i to takich, którym nie podobało się to, co tu robili. Że bawią się w bogów, w których dziś już nikt nie wierzył. Wrogów, którzy chcieli im przerwać, ale na szczęście nie umieli ich nawet znaleźć. Poza tym ci nie mogli mieć pewności czy śmierć Adama cokolwiek zmieni. Iz wiedział i za każdym razem, gdy patrzył na schorowanego towarzysza, robiło mu się przykro. Bo wszystko, co Adam robił, wyczerpywało go. A gdy on umrze, Iz zostanie sam. Potwornie bał się tej chwili i tego, że nie będzie wiedział co zrobić. W końcu nigdy nie był sam. Skrycie marzył więc, że Adam będzie żył wiecznie. I jak wiedział, że w pewnym sensie tak właśnie będzie, nie pocieszało go to.
– Jesteś gotowy? – spokojny głos Adama ugruntował młodego mężczyznę w czasie i przestrzeni.
I pierwszy raz Iz chciał odpowiedzieć, że nie jest gotowy. Z powodu, którego nie rozumiał, nie chciał zostawiać Adama samego. Nie dziś, nie teraz. Wiedział jednak, że taka odpowiedź nie wchodziła w grę. Mieli robotę i świat do wyrównania. Iz miał tylko nadzieję, że tym razem nie spędzi tam kilkuset lat, próbując przywrócić mu równowagę.
– Twoje żarcie – mruknął, rzucając plecak na stół obok Adama. Coś w środku zachlupotało, a jedno z jabłek wytoczyło się ze środka i pognało ku krawędzi stołu, w ostatniej chwili zatrzymując się na jego granicy. Iz miał tylko nadzieję, że ciasto się nie uszkodziło, bo cholernie trudno było je zdobyć. – W sumie to nie wiem, dlaczego ja ci je przynoszę. Poślij któregoś z robotów. – Dąsał się jak dziecko, w ten sposób ukrywając, jak bardzo mu zależy na Adamie. Obaj to wiedzieli.
Nic więcej nie dodając, podszedł do wolno objawiającego się portalu. Prawą dłonią chwycił za miecz i jednym ruchem przytwierdził go do pleców, przez co czerwona kurtka zaskrzypiała cicho. Następnie narzucił kaptur i ostatni raz zerkając na czerwone cyfry resetującego się właśnie zegara, Iz wszedł w portal.
***
Iz wyszedł z portalu, a świat za nim zamknął się bezpowrotnie. Potworny głód dominował myśli oraz pragnienia mężczyzny. Szybko zsuwając czerwony kaptur z głowy jedną ręką, drugą zdjął miecz z pleców i podsunął go do bloku magnesu. A gdy ten pochwycił ostrze, Iz ruszył do stołu, na którym stała miska z potrawką.
Jak wiele razy przedtem, Iz usiadł na skrzypiącym krześle.
Jak wiele razy przedtem, zaczął mechanicznie jeść.
Jak wiele razy przedtem, starał się zapomnieć.
A mimo to czuł, że coś się zmieniło. Nie wiedział co, ale wrażenie się nasilało. Miał… Uczucie… Nie. Nie wiem. Nie umiał jeszcze uformować tej myśli. Była chaotyczna i niejasna. Wszystko z tego świata mieszało się ze wszystkim z tego drugiego. Iz miał wręcz wrażenie, że słyszy szepty, głosy, wspomnienia. Jakby jego własne komórki nuciły o tym, co wiedział, a czego nie mógł wiedzieć. O tym, co było i jest, a czego nie ma. Jednak Iz nie rozumiał sensu tych… tamtych… słów. Świat za portalem nadal był zbyt wyraźny i przeszkadzał mężczyźnie w odbieraniu tego, w którym się teraz znajdował. Mojego świata. „Jest mój” – przypominał sobie Iz, ciągle roztargniony. Ale nadal nie był sobą w tym świecie. Jeszcze nie. Iz był wersją samego siebie z tamtego i tego świata jednocześnie. Był wszystkimi Izami i żadnym.
