Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
W Dybicach mieli takie powiedzenie: osiołka zgubiłeś – w Strykach znajdziesz.
Z kolei w Strykach mówiono: w Dybicach śledzia za niedźwiedzia.
A czasem gospodarz z Dybic, wracając z codziennej harówki i widząc, że klepisko nie zamiecione, kasza nie gotowa, a baba zamiast giezła prać i obejścia doglądać do góry brzuchem leży, cedził przez zaciśnięte zęby: tfu, Strykowe porządki. Po czym zwykle odwijał pas z bioder.
Za to, gdy kto we Strykach rankiem bladym zastał ciemne chmury na niebie i dokuczliwy, marznący deszcz, często-gęsto mruczał pod nosem: ech, pogoda brzydka jak panna z Dybic.
Ino nie łaź podle Stryków! – ostrzegał ojciec córkę, odkąd uwypukliły się pod jej koszulą cechy niewieście.
Nie przez Dybice, smyku! – mawiały Stryczańskie matki, gdy syna na targ wozem wysyłały.
Rozdzielająca Stryki i Dybice rzeczka bezimienna spływała jadem i kipiała od nienawiści – najstarsi dziadowie nie pamiętali inaczej. Z brzegów obrzucano się obelgami. Na moście się bito.
Jak to zwykle bywa, najsroższa okazała się nienawiść braterska. Stryki i Dybice były bowiem braćmi, a rodzicem ich – pewien mroźny, grudniowy dzień, gdy chłopi z Kwietnicy, wsi dużej i bogatej, podeszli pod dwór dziedzica. W garści trzymali kosy i cepy, siekiery i kłonice, a nad ich głowami buchały pochodnie.
Wydarzenia te dawno już znikły w pomroce dziejowej, okryte tajemnicą do której mało kto wracał. Dość powiedzieć, że gdy zapadł wieczór, chłopi wrócili do Kwietnic bladzi ze strachu i niespodziewanie potulni. A gdy księżyc stał już wysoko na niebie, nadszedł dziedzic z kompanią.
Nie mogąc (czy może nie chcąc) rozeznać, kto jaką rolę odegrał w nieudanej rabacji, srogi dziedzic sięgnął po rozwiązanie iście salomonowe. Nadjeżdżając do gościńca wzdłuż skutej lodem rzeczułki, przykazał rozwrzeszczanej kompanii podzielić się na dwie drużyny. Jedna, podjechawszy na zachodni skraj wsi, łapać poczęła każdego, oszczędzając jeno podrostki najchudsze, najstarszych dziadów i te baby, których nie chciało im się gwałcić – po czym całą tę lamentującą czeredę dziedzic powywieszać kazał na okolicznych dębach.
Ci zaś, którzy pojechali na skraj wschodni, całą noc chwytali ludzi po chałupach i stodołach, po czym zakuwali ich w dyby ustawione szeregiem podle opłotków, gdzie do rana wszyscy sczeźli z mrozu i wycieńczenia.
Na koniec zaś chaty, co wzdłuż rzeczki stały, rozkazał dziedzic spalić, na wieki wieków rozrywając piękną Kwietnicę tak, jak gospodarz rozrywa bochenek chleba, by jedną połówką obdzielić domowników, a drugą żur zakąsić. Gdy wstało blade słońce, nastał nowy porządek. Odtąd, gdzie dyndali bosymi stopami wisielcy – były Stryki. Gdzie nieszczęsne szkielety tkwiły w dębowych uściskał, a na ich twarzach kruki i wrony rozgarniały szron, by dostać się do smakowitych oczu – tam po wieki miały być Dybice.
Wiatry historii przetaczały się przez dolinę. Rozsypywały popioły, by te użyźniły pola. Szumiały w liściach nad grobami pomordowanych, których na własnych plecach znosiły do zbiorowych mogił zapłakane kobiety. Ich podmuchy wyły potępieńczo za okiennicami, kiedy zimą do obu wsi zakradało się widmo głodu. Letnie zefirki igrały w pszennozłotych włosach panien, gdy padały w objęcia młodzieńców. Niosły płacz i śmiech dzieci. Wiały, gnąc w ukłonach słupy dymu z kominów, w dniu gdy pierwszy raz młynarz z Dybic oskarżył młynarza ze Stryków o kradzież mąki. Dmuchały niezłomnie, gdy pierwszy raz gospodarz ze Stryków lał nieheblowaną deską młodzika z Dybic, winiąc go za zbałamucenie córki. Tańczyły w powietrzu i zrywały czapki z głów bronującym rolnikom. Były tu, gdy na brzegach rzeki bezimiennej obrzucano się obelgami, gdy bito się na moście.
Aż w końcu niestrudzone wiatry przyniosły do doliny smród spalin i zapieczonego oleju. Rozklekotana ciężarówka brnęła przez rozmokłe drogi, telepiąc się tak straszliwie, że komisarz ludowy Wincenty Ambroż wolał kłusować obok niej na zdobycznym koniku, niż wraz z innymi gnieździć się w kabinie.
– Ruszże zad, pierońska kobyło! – ryknął Szymon Skorupka, bezlitośnie tnąc biczem – Czego stoisz?! Pracować trzeba! Tu nie Stryki!
Chuda szkapa spojrzała na niego z wyrzutem, po czym krok za krokiem ruszyła przed siebie, ciągnąc pogiętą bronę. Drewniane zębiszcza wgryzły się w ziemię i poczęły orać.
– A jak tam córka wasza, Szymonie? – zapytał Józwa, niewyraźnie z powodu przeżuwanej właśnie pajdki chleba – O zamążpójściu ciągiem nie myśli?
Szymon Skorupka splunął przez ramię i nic nie odpowiedział. Stary Józwa, podobnie jak inni sąsiedzi, znajdował ostatnio wielkie upodobanie w rozdrapywaniu Szymonowej bolączki.
