
Serce waliło mu jak szalone. Tętno sięgało trzystu uderzeń na minutę.
Cisza napierała na bębenki niczym woda. Radio było równie martwe jak otaczająca go zewsząd przestrzeń kosmiczna. Słyszał tylko własny ciężki oddech, odbijający się od wnętrza hełmu. Cyrkulacja powietrza w skafandrze wysiadała i wilgoć zdążyła już osiąść na wizjerze cienką mgiełką, której nie sposób było się pozbyć. Sina planeta, której skrawek miał w polu widzenia, systematycznie rozmywała się w wodnistą plamę, podobnie jak zawieszona wprost przed nim olbrzymia złota sfera, do której nie miał już jak wrócić.
Wskaźnik zasobu tlenu nieuchronnie zbliżał się do zera. On wiedział jednak, że to nie brak tlenu go wykończy, a rosnące stężenie dwutlenku węgla, który akumulował się z każdym oddechem. Już teraz odczuwał, że opuszczają go siły. Niedługo zaczną opadać mu powieki, a później zaśnie, by nigdy się już nie obudzić.
Dotarło do niego, że pomimo martwej ciszy słyszy śmiech. Jak mógł słyszeć śmiech, skoro nawet radio nie działało? Omamy z niedotlenienia, błysnęła myśl, ostatnia prosta. Urywany rechot nie dochodził znikąd, rozbrzmiewał bezpośrednio wewnątrz jego głowy.
Nagle, bez ostrzeżenia, złota sfera eksplodowała piekielnym ogniem, w ułamku sekundy wypalając mu siatkówki. Śmiech się jednak nie urwał. Wręcz przeciwnie, narastał. Zmieniał się. Z sekundy na sekundę przechodził w demoniczny jazgot, w ostre, modulowane wycie…
Wiktor zerwał się, kopiąc bezładnie pościel, która owijała go jak kokon, przyklejona do skóry lodowatym potem. Wciąż myśląc, że to skafander, rozpaczliwie starał się ją z siebie zrzucić, w efekcie czego stracił równowagę i wylądował na podłodze. Diaboliczny skowyt wciąż wwiercał się w mózg, nie dając się przegonić powrotem do rzeczywistości.
Alarm.
Wiktor w końcu wyłuskał się z pościeli i, potykając o własne nogi, dopadł do balkonu. Kątem oka uchwycił fluorescencyjną tarczę zegara. Była trzecia w nocy. Mimo to syreny wyły jak na wojnę, podrywając do pionu całe osiedle. Stojąc w drzwiach, Wiktor obserwował, jak zapalają się światła w setkach mieszkań; jak ludzie, nie bardziej przytomni niż on sam, wyglądają lękliwie przez okna.
Powiew zimnego wiatru zmroził jego oblane potem ciało, gdy wychylał się przez barierkę. W oddali ktoś zawodził rozpaczliwie.
– Panie Radku, na Boga, co się dzieje? – krzyknął w stronę sąsiada, który również wyległ na balkon.
– Koniec świata, szanowny panie! – odkrzyknął Radosław Wroński, pociągając łyk brunatnego płynu prosto z butelki. – Włącz se pan niusy dowolne.
Wiktor wykonał odpowiedni gest w stronę mieszkania, włączając ekran ścienny. Strona startowa buzowała transmisjami na żywo, gadającymi głowami, reporterami przemawiającymi do kamery. Wiktor wycelował palcem w odpowiednie okno, wywołując pełny ekran, i wykonał gest włączający dźwięk.
– …NASA potwierdziła, że zakres błędu dokładności obliczeń trajektorii lotu asteroidy wynosi mniej niż pięćdziesiąt kilometrów. Prawdopodobieństwo rozminięcia się z Ziemią szacuje się na około pięć tysięcznych procenta. Rozmiar i prędkość kosmicznego pocisku nie pozostawiają żadnej wątpliwości – stoimy w obliczu całkowitej anihilacji ziemskiego życia lądowego. W chwili obecnej do katastrofy pozostały dwie godziny i trzynaście minut. Dyrektor NASA, proszony o wydanie oświadczenia, powiedział tylko, cytat, „gdyby Kongres nie zdecydował się wpompować wszystkich pieniędzy podatników w Piątą Wojnę Indochińską, być może udałoby się zbudować na czas system obronny…”
– Orkiestra gra do pełnego zanurzenia, co? – Dobiegł z zewnątrz głos Wrońskiego, gdy syreny w końcu ucichły jak ucięte nożem. – Głowę dam, że ta baba do końca życia nie wyjdzie z tego swojego studia, haha.
Wiktor wyłączył ekran i wrócił na balkon. Zamknął oczy i odetchnął głęboko, wsłuchując się w kolektywny gwar szlochów i zawodzeń ludzi masowo skazanych na śmierć.
– Panie Radku…
– No?
– Podzieli się pan tym świństwem?
– A pewnie, mam nawet drugą flaszkę w barku. Teraz nie ma co trzymać na zapas, nie? Zdrowie Marsa. Upiekło się sukinsynom.
– Zdrowie Marsa – rzekł uroczyście Wiktor, przyjmując butelkę. Pociągnął solidny łyk.
Wspólnymi siłami opróżnili obie flaszki. Wschód słońca powitali w milczeniu. A później czerwień świtu na bardzo krótką chwilę zrobiła się znacznie bardziej czerwona.
* * *
Sybil Ferraro de la Hueve recytowała w myślach zapętlony wierszyk. Nie słyszała go od czasów dzieciństwa, a mimo to akurat dzisiaj obudziła się z nim w głowie. Po kilku godzinach miała go już serdecznie dość i bardzo by chciała się od niego uwolnić, ale jakaś sadystyczna cząstka mózgu miała w tej kwestii zupełnie inne zdanie.
Weź czerwoną, walnij żółtą
Żółta kulka wzium
Tylko na studnie uważaj
Żółta kulka plum
Jak uderzy w końcu w szarą
Żółta kulka bum
I tak w kółko. Ta idiotyczna rymowanka była dziełem jej samej oraz paru innych dzieciaków z podwórka, a dotyczyła gry o bardzo zawiłych zasadach, które były zrozumiałe tylko dla dzieci i których teraz na pewno by nie pojęła. Gra była sklejką konceptów kilku innych zabaw, a grało się w nią różnokolorowymi piłeczkami dryfowymi. Brała w tym udział niekoniecznie bezpieczna do zabawy bombka kinetyczna w formie żółtej piłeczki, którą dla utrudnienia wprawiało się w ruch znacznie większą piłką czerwoną i posyłało jak najbardziej zawiłym torem w kierunku szarej kuli o dużej bezwładności. Żółta piłeczka musiała się odpowiednio odbijać od ścianek i przeszkód, unikając dziur zwanych studniami, aż do naładowania bombki, która w momencie zetknięcia z szarą kulą wyrzucała zakumulowaną energię kinetyczną z donośnym hukiem. Dzieci non stop modyfikowały zasady i dodawały urozmaicenia, ale w gruncie rzeczy zabawa sprowadzała się głównie do tego, żeby narobić hałasu i powkurzać starszych sąsiadów.