Na szczęście, wraz z kolejnymi pochłanianymi porcjami potrawki, zmysły mężczyzny zaczynały się wyostrzać, a umysł pracował coraz sprawniej. Im pełniejszy był żołądek Iza, tym więcej myśli było jego własnych. Tego Iza w tym świecie. Tego, który coraz mocniej czuł, że coś jest nie tak. Ale, również tego, który nie mógł przestać jeść – przerwać rytuału, przywracającego mu stabilność i sens. Widział, czuł i słyszał, tylko, że nie mógł zareagować:
Widzi ślady kółek w warstwie kurzu pokrywającego podłogę. Ale brakuje tych prowadzących z kuchni do jadalni oraz tych do sypialni.
Czuje smak potrawki. Ale nie jest to ten sam smak.
Słyszy ciszę. Ale nie słyszy w niej bicia serca Adama.
Wniosek: brakuje śladów, brakuje sensu, brakuje Adama.
„Drzwi… co mi nie pasowało z drzwiami?” – Iz stara się ugruntować, być tu i teraz. I udaje mu się dopiero wtedy, gdy połyka ostatnią porcję potrawki. Tej, która smakuje zupełnie inaczej niż zwykle. Wtedy mężczyzna zrywa się z krzesła, a metalowa miska i łyżka lądują z hukiem na podłodze. „Za długo się zamykały” – i Iz już wie, co w tym znajomym otoczeniu jest, a czego nie powinno być. Słyszy bicie serca, które zna, ale dla którego nie było tu miejsca. Tego, którego właścicielka pojawia się właśnie w polu widzenia mężczyzny.
– No hej – mruczy cicho kobieta, a oczy w kolorze pełni obserwują go uważnie.
Iz nie odpowiada, nie zamierza też dyskutować. Wie już wszystko. Teraz, gdy ugruntował się w tym świecie, czuje kurz, energię i… krew. Mnóstwo krwi. „Dziwne, wydawało mi się, że niewiele w nim już jej pozostało” – pomyślał, zrywając się z miejsca. Jednak zabrakło mu kilku centymetrów, aby chwycić miecz pozostawiony przy portalu. Kobieta dopadła do Iza jednym skokiem, zmieniając się w trakcie lotu. Stawy pękły, twarz wydłużyła się, a skóra pokryła się sierścią. Potężne zębiska wilkołaka błyskawicznie zacisnęły się na prawym przedramieniu Iza, chroniącego nim twarz. Materiał czerwonej kurtki oraz ludzka skóra i mięśnie rozdarły się, a krew trysnęła prosto do pyska bestii.
Jednak, niespodziewanie dla wilkołaka, jego zęby natrafiają na przeszkodę nie do zniszczenia. Taką, która niszczy wszystko inne. Metal, który nie istniał w tym świecie, a z którego wykonany był szkielet Iza. Zębiska bestii pękają więc natychmiast, gdy tylko zderzają się z jego szarą powierzchnią. Dokładnie w tym samym momencie, głowa wilkołaka nagle oddziela się od reszty jego ciała. Cielsko padła na ziemię, a płyn podobny do krwi miesza się z kurzem na podłodze.
Iz widzi niezrozumienie w gasnącym spojrzeniu bestii, której łeb nadal wisi mu na przedramieniu. Nic nie mówiąc, jednym ruchem rozwiera szczęki wilkołaka i pozwala opaść głowie swobodnie na ziemię. Iz widzi, że to, co z pozoru wyglądało na człowieka, a potem na wilkołaka nie było ani jednym, ani drugim. W ciele nietypowego mieszańca dostrzega wszczepy oraz kompozyty niemetaliczne, które umożliwiały przemianę. Ale Iza nic to nie obchodzi. Wilk jest martwy. Zakrwawiony miecz ląduje ponownie na swoim miejscu, prowadzony lewą ręką mężczyzny – równie sprawną, jak ta prawa. Iz odrywa rękaw kurtki i przygląda się swojemu przedramieniu. Ludzkie mięśnie, ścięgna i skóra szybko się naprawiają, aż do momentu, gdy po ugryzieniu nie pozostaje żaden ślad. Jak zawsze zresztą. Jednak to, co nadal tam było, to ból głęboko w sercu Iza. I to właśnie on ostatecznie przykuł umysł mężczyzny do tego świata. Wrócił.
