
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Do Heinu dotarli w towarzystwie ponurych chmur, które zasnuły niebo dwa kwadranse wcześniej i wisiały ciężko nad Rogatą Kompanią, jakby chciały przekazać im jakąś czarną nowinę. Nagrzane powietrze wciąż oddawało ciepło i póki co nie padało, jednak rycerze podświadomie wyczuwali coś, czego sami nie potrafili nazwać, odkąd przekroczyli niewielką, drewnianą palisadę i wjechali na łono wioski. Konie strzygły nerwowo uszami, niektóre rżały, bądź wierzgały, gdy trzynastu opancerzonych wojowników rozglądało się wokół, wypatrując jakiegokolwiek ruchu.
Nic się nie działo. Żadnego poruszenia, żadnego odgłosu, świadczącego o tym, że ktoś zamieszkuje to miejsce. Rozsiane dokoła niskie, ponure chaty były zupełnie opuszczone, tak jak i cała wioska. Wyglądało, jakby nigdy wcześniej nikt tutaj nie mieszkał. Ciemne, wykrzywione konary drzew zdawały się patrzeć na nich zza niewysokiego ogrodzenia, niczym niemi strażnicy tego dziwnego miejsca. Powietrze wypełnione było zapachem śmierci.
– Coś tu jest mocno nie tak – odezwał się w końcu Grunwald i zeskoczył z konia. Dobył swego młota i z uniesionym orężem postąpił kilka kroków w przód.
Gestem dłoni dał sekretny znak swoim ludziom i kilku jego rycerzy podążyło za nim. Reszta pozostała w siodłach, trzymając broń w gotowości.
– Kaspar, Schaeffer, Tobias, Ulrich – przeszukajcie to miejsce – mruknął dowódca.
Wyznaczeni do tego wojowie spojrzeli po swoich obliczach. Można było z nich wyczytać niepokój i napięcie. W końcu rozeszli się po najbliższych chatach.
– Nie ma sensu tego robić, Abraham. Przecież jak na dłoni widać, że to miejsce jest opuszczone – stwierdził Valentin, opuszczając siodło i rozprostowując kości. – Pewnie zabobonne wieśniaki posrali się ze strachu, gdy tylko jeden opowiedział drugiemu, że po lesie łażą ich ożywieni zmarli.
– To ja tutaj decyduję, co ma sens – Grunwald warknął w jego kierunku. – W tej wiosce mieszkali ludzie i chcę wiedzieć co się z nimi stało! Miejcie się na baczności, Koziorożce.
Kilka chwil później zwiadowcy i młodzi rycerze wrócili do pozostałych. Nie mieli tęgich min. Właściwie wyglądali, jakby na śniadanie zjedli coś nieświeżego i teraz ich żołądki z trudem to utrzymywały.
– Jakie wieści?
– Odkryliśmy ślady walki… Na bogów… – Kaspar zaciągnął się powietrzem. Czuł, jak robi mu się niedobrze.
– Co się stało? Mówcie!
– Wszędzie krew… – odezwał się Schaeffer. – To okropne…
– Weź się w garść, Marcus! Jesteś rycerzem, do cholery!
– Jestem, ale nigdy w życiu nie widziałem takiej masakry… – Zwiadowca spojrzał na dowódcę. – Przejdźcie się po tych chatach! W każdej z nich spotkacie niemowlęta z przegryzionymi gardłami i dzieciaki pozbawione wnętrzności… Wszędzie krew… pełno krwi… Niech bogowie mają nas w opiece… – Prawą ręką wykonał ochronny gest.
– Widziałeś kogoś innego prócz martwych dzieci?
– Nie, nie ma żywej duszy. Wygląda na to, że cała starszyzna zniknęła… Są ślady walki, ale żadnego ciała, prócz dzieciaków.
– Pewnie podzielili ich los – wtrącił Tobias.
– Więc gdzie są ciała? – zapytał Grunwald.
– Nie mam pojęcia, kapitanie. Ale jeśli zamienili się w żywe trupy…
– Przestań pieprzyć, młody! Nie ma żadnych żywych trupów – wycedził gromko Valentin.
– Tak? To gdzie się podziała reszta wioski? – Ulrich postawił się weteranowi. – Bo tutaj na pewno ich nie ma! Poza tym Schaeffer mówił o przegryzionych gardłach…
Zapadła pełna grozy cisza. Rycerze spoglądali po sobie, jakby na twarzy każdego z nich wypisana była odpowiedź na nurtujące ich pytania. W końcu Grunwald podjął decyzję.
– Pochowamy ofiary i ruszymy dalej. Jest w pobliżu jeszcze jakaś wioska? – spojrzał na Kaspara.
– Tak, miniemy las i będzie Munderwald. Jest nieco większa od Hein.