Sybil uśmiechałaby się do tych wspomnień, gdyby nie to, że powtórzony tysiąc razy wierszyk doprowadzał ją do szewskiej pasji. Kto, na litość boską, rymował „wzium” z „plum” i „bum”?
Co gorsza, jej aktualne zajęcie, ograniczające się wyłącznie do pobierania próbek, nie wymagało za grosz intelektualnego skupienia, więc niezajęte niczym obszary mózgu co chwilę podejmowały recytację od nowa, torturując dziewczynę w nieskończonej pętli.
Przeciągająca się samotność wykańczała Sybil. Po dwóch tygodniach spędzonych w pustelniczej stacji badawczej ABG2, dziewczyna niczego tak nie pragnęła, jak zwykłej rozmowy twarzą w twarz z drugim człowiekiem. Czuła się jak bohaterowie starych filmów o statkach kosmicznych, którzy, zapuszkowani w niewielkiej przestrzeni, kawałek po kawałku tracili rozum. Sybil zamknięta de facto nie była; gdyby zechciała, mogłaby w każdej chwili wyjść na zewnątrz. Niestety, stacja ABG2 leżała w podbiegunowej tundrze, więc Sybil wolała już popadać w szaleństwo w ogrzewanym laboratorium niż odmrażać sobie tyłek lodowatymi wiatrami równin lakusjańskich.
Gdyby chociaż sama pobierała te próbki, ale nie, robiły to drony. Gdyby chociaż je analizowała, ale nie, chromatografy i spektrometry były w pełni zautomatyzowane. Sybil miała tylko pilnować, czy nie ma awarii i sporządzać kolorowe wykresy dla komisji ewaluacyjnej. Ciągle zachodziła w głowę, komu mogło tak zależeć na badaniach nad abiogenezą, że ten projekt jeszcze żył, i pluła sobie w brodę, że dała się namówić na ten temat doktoratu.
Od pięćdziesięciu lat zastępy naukowców znęcały się w ABG2 nad tą samą sterylną zupą, rozlaną na powierzchni trzystu hektarów, starając się wykrzesać z niej życie. Zupa symulowała skład chemiczny ziemskiego praoceanu sprzed czterech miliardów lat. Badacze non stop torpedowali ją wysokoenergetycznym promieniowaniem, piorunami i mnóstwem innych oddziaływań, które dla laika brzmiały fascynująco, a w rzeczywistości były nudne jak flaki z olejem.
Pierwsze tego typu eksperymenty sięgały zamierzchłej historii, jeszcze czasów ziemskich. Już wówczas udało się zsyntetyzować w ten sposób szereg aminokwasów w kolbkach laboratoryjnych. Teraz, ponad sześćset lat później, badania nad abiogenezą wciąż właściwie dreptały w miejscu. Owszem, w odpowiednich warunkach udało się uzyskać nawet szczątkowe peptydy i zasady azotowe, ale nadal nie był to nawet pierwszy krok w stronę samoreplikujących się struktur.
Sybil obawiała się, że przez tę nudę stężenie życia na metr kwadratowy w ABG2 może wkrótce spaść jeszcze bardziej.
Na głównym ekranie kontrolnym rozbłysł niebieski trójkącik.
– Co tam, Caroline? – spytała Sybil. W tej chwili nawet kontakt z uproszczoną wirtualną inteligencją stawał się formą rozrywki.
– Czujniki wykryły anomalię pomiarową na koordynatach minus sto dwadzieścia siedem, osiemdziesiąt trzy – odparł miękkim głosem moduł komunikacyjny komputera.
Serce Sybil od razu zabiło mocniej. Anomalia mogła oznaczać, że przebili się przez próg oligopeptydów. Cząsteczka formalnie klasyfikowana jako białko byłaby czymś, co można już puścić do publikacji.
– Jak duża? – rzuciła Sybil, podjeżdżając fotelem do komputera po drugiej stronie pokoju. – Daj masę. Błagam, niech sięga piętnastu kilodaltonów.
– W przybliżeniu osiemdziesiąt cztery kilogramy – beznamiętnie zakomunikowała Caroline.
Sybil zastygła w trakcie zrywania się z fotela. Zaklęła siarczyście i opadła z powrotem bezwładnie na oparcie. Od razu pojęła, na czym polegała owa anomalia. Choć jej samej się to jak dotąd nie przydarzyło, notatki laboratoryjne jej poprzedników wspominały o tym niejednokrotnie. Rzadko bo rzadko, ale zdarzało się, że czujniki pomiarowe wariowały od lokalnie pojawiających się skoków stężenia ozonu i „obserwowały” nieistniejące obiekty w bulionie.
– Caroline, ściągnij do doku sensory FTIR, bo będę musiała je wymienić. A anomalie tego typu klasyfikuj od tej pory jako „błąd FTIR” i ogłaszaj je pod tą nazwą. Czemu nikt wcześniej czegoś takiego nie zarządził, do cholery? Już się zdążyłam podekscytować.
– Dobrze, Sybil. Czy chcesz, abym podjęła reanimację błędu FTIR?
Dziewczyna zamrugała kilkakrotnie.
– Jaką znowu reanimację? Daj mi wizję.
Ekran błyskawicznie przełączył się na widok z kamery obejmującej obszar zakomunikowanej anomalii. Komputer automatycznie wyśrodkował i przybliżył obraz.
Sybil spadła z krzesła.
* * *
Wiktorowi pękała głowa. Słyszał gadające po angielsku głosy, bardzo ciche, jakby dobiegające zza ściany. Mimo to, każde wypowiadane przez nie słowo zaciskało imadło bólu na jego skroniach.
– O, jest i pan profesor. Dziękuję, że przyleciał pan tu tak szybko.
– A niech mnie. On jest prawdziwy! Myślałem, że się pani nawdychała jakichś wyziewów z zupy.