– Nie moja sprawa – zastrzegł starzec i podniósł się, by pokuśtykać za Szymonem i jego kobyłą – Ale coś mi się widzi, że za bardzo sobie dajecie na łeb włazić. Ludziska już zaczynają gadać: co to za porządki u Skorupków? Baba chłopem jako cepem obraca, a córka, choć jej roków już szesnaście minęło, tylko tyłkiem po wsi kręci, w głowach bałamuci, a męża ni widu, ni słychu.
– Ech, dajcież wy mi spokój – burknął Szymon – Takieśta mądrzy? A jak mi z tymi babami do ładu dojść, kiedy one obie, wiedźmy przeklęte, ni słowa co powiem nie słuchają? Człek dzień cały w polu haruje, a te jeno na przyzbie siedzą, ozorami mielą, a kiedy się co do nich powie – to jakby do ściany…
– To widzi mi się, że z was pierdoła jest i kutas miękki – zarechotał Józwa, w pełni świadom chroniącego go starczego immunitetu – Mówili ludzie: nie brać wam żony ze Stryków! A przecie dziad waszej kobiety brata miał, co jego żona z kolei szwagra miała, którego stara z Dobromirem ze Stryków pożeniona była! No i macie teraz: baba pyskata, córka ojcowej woli nie szanuje – Strykowe porządki, he-he!
– Baczcie ino! – warknął Szymon zacinając kobyłę po zadzie – Baczcie! Znalazł się: mędrzec wszechwiedzący! To co mi czynić? Z babą już do ładu nie dojdę – starej szkapy nowych sztuczek nie nauczysz. A córce męża w końcu znajdę, nie bójta się. Znajdzie się odpowiedni kawaler, to do ślubu przekonam, choćby miała trzy niedziele na dupie nie siadać.
– A gdzie wy tego męża wypatrzyć chcecie, hę? Toć już chadzali do niej i Michał Boczek, i Jakub syn młynarza, a i mój Janko pod jej okienko latał jak zając na przednówku. Kiedy wasza córa przez wioskę idzie, każdy młodziak wnet ma korzeń w portkach! Każdy by ją z miejsca brał na siano, choć to przeca Strykowe nasienie. W mężach wam przebierać jak w ulęgałkach.
– Od siana do ołtarza droga daleka – odparł z westchnieniem – I co mi czynić, kiedy ona niby osieł uparta? Pytam się jej: a chcesz ty Michała Boczka? Chłopak z dobrej rodziny, dwie morgi wnet dziedziczy, gładki i mowny, połowa dziewuch do niego wzdycha. A wżdy, mówi, gdzie mi tam za Boczka iść? Przychodzi Boczek co niedziela pod okienko, korale przynosi, chusty, krasne buciki. Pójdę ja za Boczka, mówi, zaraz się skończą korale, chusty, buciki, będzie jeno barłóg i połóg co wiosnę. To, mówię jej, za Jakuba Młynarczyka idź, też przecie za tobą patrzy. Nie, mówi ona, za Młynarczyka nie pójdę, bo mu z gęby śmierdzi. A za Jaśka od Józwów, mówię? A ta cholera na to: Jaśko jest chłopak gładki, ale z takim wolej mi do stogu iść niż do małżeństwa, bo co że barki ma jak byk i zęby białe, kiedy do dwóch zliczyć nie umie i pewnie by dychać zapomniał, gdyby mu kto o tym co rano nie przypominał…
Stary Józwa prychnął głośno, wypluwając przeżute kawałki chleba.
– Ech, głupiście, Szymonie, głupiście! Jak was córuchna ustawi, tako wy stoicie. A ja wam powiadam: załatwcie lepiej sprawę, wydajcie dziewuchę co prędzej, niech już komu pierwszemu łóżko grzeje, bo lada dzień gotów ją dziedzic przyuważyć. A wtedy, sami wiecie…
– Tfu, wyplucie to, Józwa, wyplujcie! – wzdrygnął się Szymon.
– Mnie się zaś wydaje…
Urwał, i nadstawił ucha. Od strony lasu coraz wyraźniej rozbrzmiewał obcy, terkotliwy odgłos.
Nie czekali długo – z przecinki, wraz z nieznośnie głośnym już rumorem, wyłoniła się zdyszana ciężarówka. Pojazd mozolnie toczył swe zielonkawe cielsko, rozchlapując błoto i grzęznąc w koleinach. Z rury wydostawały się co chwilę obłoki siwego dymu, którego ostry odór dotarł już do Józwy i Szymona. Chłopi jak na komendę zmarszczyli nosy.
Zza ciężarówki wyłonił się tymczasem duży i zdrowo wyglądający cisek dosiadany przez wysokiego młodzieńca. Jeździec umyślnie kłusował wśród przydrożnych traw, by uniknąć zaciągania się gęstym dymem spalin. Po chwili był już na tyle blisko, by nawet ślepawy Józwa mógł dobrze go sobie obejrzeć.
Młodzieniec ubrany był w spłowiałe, bure spodnie wetknięte w cholewy wysokich butów. Okrywała go obcisła, skórzana kurtka spięta parcianym pasem. Zieloną czapką oganiał się od much i komarów, więc wiatr mógł swobodnie rozwiewać jego jasne włosy. Jeździec i pojazd zatrzymali się nieopodal chłopów, owiewając ich błękitnym dymem.
– Dobry dzień, gospodarze! – zakrzyknął dźwięcznie młodzik.
– Niech będzie pochwalony! – odparli chórem Józwa i Szymon.
Z okna ciężarówki wyjrzał potężny, pokryty szorstkim zarostem podbródek, a zaraz za nim reszta twarzy. Ogorzały mężczyzna o twarzy zbira skierował na chłopów spojrzenie skośawych oczu.