„Zostałem sam” – pomyślał Iz i nie patrząc na zwłoki u swoich stóp, ruszył w stronę kuchni, dobrze wiedząc, co tam zastanie. A mimo to, gdy na blacie kuchennym, między różnymi częściami ciała, wnętrznościami i okrwawionym garnkiem z potrawką, zobaczył głowę Adama, gardło ścisnęło mu się boleśnie. Włosy wychudzonego mężczyzny zlepione były krwią, a siniaki i rany pokrywały niemal każdy fragment jego twarzy. Tej, która miała teraz więcej koloru niż za życia. Jednak to spokój malujący się na niej, najsilniej przykuwał uwagę Iza. Mężczyzna zobaczył go wyraźnie, gdy ujął głowę Adama w dłonie. Trzymał ją tak, jakby była jego największym skarbem. Bo i w pewnym sensie właśnie tak było. A przecież zawsze wiedział, że Adam kiedyś umrze. Obaj byli na to przygotowani, a mimo to potworny żal, ból i sprzeciw kotłowały się w Izie, formując łzy. Mężczyzna pozwalał im płynąć swobodnie, nie wstydząc się ich. W końcu każdy czułby to samo, gdyby przytulał do ciała swoją własną, zmasakrowaną głowę.
Bo Iz był Adamem. Był wszystkim tym, czym on nie mógł być, a czym chciał: silniejszym, sprawniejszym, inteligentniejszym bytem. Ten zlepek komórek, którym obleczony był niezniszczalny metalowy szkielet Iza, pochodził od Adama, pragnącego lepszego życia dla siebie i innych. Stworzył go, a raczej stworzył samego siebie takim, jakim od początku powinien być. Którym byłby, gdyby nie spontaniczna i przypadkowa mutacja, która pojawiła się w niewłaściwym miejscu i czasie. Jednak Adam to wszystko naprawił. Tak, jak to robił każdy Adam, setki razy przedtem, w każdym z poprzednich żyć i światów. Ciągle się udoskonalając. Każdy lepszy od poprzedniej wersji… z nielicznymi wyjątkami. A przecież już teraz Iz był niemal idealny – bo nieśmiertelny. Musiał tylko bardziej uważać na nieznajomych.
Ponieważ teraz, gdy to Iz stał się podstawowym Adamem, jego obowiązkiem było stworzenie samego siebie na nowo. Bo ich zawsze musiało być dwóch. Priorytetem było więc wykonanie kopii zapasowej, która nie tylko zwiększała szanse przetrwania, ale i wskazywała drogę powrotną do właściwego świata. Już nawet nie mówiąc o tym, że wykonywanie wszystkich misji także za Adama, było po prostu wyczerpujące.
„We dwóch będzie łatwiej” – pomyślał Iz, wzdychając ciężko. Wolno podniósł głowę Adama i złożył ostatni pocałunek na zakrwawionym czole swojego słabszego ja. Następnie odłożył ją na blat i wyszedł z pokoju.
***
Wpatrzony w czarną jak noc powierzchnię portalu, Iz po raz kolejny zastanawiał się, czy niczego nie zapomniał. Starając się skupić i uspokoić, kalkulował i planował podróż. Aż w końcu, ciągle niepewny celu, chwycił za rękojeść miecza. Ostrze błyskawicznie zsynchronizowało się z metalowym szkieletem Iza i komórkami Adama, wyłączając magnes. Po raz ostatni wspominając swoje życie tu, Iz…
wszedł w portal…
zamachnął się mieczem…
wszedł w portal…
zamachnął się mieczem…
wszedł w portal…
zamachnął się mieczem…
„O, ten się nada” – pomyślał Adam.