Do rozmowy dołączył trzeci głos. Wiktor chciał je wszystkie jakoś uciszyć, ale nie potrafił wykrzesać z siebie energii. Był bliski wyzionięcia ducha. Takiego kaca nie miał jeszcze nigdy. W ogóle nie pamiętał poprzedniego wieczora. Obiecał sobie w duchu, że więcej nie tknie alkoholu.
– Jakieś pomysły, jak mógł się tam znaleźć?
– Pewnie się tam włamał.
– …Włamał.
– No, dla zabawy. Spójrz na niego, Sybil. Przecież ewidentnie wygląda na studenta. Studenci robią takie rzeczy.
– Czy ty siebie słyszysz? Jakie włamanie? Tutaj? W jaki niby sposób? Którędy? I na golasa?
– Może chciał popływać.
– Tak, Monique, przyszedł sobie popływać w hermetycznie zamkniętym, gigantycznym basenie pełnym amoniaku i metanu, pośrodku lakusjańskiej tundry. Mało tego, udało mu się przepłynąć prawie siedemset metrów od granicy, zanim w końcu stracił przytomność, a Caroline nie wykryła go przez cały ten czas.
Wiktor chciał rzucić w tych ludzi czymś ciężkim, żeby się zamknęli, ale nie miał siły unieść nawet powiek, nie wspominając już o rękach.
– A jakie pani ma wytłumaczenie, pani Ferraro?
– Na pewno… się pan domyśla, panie profesorze.
– Wszyscy się domyślamy, ale chyba możemy się zgodzić, że to niedorzeczne.
– Ma więcej sensu niż pomysł, że on się tu włamał, żeby popływać.
– To, że na pierwszy rzut oka nie widzimy racjonalnego wytłumaczenia, nie znaczy, że racjonalne wytłumaczenie nie istnieje.
– No cóż, może sam nam powie, kiedy się obudzi.
– Jeśli się obudzi.
– Caroline twierdzi, że jego stan jest stabilny. Pewnie niedługo odzyska przytomność. Tymczasem proponuję, żebyśmy napili się czegoś ciepłego. Na pewno oboje zmarzliście na tej wichurze.
Głosy ucichły w oddali i Wiktor odetchnął z ulgą. Zanim zapadł z powrotem w sen, przypomniał sobie, że faktycznie pił jakiś alkohol, i to z Radkiem Wrońskim. Ale dlaczego? To musiał być chyba koniec świata, żeby on zalewał się na umór z sąsiadami.
* * *
Sybil kręciło się w głowie. Nadzieja na owo obiecywane przez profesora racjonalne wytłumaczenie oddalała się z minuty na minutę. Siedzący po drugiej stronie stołu człowiek albo artystycznie kłamał, albo całkowicie postradał rozum.
– Victor Crashinsky – z trudem powtórzyła Monique. – Pierwszy raz słyszę podobne nazwisko. Jakie to pochodzenie?
– Krasiński – poprawił ją Victor, popijając gorący rosół. Wciąż się trząsł, choć w kuchni było wyjątkowo ciepło, a Caroline nie stwierdziła u niego gorączki. – Pochodzę z Polski.
Sybil spojrzała bezradnie na profesora, ale on tylko pokręcił głową. Monique wzruszyła ramionami.
– Pierwsze słyszę. W którym to regionie?
Victor spojrzał po wszystkich z niepewną miną, jakby próbując wybadać, czy się z niego nabijają.
– W Europie?
Zapadła cisza.
– Proszę pana, Europa była kontynentem ziemskim – łagodnie rzekł profesor.
– Zdaję sobie z tego sprawę – odparł Victor zjadliwym tonem. Mówił po angielsku niezbyt sprawnie, z akcentem, którego Sybil nigdy wcześniej nie słyszała. – A gdzie my niby jesteśmy? Na Alfa Centauri?
– Na Marsie.
Victor zakrztusił się rosołem.
– Na Marsie? Skąd niby… Boże, ile ja wczoraj wypiłem? Jakim cudem wylądowałem na Marsie? Wkręcacie mnie. Mam pomachać do kamery?
– Wierz mi, że nie jesteś jedynym, który nie ma pojęcia, co jest grane – powiedziała Monique.
– Ale… jak ja miałbym w ogóle trafić na Marsa? Przecież kolejny transport kolonistów miał być dopiero za ponad rok. Zresztą i tak nie spełniałem wymagań, nawet gdybym chciał tam lecieć…
– Panie Crashinsky, jaki mamy dzień? – wpadł mu w słowo profesor.
Victor zmarszczył brwi.
– O matko, bo ja wiem… Dwudziesty-któryś maja?
– Ach, ziemskie miesiące. A którego roku?
– Dwa tysiące sto czterdziestego szóstego.
Sybil poczuła, jak coś łapie ją za żołądek.
– Zaraz zaraz, dwudziesty trzeci maja? – wybuchnęła. – Dwa tysiące sto czterdzieści sześć?
– Być może. Tak, chyba tak. To takie ważne?
Zapadła gęsta cisza, w której słychać było tylko delikatne bulgotanie ze stojącego na kuchence garnka.
– Ta data – powiedziała w końcu Monique – to dzień zagłady życia ziemskiego.
Victor zmarszczył brwi jeszcze bardziej. Po chwili coś jakby wskoczyło na swoje miejsce w jego głowie i wciągnął ze świstem powietrze. Wydał z siebie nieartykułowany krzyk, a potem drugi. Zerwał się z krzesła, przewracając je na podłogę.
– Asteroida! Pamiętam… Boże, pamiętam! Stałem na balkonie, kiedy…
Spojrzał błędnym wzrokiem po całej trójce.
– Nie… nie, to niemożliwe – dyszał, wbijając sobie paznokcie w twarz. – Byłem tam przecież, kiedy spadła. Widziałem ją. Przeleciała nam nad głowami, zanim walnęła w Ocean Atlantycki. A potem… A potem…
– A potem puf, obudziłeś się tutaj – zgadła Sybil. – Jakby co, to mamy rok dwieście trzydziesty czwarty, według Nowego Kalendarza Marsjańskiego. Na Ziemi to by był… Caroline?
– Dwa tysiące pięćset osiemdziesiąty siódmy – rozległ się miękki głos komputera.
Victor wydał z siebie kolejny nieartykułowany krzyk.