– Ja wam zaraz dam "pochwalony"… – syknął przez skrzywione wargi.
– No no, spokojnie, towarzyszu Litwinow – roześmiał się jeździec – Nie powarkujcie! Nie róbcie złego wrażenia. Jestem komisarz ludowy Wincenty Ambroż! A ten oto nieokrzesaniec, to towarzysz Nikita Nikitycz Litwinow, marynarz z Ułańska. Nie patrzcie na niego krzywo. To prawdziwie złote serce, choć powierzchowność zdaje się temu przeczyć.
Z głębi wozu dobiegł stłumiony, szyderczy śmiech niewidocznych pasażerów.
– Jesteśmy wysłannikami Pińskiej Rady Robotniczej – rzekł komisarz, gdy nie doczekał się żadnej odpowiedzi ze strony gospodarzy – Przybywamy, by zobaczyć się z ludem wiosek, które zwą się Stryki i Dybice. Możecie nam, dobrzy ludzie, wskazać drogę?
Szymon Skorupka zerknął na kuma, po czym podrapał się w potylicę przez gruby materiał filcowej czapki.
– Jeśli wola wam do Dybic, to trza tą dróżką i wnet opłotki zobaczycie. Do Stryków zasię trzeba w prawo i przez mostek, ale tamtój nie jedźcie. We Strykach nie ma ludu żadnego, ino złodziejów i nierobów banda.
Komisarz Wincenty Ambroż skończył przemowę, i szczerząc w uśmiechu białe zęby powiódł wzrokiem po kmieciach. Rada wioski okazywała bardzo różne stopnie zainteresowania. A raczej: braku zainteresowania.
Sędziwy wójt Boczek kiwał sennie głową, co chwila zamykając powieki i zacierając starcze dłonie z nieprzyjemnym, szeleszczącym odgłosem. Szymon Skorupka przypatrywał się przybyszowi. Józwa, choć wiekiem nie ustępował wójtowi, wyglądał na dużo bardziej przytomnego i także taksował komisarza wzrokiem. Potężny Lech Młynarz błądził wzrokiem po powale.
– I co? Rozumiecie, gospodarze, o czym mówię?
Wójt Boczek znowu zaszeleścił dłońmi i poruszył bezzębnymi szczękami.
– Po prawdzie, tom gołąbeczku… tego… nic nie zrozumiał. Mógłbyś raz jeszcze, ino pomaleńku…?
Nikita Nikitycz Litwinow odchylił się z taką siłą, że aż palnął plecami o ścianę, po czym parsknął i wypluł chmurę papierosowego dymu. Komisarz posłał mu gniewne spojrzenie, ale gdy zwrócił się w stronę chłopów, na jego twarzy ponownie gościł szeroki, przyjacielski uśmiech.
– Taaak… więc powiem krócej: nadchodzą nowe porządki. Pewno słyszeliście, że dwa lata temu rozpadło się w końcu i zawaliło zgniłe Imperiów Romanowów.
– Czyje? – nadstawił ucha wójt – Co powiadacie?
– No, znaczy się cesarstwo ruskie. Ciemiężyciel car dawno już przepadł razem ze swymi skorumpowanymi sługami, nikt już imienia jego nie pamięta.
– Acha, acha – pokiwał głowa staruszek udając, że rozumie – Ino, widzicie wielmożni, u nas już od dawna cara nie ma. My są teraz Polacy. Po polsku mówimy, z lewa na prawo, a nie na odwyrtkę się żegnamy.
– To żadna różnica – machnął ręką komisarz – Jaśniepańska Polska lizała rękę cara, gdy ten był u władzy. I teraz, gdy wszędzie na świecie do głosu dochodzi lud, gdy się ich złote nocniki przetapia, by kupić ludowi chleb – u was nadal arystokracja ramię w ramię z międzynarodową kliką bankierów i lichwiarzy gnębi po równo chłopów na wsi i robotników w miastach.
– Tak, tak… nocniki…
– Ale, jakom już rzekł, nie macie się czego obawiać. Nadchodzi nowy czas i nowy świata porządek. Już niedługo wielka rewolucja Wschodu poda rękę naszym braciom-robotnikom w Niemczech i Francji. I my właśnie w tej sprawie…
– Tak tak, poda rękę. Rozumiem ci ja, gołąbeczku, ino mów wolniej trocha…
– Towarzysz Włodzimierz Ilicz Lenin, który wziął na swe barki rolę wodza światowej rewolucji, od dawna już zwraca spojrzenie w stronę Polski. Towarzysz Lenin widzi, co się u was dzieje, jak arystokracja i zbratani z nią kapitaliści, czując już na karku oddech czerwonych towarzyszy, wysysa z was krew, okrada z owoców waszej pracy. Gnębi, kradnie, wyzyskuje, aby tylko nachapać się dość, napełnić kieszenie brudną forsą, nim przyjdzie koniec ich sobiepańskiej dyktatury.
– Ech… tak, bywa i tak, jak mówicie – westchnął stary wójt – Ale po prawdzie ani my, ani ojce nasze, ani dziady nie pamiętali inaczej. Zawżdy tak było, ale jakoś się żyje. Prawda to, że dziedzic nasz srogi bywa, ale…
– Srogi bywa, a jakże – przerwał nagle Szymon Skorupka, nadal wiercąc wzrokiem przybyszów, szczególnie niechętne spoglądając na Litwinowa, który gasił skręty na klepisku i zapalał nowe, napełniając wioskową świetlicę gryzącym dymem – Srogi i drażliwy jak basior na przednówku. Tedy widzi mi się, kumie Boczek, że nie w smak mu może pójść to, co wielmożny komisarz tu opowiada. Dziedzic, widzi mi się, może na one sprawy całkiem inne mieć spojrzenie. Na tę władzę ludu, o której pan komisarz tak długo opowiadał. Dumam, że może to się dziedzicowi nie spodobać. A sami wiecie, że kiedy się co dziedzicowi nie spodoba, potrafi on całkiem poważnie o tym gospodarzom powiedzieć. Nowej biedy nam nie trzeba, a dziedzic nieskory będzie do żartów gdy o tych rewolucyjach, nocnikach, leninach i bankierach usłyszy.