– Więc możliwe, że ktoś stąd ocalał i jakimś cudem dotarł do sąsiedniej wioski. Trzeba to sprawdzić.
– Naprawdę w to wierzysz, kapitanie? – zapytał Valentin. Grunwald wychwycił w jego tonie kpiącą nutkę ironii. – Rozejrzyj się, nie ma żywego ducha, a dzieci zostały wycięte. Chcesz innego świadectwa, że mamy przed sobą jeden wielki cmentarz?
– Od kiedy zebrało ci się na takie spostrzeżenia? – zapytał dowódca. – Za dużo pijesz.
– Szkoda tylko, że teraz jestem trzeźwy – mruknął weteran. – Sam dobrze wiesz, co się kroi, ale nie chcesz powiedzieć o tym pozostałym.
– Nie tobie o tym decydować – warknął Abraham.
– No jasne, bo przecież to ty zastąpiłeś Axela.
Znów zapadła cisza, gdy obaj mężczyźni mierzyli się wzrokiem, który mógłby kruszyć lód. Pozostali rycerze patrzyli po sobie, wspominając poprzedniego dowódcę, który zginął jakiś rok temu, gdy rozprawili się z kilkoma centigorami*.
– Masz z tym jakiś problem? Jeśli nie podoba ci się, że Wielki Mistrz mianował dowódcą mnie, a nie ciebie, możesz z nim o tym podyskutować, gdy wrócimy do miasta. Albo winić za to samego siebie – skwitował Abraham wymijając potężnego mężczyznę i dosiadając swego konia.
Valentin Winterberg zacisnął zęby i zwinął dłonie w pięści. Zastygł w bezruchu, niczym marmurowa statua, przyglądając się swemu dowódcy paskudnym wzrokiem. Grunwald miał jednak rację – Valentin był najbardziej doświadczonym i zarazem najstarszym rycerzem w oddziale. Tylko złemu prowadzeniu się mógł zawdzięczać, że ,mając prawie czwarty krzyżyk na karku, wciąż nie awansował nawet do stopnia porucznika. Weteran z ponurą miną odwrócił się i wspiął bez słowa na potężnego rumaka.
Wyruszyli pół godziny później, gdy kilku wyznaczonych przez Andreasa rycerzy pochowało pomordowanych. Robili to w milczeniu, nawet na siebie nie spoglądając. Sola zmówił modlitwę pogrzebową za dusze umęczonych i w końcu wyjechali z upiornej wioski, kierując się za dwoma zwiadowcami.
Jechali piaszczystym traktem pośród otaczających ich z obu stron sosen i brzóz, zmierzając do Munderwaldu. Ciężkie, stalowoszare chmury zasnuły niebo na dobre, sprawiając, że zrobiło się jeszcze ciemniej niż dotychczas. Dziwne, zwłaszcza, że do wieczora pozostało jeszcze dobrych kilka godzin. Kompania Koziorożców podążała w skupieniu, nie odzywając się do siebie słowem. Wokół było cicho i spokojnie, wydawało się, jakby całe życie w okolicy po prostu wymarło.
Niespodziewanie niebo w oddali przeciął blady piorun i po chwili głuchy grzmot przetoczył się po okolicy. Wiosenne burze o tej porze roku nie były niczym nadzwyczajnym, ale zakuci w zbroje wojownicy doskonale zdawali sobie sprawę, że to wcale nie musiał być jedynie zew natury. Na tych ziemiach działo się coś niedobrego i nawet zwykła burza była dla wojowników czymś, co zaczynało ich martwić. Pospieszyli swe rumaki, które rozbijając piasek pod swoimi kopytami, galopowały co sił w nogach, pokonując kolejne zakręty na trasie.
Niedługo później las skończył się, a przed oczami rycerzy wyrosła otoczona drewnianą palisadą wioska położona nieco w dolinie. Grunwald gestem dał znać, by jechać dalej i stępa pokonali zygzakowatą, wąską ścieżynkę, prowadzącą w kierunku bramy wjazdowej do Munderwaldu.
Mijając wejście, wjechali między niskie, drewniane domy, rozglądając się wokół i wypatrując wszelkiego poruszenia. Munderwald jednak wydawało się być tak samo wymarłe jak Hein, a to nie wróżyło nic dobrego. Dotarli w końcu na główny plac otoczony posępnymi domostwami, gdy niebo znów rozbłysło, a oni dostrzegli ruch między chatami. Konie wierzgały niespokojnie i rżały, przerażone tym, co miało za chwilę nastąpić. Gdy nieznajomi nieco się zbliżyli, Grunwald i jego ludzie zdali sobie sprawę, z kim mają do czynienia. Nieumarli, potykając się i zataczając, zdążali powoli ku opancerzonym wojownikom. Było ich piętnastu, może więcej. Otaczali rycerzy ze wszystkich stron, wydając z siebie przeraźliwy charkot i rzężenie. Poruszali się powoli i niezgrabnie, jakby czyjaś złowroga moc dodawała im sił i kierowała nimi, pociągając za sznurki w koszmarnym tańcu śmierci. Z każdą kolejną chwilą zacieśniali krąg wokół wojowników, którzy próbowali poskromić niespokojne zwierzęta. W powietrzu unosił się obrzydliwy smród zgnilizny, palonego ciała i odchodów. Nawet dla szkolonych rycerskich rumaków, trupi odór i obecność nieumarłych to było za dużo.