* * *
Wiktor siedział na miejscu pasażera w czymś w rodzaju awionetki pionowego startu. Pojazd mknął z zawrotną prędkością nad rozległymi równinami skutej mrozem tundry, stopniowo przeradzającej się w ciemne lasy. Zachodził w głowę, jak w tak krótkim czasie udało się zamienić martwą, sterylną planetę w tętniącą życiem drugą Ziemię. Był pewny, że gdyby pokręcili się nad tym terenem dostatecznie długo, wypatrzyłby w dole jakieś renifery, ściągnięte tu z Ziemi w formie mrożonych embrionów projektem Noe. Za jego czasów ledwo zaczynano formować marsjańską atmosferę za pomocą dipola orbitalnego i kontrolowanych eksplozji jądrowych. Stabilizowanie jej składu przy użyciu specjalnego amalgamatu alg i bakterii miało się rozpocząć dopiero za parę setek lat. Inicjatorzy projektu z pewnością nawet nie śnili o tak błyskawicznych rezultatach.
Profesor, przełożony Sybil, z początku nie był pewny, czy Wiktor powinien w ogóle opuszczać ABG2, przynajmniej dopóki jego sprawa się nie wyjaśni. Monique, zmienniczka Sybil, trzeźwo skontrowała, że w takim wypadku prawdopodobnie zostałby tam zamknięty do końca swoich dni. Dylemat rozstrzygnął sam Wiktor, informując, że cierpi na klaustrofobię i że jeśli zostanie w placówce dłużej, to może nie wytrzymać i zwariować już na amen. Po krótkiej naradzie jednogłośnie ustalono, że świat się nie zawali, jeśli wypuszczą Wiktora na zewnątrz, jako że posługiwał się angielskim – który, jak się okazało, stał się na Marsie podstawowym językiem powszechnym – i, jak to ujął profesor, „wyglądał na odpowiedzialnego młodego człowieka”. Warunek był taki, że Wiktor miał się nie wychylać, nie ściągać uwagi i w każdym względzie słuchać się Sybil, na którą spadł obowiązek niańczenia go.
Wiktor z ulgą przyjął wiadomość, że nie zamierzają trzymać go pod kluczem, choć świat zewnętrzny przerażał go tylko odrobinę mniej niż zamknięte przestrzenie. Nie wiedział, czego spodziewać się po społeczności Marsa. Jego wyobrażenia zbudowane były na fundamentach fikcji filmowej i literackiej, w której ta nazwana na cześć boga wojny planeta była skrajnie zmilitaryzowana, a każdy obywatel nosił przy pasie rusznicę laserową.
– Wojsko? Tak, mamy wojsko – odpowiedziała Sybil znad sterów. – Ale ma ono inny charakter niż to, o którym uczymy się na lekcjach historii o Ziemi. Nie mamy tu osobnych nacji, a więc i konieczności posiadania sił obrony terytorialnej jako takiej. Armia jest ochotnicza i służy głównie do zażegnywania potencjalnych kryzysów i pomocy humanitarnej. Od problemów z ludźmi jest służba policyjna.
– A co na wypadek jakichś napięć między społecznościami? – zdumiał się Wiktor. – Na przykład separatyzmu albo fundamentalizmu religijnego?
– Ciągle zapominam, że ty jesteś z zupełnie innej epoki. Takie rzeczy jak nacjonalizm, rasizm, czy fanatyzm religijny ludzie zawsze błędnie rozumieli jako przyczyny konfliktów między społecznościami, a nie jako symptomy bardziej ogólnego problemu. Analiza historyczna mówi, że nigdy nie było czegoś takiego jak wojna religijna czy rasowa, a co najwyżej wojny pod pretekstem religijnym czy rasowym. W rzeczywistości wszystko sprowadzało się do prostych nierówności w systemowej władzy. Założyciele naszej cywilizacji startowali za to z czystą kartą, jako grupa skupiona na jednym wspólnym celu – zbudowaniu nowego domu dla nas wszystkich. Nie było tu miejsca na systemowe podziały i bardzo starano się, żeby ich nie zaprószyć. Dlatego właśnie Ziemia miała się nie wtrącać.
Wiktor kiwnął głową w zamyśleniu. Pamiętał bardzo dobrze założenia kolonizacyjne i związane z nimi kontrowersje, od których debata publiczna nigdy nie przestawała wrzeć. Mars miał być nie tylko całkowicie suwerenny, ale i związany z Ziemią cywilizacyjnym komensalizmem; Organizacja Narodów Zjednoczonych miała robić wszystko, żeby pomóc Marsowi w terraformingu, nie żądając absolutnie niczego w zamian, a wszelkie potencjalne zależności po usamodzielnieniu się kolonii zakazano Konwencją Okinawską. Opinia publiczna powszechnie burzyła się na ten brak mutualizmu, a Marsa pogardliwie określano mianem pasożyta, ale ostatecznie założenia wypełniano co do joty.
– Wiem, że to, co teraz powiem, zabrzmi okrutnie – powiedziała Sybil – i nie bierz też mojej opinii jako opinii dominującej, ale uważam, że dla Marsa zagłada Ziemi w dwa tysiące sto czterdziestym szóstym była najlepszym, co mogło się wydarzyć. Gdyby wasza cywilizacja nadal istniała, prędzej czy później pociągnęłaby naszą w dół – czy to jakąś wojną, czy, co gorsza, handlem i władzą finansową.
Wiktor westchnął.
– Chyba to rozumiem – przyznał niechętnie. – Nietrudno mi wyobrazić sobie, jak Ziemia podporządkowuje sobie Marsa finansowo.
– Albo na odwrót. To bez różnicy. Istotne jest to, że Mars zaraziłby się ziemską biopolityką, wirusem nierówności władzy i dobrobytu.
W swoich czasach Wiktor należał raczej do szerokiego grona krytyków polityki kolonizacyjnej. Nie rozumiał, dlaczego Mars, tak bogaty w surowce naturalne, miał ich nie wykorzystywać dla wspólnej korzyści obu planet. Dopiero teraz, słuchając Sybil, zrozumiał, jak bardzo źle na to patrzył. Ziemia była dla Marsa nie partnerką biznesową, tylko matką. Prawdziwie kochający rodzic nie oczekuje od swojego dziecka niczego w zamian za zapewnioną mu opiekę. A przede wszystkim, pozwala mu w odpowiednim momencie wylecieć z gniazda i żyć po swojemu.