– Dziedzic! – prychnął Litwinow, nie pozwalając pobłażliwie uśmiechniętemu komisarzowi na replikę – Trzęsiecie, bratkowie, gaciami przed dziedzicem jak dzieciak przed panią matką, gdy się wazon stłucze. Gdzie nie pojedziem, ciągle to samo: dziedzic, proboszcz, dzierżawca, ekonom… A co wam towarzysz Ambroż powiedział? Nie słuchaliście czyście z przyrodzenia nierozumni? Ninie nie będzie już dziedziców, proboszczów i innych darmozjadów, ninie będziecie wy – lud pracujący! To was się będzie słuchać, to wy będziecie pany! Ech, czasem myślę, że szkoda czasu by do was gadać. Nic a nic nie rozumiecie, łby ciemne. Rewolucja wam niesie wolność w podarku, a wy…
Wincenty Ambroż kopnął go pod stołem w łydkę i potężny marynarz urwał, choć po chwili podjął przemowę, tyle że burcząc i złorzecząc pod nosem.
– Rozumiem, że się boicie – powiedział Ambroż, poważniejąc – Ha, nie wątpię, że nie spodoba się waszemu tyranowi nowy ład, który idzie ze wschodu. Światło rewolucji będzie go raziło w oczy, możecie być pewni. Ale właśnie po to Pińska Rada Robotnicza, jak i wszystkie Rady Robotnicze Litbiełu wysyłają takich jak my posłańców, daleko w głąb polskiej ziemi. Dlatego mówię do was ja, Polak z dziada pradziada. Jesteśmy tu, bo wiemy, że gdy czas jaśniepanów się kończy, potrafią oni odgryzać się zupełnie jak szczury, gdy się je miotłą zagna w kąt pokoju. Jest nas tu pięciu chłopa, wszystko dobrzy, sprawdzeni towarzysze. Powiadam wam, już niejeden dziedzic zmykał przed nami tak, że aż mu się z kieszeni sypały złote monety, że aż mu sygnety z palców spadały! Dziedzica się więc nie bójcie i powiedzcie śmiało: chcecie, żebyśmy zostali? Żebyśmy wam pokazali, jak piękny świat was czeka, gdy w końcu przyjdzie tu czerwony żołnierz by na zawsze odmienić oblicze tej ziemi? Żebyśmy was nauczyli, jak w pełni korzystać z wolności, którą przyobiecuje wam towarzysz Lenin?
Radni spojrzeli po sobie – wszyscy, poza staruszkiem Boczkiem który już od kilku chwil drzemał w najlepsze, pociągając tylko nosem i odruchowo kiwając siwą głową. W końcu Szymon Skorupka przerwał ciszę.
– Musim się naradzić. Ale wiedzcie, że coś się nam nie widzą te wasze nowe porządki. Jak śnieg przychodził w grudniu, tak będzie przychodził. Fasola nie zacznie w dół miast w górę rosnąć, jeśli jej tak powie wasz towarzysz… jak mu tam? Wasz towarzysz jest daleko, a nasz dziedzic – o, tuż za lasem. Tedy powiem tak: idźcie wy może do Stryków opowiadać o nowym świecie i nowym świata ładzie. Może im się to spodoba.
Komisarz ludowy Wincenty Ambroż wyszedł ze świetlicy i stanął przed nią, rozglądając się wokoło. Stryki właśnie kładły się spać, i jak każda wieś czyniły to dość narkoleptycznie.
– I co? Lepiej? – zapytał Nikita Litwinow, niedbale oparty o maskę ciężarówki z nieodłącznym skrętem między palcami potężnej dłoni.
Młody komisarz splunął na ziemię.
– A tam… Jeszcze gorzej! Nie przysypiali, nie kłócili się, ale im więcej łbami kiwali, tym mniej – idę o zakład – rozumieli. No, i oczywiście nic tylko: dziedzic, dziedzic, dziedzic! Szlag by trafił, nie sądziłem, że tak ciężko pójdzie.
Marynarz ciepnął niedopałek na ziemię i wyciągnął zza pazuchy paczkę tytoniu.
– A nie mówiłem? Oj, nie będzie towarzysz Suchar rad, gdy mu o tym zameldujecie, Wincenty Iwanowicz. Z tego, co widzę, jak tylko zacznie się wojna i przyjedzie werbunkowy, obie te wsie wystawią panu Piłsudskiemu z pół kompanii.
– A naszym, zamiast żarcie dać i dach nad głową, jeszcze widły w tyłki powbijają – dorzucił tyczkowaty chudzielec, kryjący nieułatwiające kariery nazwisko Starowieyski pod aliasem Toporow.
– Nic to – orzekł po chwili Ambroż, który nie miał w zwyczaju szybko się poddawać – Nasza praca dopiero się rozpoczęła. Rozkaz jest rozkaz – okolica ma był gotowa na nadejście armii. I będzie, zobaczycie.
– Można by… – zaproponował Litwinow wodząc wzrokiem po chłopach i babach, mimo późnej pory z zainteresowaniem przyglądających się im zza węgłów i płotów – Można by zacząć od tego ich dziedzica. Co, towarzysze? Skoczymy do dworu… Mamy jeszcze trochę nabojów do karabinu, a i banieczka benzyny się znajdzie.