– Koziorożce, zwarty szyk! – Grunwald wydał rozkaz, wyszarpując młot z uchwytu przy siodle. Uniósł oręż w górę, a gest ten sprawił, że jego ludzie podążyli za nim i w rozbrzmiewającym z trzynastu gardeł okrzyku bojowym ustawili się obok siebie, kłując boki swych wielkich rumaków piętami, by te wykonywały ich polecenia.
– A nie mówiłem, że to żywe trupy?! – krzyknął Tobias. W jego głosie słychać było strach.
– No to teraz będzie zabawa. Już zaczynałem się nudzić. – Valentin roześmiał się szaleńczo i zacisnął mocniej dłoń na rękojeści broni.
– Obyś tylko nie zapłacił za nią życiem – mruknął Konrad, przywołując swego konia do porządku.
– Naprzód! Za Zakon Koziorożca! – głęboki głos dowódcy rozniósł się po okolicy.
Pozostali czekali na ten znak.
Niczym jeden organizm rzucili się w przód na swych rumakach, każdy w swoją stronę, by zmierzyć się z ożywionymi zwłokami. Konie, zachęcone gniewem i pewnością swoich właścicieli, bez problemu wdarły się między kroczących z wolna nieumarłych, tratując kilku z nich i rozbijając na mniejsze grupki. Młoty bojowe i miecze zataczały niewidoczne kręgi w powietrzu, gruchocząc kości przeciwników i ścinając ich makabryczne głowy.
Niezdarnie poruszający się wrogowie nie byli w stanie zagrozić dobrze wyszkolonym żołnierzom, choć kilkakrotnie zgniłe palce niektórych z nich przejechały po opancerzonych nogach Tobiasa i Soli, próbując ściągnąć ich na ziemię. Bezskutecznie. Valentin uderzał swym młotem jak w transie, śmiejąc się przy tym, jakby postradał zmysły. Walczący obok Konrad, Schaeffer i Andreas dekapitowali właśnie niewielką grupkę nieumarłych. Grunwald i Kastor, walczący ramię w ramię, odsyłali w nicość kolejne żywe trupy. Wkrótce główny plac wioski wyścieliły zwłoki nieumarłych, a walka została zakończona. Andreas chwycił za sztylet i na napierśniku wyrył nim kilka prostopadłych żłobień – pamiątki po wrogach, których właśnie pozbawił życia. Chociaż tak naprawdę nie było się z czego cieszyć.
– Nawet się nie rozgrzałem, psia mać – mruknął niezadowolony Valentin, chowając młot w uchwycie przy siodle.
– Jeszcze będziesz miał swoją szansę – powiedział Abraham i zeskoczył z konia. – Przeszukajmy chaty, może być ich tutaj więcej. W razie problemów, wołać.
Rozdzielili się i chodząc od chaty do chaty, szukali kolejnych przeciwników, bądź kogoś, kto być może jakimś cudem przeżył i mógł rzucić nieco światła na to, co się działo w okolicy. Nic takiego jednak się nie zdarzyło. Munderwald, tak jak i Hein, była całkiem opuszczona – prócz leżących na placu trupów, nie było tu nic, czym rycerze mogliby się zainteresować.
Gdy spotkali się ponownie przy koniach, niektóre twarze zdradzały niezadowolenie, inne przygnębienie. Niebo nieco się przejaśniło, jakby zdało sobie sprawę, że plugawe siły kroczące po tej ziemi zostały odesłane tam, gdzie ich miejsce. Z północy wiał delikatny, orzeźwiający wietrzyk.
– Dwie wioski, ni żywego ducha. Zamiast tego chodzące zwłoki. Z chęcią bym się w końcu dowiedział, co tu się wyrabia. – Grunwald zmarszczył brwi. – Nie mamy nawet punktu zaczepienia, nie mamy nic…
– Może jednak młody miał rację? Może pora wrócić do miasta i zdać raport Mistrzowi? – zaproponował Kastor.
– Nie ma takiej możliwości, już mówiłem. Doprowadzimy tę sprawę do końca.
– Chcesz się włóczyć po całej prowincji, od wioski do wioski i wypatrywać żywych trupów, kapitanie? – zapytał Konrad, jakby zrezygnowany.