Wiktor wiedział, dlaczego wszystkie rewolucje w historii prędzej czy później kończyły się tragicznie. Nie dało się zbudować nowego systemu, gdy społeczeństwo wciąż myślało kategoriami starego. Tutaj potrzebna była dopiero nowa planeta i całkowite odcięcie się od starego świata, żeby ludzkość po raz pierwszy skutecznie odrzuciła przestarzały, zgrzybiały porządek rzeczy.
Sybil i tak wydawała się nad wyraz taktowna, odnosząc się do jego świata. Patrząc wstecz na historię, przeważnie miało się wrażenie, że prawdziwa cywilizacja jest dopiero w powijakach. W połowie dwudziestego drugiego wieku nawet początki lat dwutysięcznych wydawały się pod wieloma względami barbarzyńskie i szalone. Wiktor wolał nawet nie pytać, jakie osobiste opinie na temat jego czasów miał przeciętny Marsjanin.
– No, jesteśmy w domu – powiedziała w końcu dziewczyna, przerywając długą ciszę. – Witaj w Nowej Pretorii.
Wiktor otrząsnął się z zamyślenia i rozejrzał dookoła nieco przytomniej. Choć wciąż wpatrywał się w pejzaż za oknem, widział tam tylko porośnięty gęstym lasem, ostro pofałdowany teren. Dopiero kilka chwil później, gdy podlecieli kolejne kilkaset metrów, jego oczom ukazały się pierwsze zabudowania.
Z ust Wiktora wyrwało się westchnienie. Zamiast charakterystycznej dla jego czasów, osadzonej na równinie metropolii, ciężkiej od betonu i stali, raniącej niebo szpalerami wieżowców, miał przed oczami nowoczesną wizję Wiszących Ogrodów Semiramidy.
Nadlatywali z północy, więc nie sposób było wcześniej dostrzec miasta, które opasało południowym łukiem wysokie wzgórze. Teraz, gdy stopniowo obniżali pułap, mógł ujrzeć je w pełnej okazałości. Po powierzchni olbrzymiej skarpy pięły się podłużne zabudowania o schodkowej strukturze. Każdy poziom był zdolny pomieścić do trzech pięter zabudowań mieszkalnych, które wyciągały się do słońca tarasami koloru piaskowca. Dachy większości takich sektorów pokryte były zielonymi parkami i skwerami, za którymi rozciągały się tereny mieszkalne kolejnych kondygnacji. Sklepienia najwyższych pięter bezszwowo łączyły się z oceanem dzikiej puszczy, który rozlewał się we wszystkie strony, kryjąc zapewne dziesiątki podobnych miast.
Nowa Pretoria tonęła w zieleni. Nawet zewnętrzne ściany budynków obrośnięte były kwitnącymi pnączami i winoroślami. Tu i ówdzie ze szczytu wzgórza kierowanymi wodospadami lały się strumienie krystalicznie czystej wody.
Z cichnącym szumem silników Wiktor powoli spływał do raju.
* * *
Sybil czuła się, jakby wisiała na pograniczu jawy i szalonego snu. Gdy tylko uspokajała myśli i przestawała skupiać się na tym, z kim ma do czynienia, wszystko wydawało się z grubsza normalne. Ale gdy tylko powracała świadomość, że w jej mieszkaniu przebywa człowiek, który spontanicznie zamanifestował się z bajora prostych związków chemicznych, do tego wyposażony w pełny komplet wspomnień sprzed ponad czterystu lat, raz po raz doznawała wstrząsu, jakby ktoś wylał na nią kubeł zimnej wody.
Jak? – krzyczał jej mózg. JAK?
Coś takiego zwyczajnie nie było możliwe, nie mieściło się w realiach fizycznego świata. Nawet według teorii zakładającej, że w nieskończonej liczbie potencjalnych wszechświatów, każde wyobrażalne i niewyobrażalne wydarzenie siłą rzeczy musi zaistnieć, takie zjawisko wydawało się nie do przyjęcia.
Tymczasem na kanapie w jej salonie, bawiąc się trójwymiarowym rzutnikiem, jak gdyby nigdy nic siedział „abiogen”, jak go roboczo określił profesor; profesor, który prawdę powiedziawszy wydawał się tą sytuacją niezbyt przejęty. Być może wcale nie kupował historii Victora, ale postanowił zagrać w jego grę pozorów, zainteresowany, dokąd go ona zaprowadzi. Sybil powinna rozumować podobnie. Była człowiekiem nauki, wytrenowaną sceptyczką, ważącą przekonania według poziomu ich racjonalności. W historii Victora nie było za grosz racjonalności, a jednak…
A jednak jakaś jej część była przekonana, że Victor jest absolutnie szczery. Nie umiała tego wytłumaczyć. Gdy tylko zobaczyła go tam, unoszącego się bez przytomności na powierzchni prebiotycznego bulionu, poczuła niemożliwy do zdefiniowania skurcz w duszy, jakby w tym konkretnym miejscu i czasie wszechświat nakazał ich ścieżkom się połączyć.
Trudno było stwierdzić, czy Victor miał te same odczucia, jako że nie wyszedł jeszcze do końca z szoku. Był kłębowiskiem sprzecznych emocji i nie sposób było przewidzieć, która za chwilę wypłynie na powierzchnię. W chwili obecnej głównie eksplorował i każdym zmysłem chłonął obcy świat, jak mały chłopiec, co krok stykający się z jakąś fascynującą nowością.
Victor nie był jednak pozbawionym trosk dzieckiem. W każdym westchnieniu zachwytu tkwił cierń zagubienia. Mars był dla niego obcy, zbyt trudny do zrozumienia. Victor nie był tak po prostu daleko od domu; jego dom nie istniał już od setek lat, a ostatnim wspomnieniem z tamtego miejsca była globalna zagłada. Był samotnym przedstawicielem nieistniejącego już gatunku, odłamkiem martwej cywilizacji.
Ekspres kończył parzyć kawę, gdy Sybil usłyszała gwałtowne poruszenie w salonie. Zerwała się od razu, wystraszona, że Victor, którego mimo wszystko podświadomie traktowała jak czterolatka, mógł wejść w szkodę. On jednak stał tylko jak wryty, gapiąc się szeroko otwartymi oczami w ustawiony na półce mały ekranik.
– Co… co to jest? – wydusił przez ściśnięte gardło.
Sybil spojrzała na wyświetlacz, przerażona myślą, że zobaczy tam coś, czego nie powinna.