– Nie – odparł szybko komisarz – Nie, to ostateczność. Nie tak mamy sprawy załatwiać, pamiętacie? Rozmawiać, opowiadać, wyjaśniać, tłumaczyć. Edukować, nie prać po gębie. Dobra, wiara, nie ma co tu sterczeć. Wsiadać do ciężarówki i wracamy do Dybic – tam chociaż gościnę proponowali, więc i tam zaczniemy.
Mrok zapadł szybko. Światełka w oknach chałup i kleci gasły, gdy kolejne domostwa udawały się na ciężko zapracowany spoczynek. Tu i ówdzie zaszczekał jeszcze pies, zagdakała kura.
Kompania siedziała na przyzbie wskazanej im na nocleg chałupy. Towarzysze od dłuższego czasu milczeli, a uwadze komisarza nie mogło ujść narastające zniechęcenie i ogólny spadek morale oddziału
– Czwarta wieś – odezwał się markotnie Toporow i łyknął z manierki – A właściwie: czwarta i piąta. Znowu to samo. Już trzy tygodnie telepiemy się po tych mokradłach i co? Ech, trzeba nam było zostać w Republice i z Sucharem na obszarników, na włościan pochodzić…
Pozostali pokiwali głowami, Litwinow zaś popluł na ziemię i rozejrzał się niechętnie po niknącej stopniowo w ciemności okolicy.
– Pies ich trącał, kmiotów jednych. Mówiłem wam już nie raz i znów powtarzam. Próżny trud i, jak to wy Polacy mówcie: głupiego robota. Marnujemy czas, a chłop i tak łajno rozumie z tego, co im Wincenty Iwanowicz opowiada. Myślałem sobie: przyjdzie razu którego miejscowy kułak czy jaśniepan, ludzi przyprowadzi, będzie chociaż rozrywka jakaś. A tu proszę, jaśniepany siedzą po pałacach, a pałaców zakazuje Wincenty Iwanowicz nachodzić. I tylko smród wdychamy, języki strzępimy, a chłopkowie słuchają, gęby rozwierają i tyle z tej roboty dobrego, co z wróbla gówna.
– Przykaz jest przykaz – odparł Ambroż, siląc się na beztroski ton – A przykaz Suchara jest jasny. Więc nie kłapcie dziobami, tylko idźcie spać. Jutro od rana czeka nas robota. I tym razem się uda, jestem tego pewien.
– Jak i poprzednio, tawarisz komisar – mruknął mały Żyd Edelweiss, który od kilku dni nie okazywał już swej zwykłej, całodobowej wesołości, co było naprawdę złym znakiem – Czemu tym razem ma być lepiej?
– Spokojna głowa. Już ja znajdę sposób. Tym razem zostaniemy dłużej. Sami widzicie, jak oni się tu żrą między sobą, Stryki i Dybice. Może coś na tym ugramy… Pomożemy też chłopom, pokażemy, że z nami warto przestawać i warto nas słuchać. Przyjdzie poborca, czy ktoś z dworu po daniny, to się mu po gębie nakładzie, jak tydzień temu w Porożynach. A trzeba będzie, to i w polu wspomożemy. Ciężarówką zboże będziemy wozić. I czego krzywicie gębę, Litwinow? Nie w smak wam praca u podstaw?
– Nic, tawarisz komisar – parsknął olbrzym – Pełen jestem zapału i chęci do pracy. Aże się we mnie gotuje.
– No i pięknie. A teraz spać – zakomenderował Ambroż wstając.
– Kto pierwszy ciężarówki pilnuje?
– Ja sam.
Choć tyłek piekł po całym dniu w siodle, choć łyk gorzałki i talerz kapusty napełniały brzuch przyjemnym ciepłem, komisarz Wincenty Ambroż nie czuł senności. Chodził w ciemności koło zaparkowanej ciężarówki, zamyślony. W głowie układał już mowę na dzień jutrzejszy, tym razem bogatszą w konkrety. Mimo wszystko czuł, że tutaj, w Dybicach i Strykach, uda się wypełnić misję. W całej swojej dwudziestopięcoletniej naiwności widział już radosne uśmiechy miejscowych, z otwartymi ramionami witających przybyszów – zwarte, karne, rozśpiewane oddziały, pełne takich jak on – niegdyś wzgardzonych, prześladowanych, szczutych, teraz dumnie powracających do ojczyzny pod pyszniącym się czerwienią rewolucyjnym sztandarem.
Pogrążony w myślach nie dosłyszał stąpania. Dopiero, gdy kroki zaszeleściły wśród porastającej obejście trawy, obrócił się gwałtownie i chwycił kolbę zatkniętego za pas rewolweru.
– Kto?
– To tylko ja…
Głos, który rozległ się w ciemności, należał do kobiety, i to młodej. Komisarz jednak zachował czujność – różnych, oj różnych sięgano już metod, by wykurzyć go z poprzednich wiosek…
– Kto: ja?
– Marika.
Komisarz dostrzegł już w mroku szczupłą postać dziewczyny. Dobiegł go przyciszony chichot.
– Nie możecie spać, panie komisarzu? Czemu szpiegujecie po nocy? A może nasza chata niewygodna?
Postąpiła dwa kroki i znalazła się nagle w mdłym blasku księżyca, który na moment wychynął zza skłębionych chmur.
Jej sylwetka wyglądała drobno i krucho, mimo otulających ją spódnic i narzuconej na ramiona plecionej chusty. Dwa długie, grube warkocze spływały wzdłuż smukłej szyi, tak bladej, że zdawała się lśnić własnym, a nie odbitym światłem. Nieco nieporządna grzywka opadała na jeszcze bledszą twarz, nie kryjąc jednak błyszczącego spojrzenia wielkich oczu.
Komisarz zdjął dłoń w rękojeści, zachował jednak czujność.
– Panienka stąd, z Dybic?