– Jeśli będzie trzeba – tak. Po to jesteśmy, jak dupa od srania – podsumował Grunwald i przejechał dłonią po gęstej brodzie.
– Mój dziadek kiedyś opowiadał… – odezwał się nagle Tobias, a wzrok rycerzy zwrócił się na jego oblicze. – Jeśli w okolicy pojawiają się ożywione zwłoki, musi być ktoś, kto nimi kieruje. Czarownik korzystający z zakazanej magii.
– Mówiłem, że to Vondur – wypalił Stromberg, jednak nikt nie zwrócił na niego uwagi.
– Skąd twój dziadek wiedział o takich rzeczach?
– Jeździł swego czasu tu i tam, był awanturnikiem i obieżyświatem. Jako dzieciak, często słuchałem do snu historii o jego wyprawach. Opowiadał mi o takich, jak tu leżą. – Wskazał głownią swego młota na ściętą, niemal obdartą ze skóry głowę leżącą nieopodal. – Nie męczą się, nie śpią, łakną jedynie ludzkiej krwi. Poruszają się, wydają z siebie dźwięki, ale nie ma w nich życia. Jedynie plugawa magia.
– Więc mówisz, że w okolicy pojawił się jakiś czarownik, synu?
– Zwłoki same nie chodzą, a już tym bardziej nie atakują. Muszą być przez kogoś kontrolowane.
– To na pewno ten, który zabił braciszka w świątyni Saturna. Moja wersja zaczyna się sprawdzać – odezwał się Andreas. – Wykradł amulet, którego kapłani mieli strzec za wszelką cenę, zabija ludzi i zamienia ich w swoich nieumarłych sługusów. Jeśli znajdziemy tego skurwiela i zabijemy, skończą się nasze problemy – skwitował porucznik.
– Też tak uważam. Andreas ma rację – zawtórował mu milczący do tej pory Schaeffer.
– A jeśli, tak jak mówi Stromberg, to Vondur? – zapytał Kastor. – Co by tutaj robił, przecież te ziemie są silnie chronione przez Sojusz Trzech.
– Pewnie zatęsknił za domem i postanowił się tutaj urządzić po swojemu – mruknął ironicznie Valentin.
– Vondur czy nie, trzeba go znaleźć, i to jak najszybciej. Jeśli nieumarli będą krążyć po lasach, panika ogarnie całą baronię. Nie możemy do tego dopuścić, bo to może zaważyć na całej polityce handlowej Ajsenlandu – rzucił Grunwald.
– Pytanie tylko, gdzie go szukać. Może być wszędzie – odezwał się Sola. – Chyba że…
Medyk zamyślił się na chwilę.
– Chyba że co? – Dowódca spojrzał na niego.
– Z tego co się orientuję, niedaleko stąd znajduje się stara faktoria. Przez ostatni rok była zamknięta, ale dwa miesiące temu znów zaczęła działać. Moglibyśmy tam popytać, pomyśleć nad dalszymi ruchami, a przede wszystkim zatrzymać się na noc. Sen pod gołym niebem, gdy po okolicy szwendają się ożywione zwłoki, nie jest dobrym pomysłem.
– Sola ma rację, na śmierć zapomniałem o Faktorii Starego Marleya. – Kaspar klepnął się otwartą dłonią w czoło, podejmując temat. – Teraz prowadzi ją Bruno Köhring razem z kilkoma mieszkańcami Ajsenholm.
– Skąd o tym wiesz? – Kapitan uniósł prawą brew, zerkając na niego z ukosa.
– Bo Bruno to mój kuzyn. – Kaspar uśmiechnął się rozbrajająco. – Dobry z niego chłop, na pewno nie odmówi nam noclegu, a i podzieli się wieściami, jeśli coś mu się o ucho obiło. Cały czas mają ruch w interesie, z ludźmi się spotyka na co dzień, więc może coś wiedzieć.
– Oby, bo jak na razie jesteśmy w dupie – powiedział Valentin. – Niech to szlag, ale mnie suszy… Powiedz no, Kaspar, twój kuzyn pędzi tam jakąś gorzałkę?
– Nawet o tym nie myśl! – Grunwald uciął rozmowę, wsiadając na konia. – Kaspar, prowadź do tej faktorii. Miejmy nadzieję, że w końcu ktoś będzie coś wiedział.
– I że Bruno nie okaże się kolejnym żywym trupem? – mruknął do siebie Valentin, spinając konia do drogi. W paskudnym nastroju dołączył do swych przyjaciół, jako ostatni opuszczając wymarłą wioskę.
Z każdą częścią coraz ciekawiej. :)
Nie jestem jednak pewien czy zamiast "łona wioski" nie powinieneś był napisać wnętrza wioski.