– To tylko dzienny raport z podróży Eve. Mój ojciec jest szychą w projekcie i dał mi kiedyś ten gadżet na urodziny…
Urwała, gdy Victor zwrócił się w jej stronę. Oczy płonęły mu żarem, jakiego jeszcze w nich nie widziała.
– Co to jest Eve? – Jego głos łamał się od powstrzymywanej paniki i Sybil poczuła, jak kościste palce lęku zaczynają ściskać również jej gardło.
– Eve to nasz projekt kolonizacyjny. Ta wielka złota sfera po lewej to statek, którym lecą koloniści. Tu po prawej masz wszystkie podstawowe statystyki z jego podróży. Populacja, paliwo, aktualna prędkość, czas z naszej perspektywy, czas z ich perspektywy relatywistycznej, dystans misji, takie tam.
Victor był blady jak papier.
– Dokąd to leci? I jak długo będzie lecieć?
– A, no tak. Na Azalię. To planeta w gwiazdozbiorze Żurawia, odkryta dawno temu, pewnie jeszcze zanim ty się urodziłeś. O ile dobrze pamiętam, w katalogach figuruje jako Gliese 832c. Jest z grubsza szesnaście lat świetlnych stąd. Te informacje, które tu widzimy, są technicznie nieco spóźnione, jako że Eve już kawałek przeleciała, a informacje nie mogą lecieć szybciej niż światło. W każdym razie misja ma jeszcze parę dobrych dekad lotu przed sobą.
– A jak… jak wygląda ta Azalia?
– Już. – Sybil wywołała wyszukiwarkę i błyskawicznie znalazła trójwymiarowy model w wysokiej rozdzielczości. Szarosina planeta wypełniła sobą sporą część przestrzeni w salonie.
Victor wydał z siebie nieartykułowany dźwięk.
– Nie, nie, nie, to jakiś koszmar – wyszeptał, trzymając się za skronie. – To niemożliwe.
Kolana ugięły się pod nim i Sybil chwyciła go w ostatniej chwili, zanim upadł. Pomogła mu usiąść na kanapie.
– Tylko mi tu nie mdlej. O co chodzi?
– Ilu ludzi jest na pokładzie Eve?
– Prawie dziesięć tysięcy – odparła, rzuciwszy okiem na tabelki. – Wiesz, to jest ogromne przedsięwzięcie, więc wysłaliśmy tam kompletną społeczność. Na Azalię nic innego nie poleci jeszcze pewnie przez kilka wieków.
Victor podniósł na nią błędny wzrok.
– Oni wszyscy zginą.
Sybil poczuła lodowaty dreszcz na plecach.
– Jak to? Skąd możesz to wiedzieć? Jak zginą? Dlaczego?
– Nie znam szczegółów. – Victor pokręcił głową. – Ale widziałem to, tak wyraźnie jak widzę ciebie teraz. Kiedy dolecą na tę Azalię, stanie się coś strasznego. Eve eksploduje z wszystkimi pasażerami na pokładzie.
– Uspokój się – powiedziała Sybil, sama siląc się na spokojny ton. – Ciągle jesteś w szoku, do tego wykończony podróżą i emocjami. Nie myślisz jasno. Gdzie to widziałeś?
Victor zamknął oczy i odetchnął głęboko.
– Wiem, jak to zabrzmi – rzekł – ale widziałem to we śnie. Nie, nie teraz – dodał szybko, zanim Sybil zdążyła otworzyć usta. – To było jeszcze na Ziemi, dokładnie w tę noc, kiedy przyleciała asteroida. To nie był zwykły sen. Ja tam byłem, widziałem i czułem wszystko tak wyraźnie jak teraz. Mógłbym ci wskazać, która strona planety była zwrócona w moim kierunku, pamiętam nawet takie szczegóły. A teraz nagle budzę się na Marsie, a ty mi pokazujesz dokładnie ten statek kolonizacyjny i dokładnie tę samą planetę. Jak to jest możliwe?
Nijak, przemknęło przez myśl Sybil. Ani przypadek, ani celowe działanie nie były w stanie tego wytłumaczyć, podobnie jak Victora. No chyba że…
Chyba że zbyt płytko rozpatrywała pojęcie celowości.
– Atraktor – wyszeptała bezwiednie i od razu skarciła się za samą tę myśl. Chyba dokumentnie zwariowała, jeśli sięgała aż tutaj.
– Jaki traktor? – zdziwił się Victor.
– Nie traktor. Atraktor. Atraktor Wasiljewa.
Odpowiedziało jej tylko tępe spojrzenie. Sybil podrapała się po głowie.
– Ech, jak to wytłumaczyć… – zaczęła niepewnie. – Nie jestem ekspertem we współczesnej filozofii, chociaż trochę jej liznęłam na kursie. Była tam taka jedna rzecz, która mi się spodobała, koncept filozoficzny Antona Wasiljewa, takiego dawnego matematyka, jeszcze z pokolenia kolonizatorów. Wasiljew był specjalistą od teorii chaosu, studiował funkcje chaotyczne i ich manifestacje w naturze. W tych swoich wywodach zakładał, że wszechświat, hipotetycznie dający się zredukować do prostych, fundamentalnych współzależności obiektów i oddziaływań, praktycznie wszędzie wypełnia się atraktorami, czyli abstrakcyjnymi matematycznymi obszarami, do których trajektorie funkcji dążą niezależnie od warunków początkowych.
Victor nieśmiało kiwnął głową na znak, że mniej więcej nadąża.
– Atraktory nie były niczym nowym dla ówczesnych matematyków – kontynuowała Sybil – ale Wasiljew pociągnął sprawę znacznie dalej niż jego poprzednicy. Tu się zaczyna jego kontrowersyjny wkład. Bo widzisz, on uważał, że jaźń jest w stanie generować własne atraktory, tworzyć warunki, do których spełnienia wszechświat automatycznie będzie starał się dążyć.
Do dziś pamiętała słowa wykładowcy: „Starożytni nazywali to Fatum. Oświecenie wrzucało to do śmietnika z napisem nieracjonalne. Wasiljew był przekonany, że w swojej naiwności starożytni byli jednak mądrzejsi od modernistów. Na pytania, czy jego atraktory miały ostatecznie rozwiązać problem Boga, Wasiljew odpowiadał, że raczej gmatwały go jeszcze bardziej. Tym niemniej, w swoim czasie zastąpiły one Boga wielu ludziom; były prostym wyjaśnieniem dla wszelkiego rodzaju zjawisk, które dochodziły do skutku nawet jeśli statystycznie nie powinny”.