– A jakże. Z moim ojcem, Szymonem, rozmawialiście dziś w świetlicy.
Głos dziewczyny, w sumie całkiem przyjemny dla ucha, budził w komisarzu niejasny niepokój. Nie mówiła tak, jak inne wioskowe kobiety które zdarzało mu się słyszeć.
– I co, nie boi się panienka tak sama, po nocy…?
Ponownie zachichotała, tym razem kryjąc usta szczupłą dłonią.
– A czegóż mi się bać, skoro panowie tutaj? Wszak mówił pan ojcu mojemu i innym ze starszyzny, że ninie wy jesteście nasi obrońcy, że nie dacie nam krzywdy zrobić. Co mnie tedy może złego spotkać? Odkąd panowie są z nami, może dziewczyna i w środku nocy po wsi biegać, nic jej nie grozi!
Kpiła. Komisarz jednak nie przejął się ani nie obraził. Mimo wszystko nie była to chyba kolejna prowokacja. Pozwolił, by napięcie uszło z niego i także roześmiał się przytłumionym śmiechem.
– Prawda. A mimo to dziwne…
– Co dziwne? – odparła Marika podchodząc jeszcze bliżej. Dostrzegał już zarys jej warg, drobnych i wąskich pod uroczo zadartym noskiem. Psiakrew, pomyślał komisarz, może jednak prowokacja? Podsyłają najładniejszą, a potem nagle ni stąd ni zowąd wyskakują, skurczybyki, z krzaków…
– Co dziwne? Chciałam ino wasz pojazd obejrzeć. Nie sądziłam, że pana zastanę. Rzadko się u nas takie cuda widuje.
– Takie jak ja, czy jak ciężarówka? – wypalił Ambroż, i już po chwili poczuł się co najmniej głupio. Bycie rewolucjonistą nie zwalnia od bycia dżentelmenem, zwykł mawiać, co nieodmiennie budziło rubaszną wesołość towarzysza Litwinowa i podobnych mu gruboskórnych nosorożców. Dziewczyna jednak nie obraziła się, a nawet chyba uśmiechnęła zalotnie. Mrok nie pozwalał stwierdzić tego z całą pewnością.
– No, tak po prawdzie, tom nawet liczyła, że któregoś z panów spotkam. Panowie wszak ze świata do nas przyjechali… Strasznie jestem ciekawa, co się na świecie dzieje. Do nas wieści nie docierają.
Mówi jak dziewczyna z miasta, pomyślał komisarz. Nie zaciąga, jak tutejsi. Może to tylko światło księżyca, ale niech mnie drzwi ścisną, jeśli ona w polu pracuje. Nie, jej skóra nie widuje słońca częściej, niż powinna. Wioskowa pięknisia. Oj, ostrożnie, Wincenty, ostrożnie!
– Milczy pan – skonstatowała posmutniałym głosem Marika, splatając białe dłonie na podołku i postępując nieco w tył – Pewnie pan myśli: co będę wsiowej dziewczynie opowiadał? I tak nic, głupia, nie zrozumie.
– A skąd – zaperzył się, chyba nieco zbyt gorliwie – Ale powiem panience, że z tego co się w wielkim świecie dzieje, ja sam nie wszystko rozumiem. Pochodzę z takiej samej wioski, moja droga, z takiej samej, jak wasze Dybice.
– A tam! – zachichotała znowu, udawany smutek uleciał w rozbrzmiewający cykadami mrok jak zdmuchnięty wiatrem – Co też pan opowiada! Nie wierzę panu, nie wierzę ani w słowo. Tak pięknie pan mówił dziś w świetlicy… Nie, tak nikt ze wsi nie mówi.
– Panienka słyszała?
– Podsłuchiwałam. Mówiłam panu, żem bardzo ciekawa wieści ze świata. I ciekawi mnie jeszcze jedno: pięknie pan mówił, ale czy to wszystko prawda?
– Nie wiem – rzekł Ambroż i zaraz zdziwił się, że te słowa opuściły jego usta a tym bardziej, że brnął dalej, po raz pierwszy od wielu dni mówiąc to, co czuje i myśli – Co prawdą jest, a co nie – czas pokaże. Ja, niech wierzy panienka lub nie, ja naprawdę jestem prosty człowiek. Ja tylko patrzę wokół siebie. Byłem tu, na tej ziemi, niemal całe swoje życie. I widziałem, co się tu działo, widziałem i zapamiętałem sobie dobrze. Ojca zabrali do wojska, gdym był jeszcze maleńki. Moja matka zmarła z głodu. Zwyczajnie, jak pies wypędzony w zimę na mróz… A potem byłem w Piotrogrodzie, w Moskwie, w Odessie, w Wilnie… I jeśli mnie kto zapyta, czy to jest inny świat, ta nasza rewolucja, czy my naprawdę to wszystko zmienimy na lepsze… Nie wiem, bo nikt nie wie. Ale spróbować trzeba. Sposób musi się znaleźć. Zwyczajnie musi. I nic mnie nie obchodzi świat czy toczące się koło historii. Nie ze wszystkiego, co robimy, jestem dumny. Ale wiem, co jest celem, w końcu mogę budzić się każdego ranka i myśleć: jest cel, jest coś, o co trzeba walczyć. I są koło mnie ludzie, lepsi lub gorsi, ale tym samym celem związani. A ten cel to ludzie właśnie. Ich życie, ich przyszłość. Ich wolność.
Milczeli chwilę, a ciszę wypełniało granie nocnych owadów, powietrze – choć chłodne – było słodkie i przepełniało płuca tą słodyczą, mąciło umysły.
– No i znowu pan tak mówi – powiedziała w końcu. Znów podeszła bliżej, stali nie więcej niż krok od siebie, a ich spojrzenia nagle splotły się ze sobą jak dwie cienkie niteczki – Myślę sobie, że jak pan tak mówi, muszą się dziewczynom serca gotować jak w ukropie. Pięknym, kolorowym dziewczynom w wielkich, pięknych miastach.
– Panienka kpi ze mnie.
– Nie – odparła i wolno, bardzo wolno sięgnęła dłonią do jego twarzy. Poczuł na policzku dotyk jej chłodnych, delikatnych palców – Mnie się gotuje. Cała wrę w środku.
Nie zdążył nawet mrugnąć. Nie było czasu, by opanować zwierzęcy instynkt, który nagle wyprężył całe jego ciało i pchnął go do przodu. Jej włosy pachniały dymem i tatarakiem. Jej usta były słodkie i miękkie jak dojrzała brzoskwinia, którą zerwał z drzewa w Odessie i w którą wpił się łapczywie nad ranem, po nocy pełnej huku, wrzasku i strachu. Strachu, który już na zawsze miał pozostać ukryty gdzieś w głębi jego żył, ale teraz topił się w ogniu, który razem skrzesali i którego niepodobna już było zagasić. I tak samo wpił się teraz w usta tej obcej dziewczyny, a jej szczupłe ramiona objęły jego szyję i zamknęły go w delikatnej, drżącej obręczy.
– Nie…– szepnął, gdy ich wargi rozłączyły się – Nie wolno mi…
Nie słuchała. Kolejnym gorącym pocałunkiem spaliła resztki rozsądku, a zaraz potem olśniła go cudowną nagością ramion, piersi, brzucha… Padli na ziemię jak ścięci, spletli się jeszcze mocniej, jeszcze zachłanniej. Chłonął jej piękno palcami, ustami, więcej domyślając się niż widząc w ciemności. A potem świat eksplodował, buchnął ogniem, w którym płonęły słowa, pojęcia i znaczenia.
Zimny przedświt zastał go już samego, skulonego na tyle ciężarówki. Powoli otworzył oczy, ale zaraz zamknął je na powrót, bo w cieniu powiek wciąż widział Ją… W uszach brzmiały słowa, jego i Jej, setki i tysiące słów które wypowiedzieli tej nocy, gdy opadł pierwszy żar. I zanim rozgorzał po raz wtóry, unosząc ich ponownie ponad ciemne chmury, gdzieś daleko od tej wsi i tej ziemi, na której ich ciała raz za razem łączyły się w zmysłowym szale.
Zasnął znowu, smakując to uczucie, zbyt cudowne, zbyt ulotne i kruche by kalać je jakimkolwiek słowem, nawet tym jedynym właściwym słowem: szczęście.
– Jak przyjechali, tak wyjadą – powtórzył Szymon Skorupka, trąc piekące z niewyspania oczy. Do świtu pozostała już tylko godzina, a spotkanie wciąż trwało. Zapowiadał się ciężki, męczący dzień.
– My już gadali z chłopami, przykazali gęby do nich nie otwierać, nie nadstawiać ucha – poparł Szymona Józwa – Zniechęcą się w końcu i wyjadą, bądźcie spokojni.
Siedzący w cieniu za przypieckiem mężczyzna patrzył na nich w milczeniu, a pod tym spojrzeniem gospodarze z Dybic pocili się i nerwowo przełykali ślinę. Niewielką pociechą było, że dwaj mężczyźni ze Stryków wili się jeszcze bardziej, i usilnie starali nie patrzeć przybyszowi w oczy.
– U nas tak samo – odchrząknął strzecharz Bartłomiej – W Strykach także posłuchu nie znaleźli i nie znajdą. Możecie to, panie, śmiało dziedzicowi powiadać. Klniemy się na kości ojców naszych.
– Liczę na to – odezwał się w końcu skryty w cieniu mężczyzna. Jego głos przywodził na myśl dźwięk, jaki wydaje ząb brony, gdy natnie skryty w glebie polny kamień. I choć słyszeli go od lat, nadal wpędzał ich spracowane dłonie w niekontrolowane drżenie – Będzie mi bardzo miło oznajmić dziedzicowi, że przybysze nie zagoszczą tu na dłużej. Że zadbacie, by jak najszybciej wynieśli się tam, skąd przybyli.
– Niezawodnie – zapewnił skwapliwie Szymon Skorupka – Jadła już im zakazałem dawać, ino dzisiaj, by pozór uczynić, trochę kaszy i kapusty… Ale od jutra nic! Ani miski!
– Nie przesadzajmy – odparł przybysz – Zaczniecie ich głodem morzyć, to zrobią się nerwowi i mogą zechcieć samemu się poczęstować. A wątpię, byście byli w stanie im w tym przeszkodzić. Karmcie ich więc, bo oni nie po kaszę i kapustę tu przyjechali, ale by was do buntu namawiać. Ale jeśli nie dacie się tym przybłędom zbałamucić, jeśli pamiętać będziecie, cośmy sobie ustalili, tedy nie macie się czego obawiać. Przekażę dziedzicowi, że problem przybyszów mamy z głowy.
– Jasne jak słońce, panie, jak słońce – przytaknął drugi ze Stryczan, mały i łysawy młynarz Poletko – możecie być nas pewni, i wy i dziedzic.
– Cieszę się, że to słyszę – mężczyzna nachylił się nieco w przód, światło kaganka padło na jego wychudłą twarz, lecz krzaczaste brwi nadal rzucały cień na głębokie oczodoły, w których migotały diabelskie iskierki – Zatem sprawa druga. Dziś w nocy dziedzic znów się przebudził. I od razu łaskaw był posłać do wsi…
Zapadła cisza. Chłopi spojrzeli po sobie jeszcze bardziej spłoszonym wzrokiem. Stary Józwa nabrał powietrza w płuca i pokiwał smętnie głową.