Choć idea Atraktorów Wasiljewa była z początku gorąca, stosunkowo szybko się wypaliła. Nauka się nimi nie interesowała, jako że nie sposób było wykazać ich prawdziwości lub nieprawdziwości. Były one otwarcie krytykowane przez większość filozofów, ale miały też swoją grupkę zagorzałych zwolenników. Niektórzy byli przekonani, że kolonizacja Marsa była przykładem działania takiego Atraktora, który odpędzał wszelkie formy zagłady Ziemi, dopóki ludzkość nie zrobiła sobie kopii zapasowej. Dopiero gdy cywilizacja marsjańska osiągnęła punkt samowystarczalności, Ziemia z pomocą asteroidy mogła udać się na zasłużoną emeryturę. Sybil widziała w tym myśleniu pewną elegancję.
Wpasowywało się to też poniekąd w temat jej badań, jako że prawdopodobieństwo spontanicznego pojawienia się życia w znanej obecnie formie miało graniczyć z niemożliwością.
– Innymi słowy, Atraktorami Wasiljewa mają być zjawiska zdolne do kształtowania rzeczywistości wokół siebie, jakby do wymuszania okoliczności, które umożliwiają ich zaistnienie. Warunkiem istnienia takiego Atraktora ma być dostatecznie wysoka waga danego zjawiska dla obdarzonych jaźnią istot, takich jak ludzie. Wasiljew wychodził z zasady antropicznej; uważał, że bez istot takich jak my wszechświat przestałby mieć sens.
Victor słuchał z otwartymi ustami.
– Czyli myślisz, że i mój proroczy sen, i to, że… – urwał. Nadal nie potrafiło mu przejść przez gardło, że tak po prostu wypluła go prebiotyczna mieszanina.
– Nie wiem. – Sybil pokręciła głową. – Jeśli Atraktory Wasiljewa faktycznie istnieją, to powinny być znacznie bardziej subtelne. To nie jest tak, że nagle prawa fizyki przestają obowiązywać! Poza tym, nie można tak po prostu uznać niedorzecznego zjawiska za wyjaśnione tylko dlatego, że ktoś kiedyś wymyślił system filozoficzny, który formalizuje myślenie magiczne. Nie po to tyle lat się szkoliłam w racjonalizmie, żeby go teraz wyrzucić do śmieci.
– Ja się w niczym takim nie szkoliłem – mruknął Victor ponuro – ale im więcej o tym wszystkim myślę, tym bardziej jestem przekonany, że oszalałem. A to szaleństwo podsuwa mi coraz straszniejsze myśli, zwłaszcza po tym, co mi właśnie powiedziałaś. A co jeśli nieprzypadkowo… pojawiłem się tutaj akurat teraz? Co jeśli tym ludziom kończy się czas? Ile jeszcze go mają, zanim ta kulka – wskazał na ekranik – zrobi bum?
– Eve nie przeleciała jeszcze nawet trzech lat świetlnych, a cały dystans na Azalię to szesnaście… co powiedziałeś?!
Ostatnie słowa wykrzyczała tak głośno, że Victor aż podskoczył.
– Zastanawiam się tylko, czy może nie mamy ograniczonego czasu, żeby jakoś zainterweniować…
– Nie, nie to! Powiedziałeś, że kulka… że żółta kulka bum?
Victor wyglądał na zbyt zbitego z tropu, żeby cokolwiek odpowiedzieć. Sybil zerwała się na równe nogi i zaczęła krążyć po pokoju.
– Boże, ja chyba też oszalałam – powiedziała bardziej do siebie niż do niego.
Wzięła kilka głębokich oddechów i szczegółowo opisała zabawę z dzieciństwa oraz towarzyszącą jej rymowankę, którą przypomniała sobie zaledwie kilka godzin przed odnalezieniem Victora, po niemal dwudziestu latach.
Jego oczy były wielkie jak spodki jeszcze zanim dotarła do wierszyka. Gdy skończyła, zapadło długie milczenie.
– To brzmi jak proroctwo – rzekł Victor bezbarwnym tonem. – Z tych, które nabierają sensu dopiero w odpowiednim momencie.
– Albo jak zagadka, z jakiegoś powodu skierowana do naszej dwójki. Musimy spróbować ją rozwiązać. Rozumiem, że żółta kulka to Eve, a szara to Azalia. A czerwona?
– Mars, to chyba jasne.
– Dlaczego Mars? – Sybil zmarszczyła brwi.
– A, no… Mnóstwo się tu pozmieniało, więc pewnie nikt już tak nie mówi. Ale za moich czasów, kiedy Mars był jeszcze suchą pustynią, mówiło się na niego Czerwona Planeta.
Victor miał rację. Podręczniki do historii wspominały o czymś takim. Do dziś zachodnie pustynie, takie jak Cydonia, miały piękny, rdzawy kolor.
– Okej, a co ze studniami? – spytała.
– Nie mam pojęcia. Nasuwają się czarne dziury, ale to akurat chyba nie grozi Eve?
– Nie, przynajmniej nic nam nie wiadomo o żadnych pobliskich czarnych dziurach. Najbliższa znana na chwilę obecną jest tysiące lat świetlnych stąd.
– Może chodzi o sytuację, w której statek nie trafi w Azalię i poleci dalej w przestrzeń, aż w którąś dziurę w końcu wpadnie?
– To by pasowało do reguł gry, ale w takim przypadku to nie dziura byłaby bezpośrednim zagrożeniem. Jeśli Eve rozminie się z Azalią, to cała załoga zdąży sto razy umrzeć z głodu i braku energii na rekonstrukcję atmosfery, zanim wpadnie w pole grawitacyjne jakiejkolwiek czarnej dziury. Ja bym się jednak martwiła tym „bum” w pierwszej kolejności.
– Sama wspominałaś, że miną jeszcze długie lata, zanim Eve dotrze na miejsce. Na pewno będzie czas, żeby coś wymyślić.
– Tak, ale to nie jest takie intuicyjne jak jazda rowerem z punktu do punktu. Daj mi chwilę.
To powiedziawszy, Sybil podeszła do pulpitu w kącie salonu i wpisała parę komend, a następnie wystukała połączenie z Monique, która aktualnie przebywała w ABG2 w jej zastępstwie.
– Co tam, Sybil? – rozległ się głos koleżanki. – Dotarliście do domu? Jak sobie radzi nasz abiogen?