– Kto? – szepnął.
Przybysz obrócił się w stronę Szymona Skorupki, a ten zadygotał niczym smagnięta wiatrem leszczyna, bo w tej chwili już wiedział, a świadomość słów, które zaraz padną, ścisnęła jego serce jak stalowe obcęgi.
– Przykro mi, Szymonie – zgrzytnął mężczyzna – Córka wasza, Marika.
– Nie… błagam, tylko nie ona– bąknął gospodarz przez ściśnięte gardło. Stryczanie, którzy jeszcze przed chwilą odetchnęli z ulgą, teraz podskoczyli słysząc te słowa, znów bladzi i przerażeni.
Skryty w cieniu mężczyzna milczał.
– Przecie ona… Nie, tylko nie ona! Kwiatuszek mój…– Szymon zadławił się szlochem – Miejcie litość, panie… Miejcie litość!
– Litość litością – mruknął Józwa, ze współczuciem spoglądając na kuma– Ale zważcie, panie, że za dziewuchą kręci się mnóstwo chłopców. Zaczną jeszcze węszyć, szukać, rozpytywać… Potrzebne nam takie zamieszanie? Mnie się widzi…
Mężczyzna w cieniu uniósł rękę i staruszek zamilkł w pół słowa.
– Znacie zasady naszego paktu – przemówił, złowrogo przeciągając sylaby – Paktu, który obowiązuje od pokoleń. Chcecie może zerwać ów pakt? Nie w smak wam już nasze ustalenia?
Obaj Stryczanie szybko pokręcili głowami, Józwa próbował coś powiedzieć ale przybysz znów uciszył go gestem. Szymon skrył twarz w dłoniach i łkał.
– Jeśli coś się wam nie podoba, kochani moi, wiecie, co robić. Nuże, idźcie do dziedzica. Powiedzcie mu, żeście krzywi na jego wybór. Że ma odtąd brać, co mu dajecie. Proszę. Znacie przecież drogę.
Strzecharz Bartłomiej uniósł roztrzęsioną dłoń do czoła, w porę jednak ją powstrzymał. Młynarz Poletko nie zdzierżył i przeżegnał się, ale wzrok mężczyzny szczęśliwie nie zanotował znienawidzonego gestu.
Józwa odetchnął głęboko i objął ramieniem drżące plecy Szymona, który płakał już na głos, raz po raz szepcząc imię córki.
– Kiedy…? – szepnął Józwa. Mężczyzna w cieniu obojętnie wzruszył ramionami.
– Dziś w nocy. Już jest pewnie po wszystkim.
Szymon Skorupka zsunął się z ławy i ciężko padł na kolana, dusząc dłonią wzbierający w gardle ryk rozpaczy. Choć zaciskał powieki, po jego ogorzałej twarzy łzy płynęły nieprzerwanym, rwącym strumieniem.
– Na mnie czas – mężczyzna podniósł się i spojrzał na skulonego u jego stóp gospodarza – Wiecie, co macie robić. Przybyszów wykurzyć, to raz. Dwa: zalotników i rodzinę uspokoić, zamydlić oczy. Jak zwykle. Mam nadzieję, że do wiosny się nie spotkamy. A i wy, tuszę, nie będziecie mnie zbyt niecierpliwie wyglądać.
Gdy wyszedł, w chacie słychać było tylko zduszony jęk Szymona Skorupki.
– I my już idziemy – strzecharz Bartłomiej zaszurał butami po klepisku – Do rana blisko… Bywajcie.
Drzwi do chaty otwarły się i zamknęły po raz wtóry, a gdy zostali sami, Józwa już bez ogródek chwycił głowę przyjaciela w swe starcze dłonie, i płakał razem z nim, przyciskając czoło do jego czoła.
– Mój kwiatuszek… mój kwiatuszek najsłodszy… moja jedyna…
– Musisz być silny, Szymonie – szeptał Józwa przez łzy – Musisz wytrzymać. Jezusie, Maryjo, bądź łaskawa, wspomóż nas… Wytrzymaj, Szymonie, wytrzymaj.
– Mój kwiatuszek…
CDN…
Czekam na ciąg dalszy. Mimo, że troche przewidywalne, to jednak świetnie się zapowiada :)
Bardzo mi sie podobalo. Wciagajace, dobrze napisane, a do tego klimat, jaki lubie.
Poczatek troche skojarzyl mi sie z J.Harris, ale bardzo swojsko jest mimo to, a to akurat godne pochwaly.
Czekam na dalszy ciag ;)
Zaimponowałeś mi nie tylko słowem "sczeźli". Wiesz, patrząc na nick gregster, oczekiwałam wysokiego poziomu i nie zawiodłam się. Pomijając merytoryczną stronę opowiadania, ważny jest fakt, że tak świetnie Ci idzie w pisaniu innym stylem, innymi słowami...:) Co prawda tak się moja wyobraźnia rozbujała na początku, że ta ciężarówka nijak mi nie pasowała i wkurzyłam się, że wyrwałeś mnie nią z zaczarowanego świata ;), ale generalnie umiesz przyciągnąć uwagę
" zwykłego przeżuwacza literek " :)
Acha, i dowcip masz przedni :"A jak mi z tymi babami do ładu dojść, kiedy one obie, wiedźmy przeklęte, ni słowa co powiem nie słuchają? Człek dzień cały w polu haruje, a te jeno na przyzbie siedzą, ozorami mielą, a kiedy się co do nich powie - to jakby do ściany..." :DDDD
pozdrawiam i biegnę czytać drugą część!
Niech żyje Wolna Fantastyka!
Wędrowcze! Wiedz, że odszedłem tam, gdzie trawa jest zieleńsza. Ruszaj za mną na WTF Wykrot!
www.wtf.waw.pl
kłaniam
gregster