– Całkiem nieźle. Słuchaj, Monique, mam prośbę. Wysłałam zapytanie do systemu o połączenie zdalne z Caroline. Klepnęłabyś autoryzację?
– Jasne, a po co ci Caroline?
– Muszę coś szybko policzyć, a sama nie dam rady, więc potrzebuję VI. Jesteś kochana, dzięki, pa!
Gestem przywołała Victora do siebie. Gdy na ekranie pojawił się niebieski trójkącik, nacisnęła go, wywołując panel operacyjny wirtualnej inteligencji. Dodatkowo zaznaczyła komendę interakcji prywatnej, która kasowała logi po zakończonej sesji.
– Witaj, Sybil. W czym mogę pomóc? – odezwał się miękkim głosem komputer.
– Caroline, przesyłam ci wszystkie dane tabelaryczne Eve od dnia jej startu i założenia procesowe misji. Chcę, żebyś na ich podstawie poobliczała wszystkie możliwe ekstrapolacje z pięcioprocentowym pesymizmem.
– Gotowe.
– Dobrze, teraz powiedz mi, kiedy najpóźniej możemy zawrócić Eve, żeby mogła wrócić na Marsa.
Caroline milczała przez sekundę.
– Za dużo stopni swobody. Doprecyzuj wymagania – powiedział beznamiętny ton, a ekran wyświetlił dziesiątki rozmytych parametrów.
Sybil czuła, jak zimny pot spływa jej po karku. Pierwszym, co rzucało się w oczy, była mapa potencjalnych scenariuszy zużycia paliwa. Nawet bez dokładnego studiowania nie wyglądała zbyt optymistycznie.
– Przede wszystkim, wpleć w obliczenia konieczność nadania komunikatu za pomocą ISL, który musi ich najpierw dogonić – rzekła, walcząc z drżeniem w głosie. Liczby i wykresy przeładowały się i Sybil z trudem powstrzymała się przed plugawym komentarzem. – Dobra, oblicz, jaką maksymalną prędkość powrotu udałoby się rozwinąć, gdyby w tej chwili nadać komunikat o zawracaniu. Teraz, niech pomyślę… Biorąc pod uwagę aktualne straty zasobów, oblicz, na jak długo ich wystarczy. Nie uwzględniaj paliwa. I teraz, na podstawie powyższych, daj mi zakres czasu między chwilą obecną, a chwilą, która pozwoliłaby na osiągnięcie minimalnej prędkości, przy której załoga zdążyłaby wrócić, nie wyczerpawszy zasobów.
Caroline milczała tym razem dobre dziesięć sekund.
– W zaokrągleniu pięć dni.
* * *
Gdy tylko Wiktor zaczynał mieć nadzieję, że karuzela nonsensu zwalnia, ta przyspieszała jeszcze bardziej.
Plan, który na poczekaniu wymyśliła Sybil, był typowym planem wymyślonym na poczekaniu – szalonym, dziurawym i ze znikomą szansą powodzenia. Innymi słowy, doskonale pasował do zwariowanej idei, którą Sybil nazywała Atraktorem Wasiljewa.
– Na pewno nie ma innego sposobu? – jęknął rozpaczliwie. – Mamy przecież pięć dni! Na pewno coś wymyślimy.
Sybil pokręciła głową.
– Pamiętaj, nie możesz patrzeć na loty kosmiczne jak na tradycyjną podróż. Dane, które my dostajemy teraz, Eve wysłała niecałe trzy lata temu. Statek teraz leci już z prędkością bliską czterdziestu procentom prędkości światła i ciągle przyspiesza. Im bardziej zbliża się do swojej granicznej prędkości pięćdziesięciu dwóch procent, tym bardziej wzrasta jego masa, a więc zużycie paliwa rośnie. A im szybciej leci i im bardziej się oddala, tym więcej będzie musiał tego paliwa zużyć na hamowanie, a później na ponowny rozpęd w stronę Marsa i znów hamowanie, żeby ostatecznie zatrzymać się w domu. Eve miała lecieć w jedną stronę, prosto, bez jakichkolwiek manewrów. W obecnej sytuacji, w drodze powrotnej nie będzie miała paliwa, żeby rozwinąć nawet dziesięć procent prędkości światła. Każdy dzień zwłoki może wydłużyć podróż powrotną o dekady. Zasoby powietrza, wody i tak dalej, są w dostatecznie zamkniętym obiegu, więc powinny wystarczyć nawet na setki lat, ale pomyśl o problemach społecznych, które mogą…
– Dobra – wpadł jej w słowo Wiktor – rozumiem. Ale na pewno nie ma innego sposobu?
Plan Sybil dotyczył osoby jej ojca. Była przekonana, że to właśnie w związku z nim los połączył ścieżki jej i Wiktora. Ojciec ów, jak się okazywało, był nie byle kim; przewodniczył sztabowi dyrektorskiemu całego przedsięwzięcia Eve. To przez niego przechodziły wszelkie istotne decyzje i to głównie on koordynował misję od strony Marsa. Jeśli ktoś miał możliwość zaciągnąć Eve hamulec ręczny, to właśnie on.
Problem polegał na tym, że nie było nawet mowy, żeby argumentacja oparta na idiotycznym dziecięcym wierszyku i sennej wizji obcego człowieka, który rzekomo samoistnie wyłonił się z pierwotnej zupy niczym Afrodyta z morskiej piany, miała jakąkolwiek szansę przemówić do poważnego człowieka, który odpowiadał za możliwie największe przedsięwzięcie w historii ludzkości.
Dlatego też Sybil nie planowała pytać ojca o zdanie. Zamierzała zrobić to za jego plecami, i to tak, żeby nikt się o tym nie dowiedział, dopóki nie będzie za późno. Ponieważ Eve aktualnie była oddalona o niecałe trzy lata świetlne od Układu Słonecznego, jakikolwiek sygnał miał szansę dogonić ich za ponad cztery lata. Natychmiastowa odpowiedź leciałaby tyle samo, a więc między nadaniem wiadomości i odbiorem odpowiedzi minęłoby od ośmiu do dziewięciu lat. W takiej sytuacji Eve mogłaby już tylko kontynuować zarządzony powrót.
Względem powyższych założeń Wiktor nie miał zastrzeżeń. Zasadniczy problem leżał w tym, jak Sybil zamierzała je zrealizować.
Otóż ojciec Sybil był klasycznym przykładem człowieka wysokiej rangi, u którego lata pracy w zawodzie wyrobiły niezachwianą władczość oraz przekonanie, że na wszystkim zna się najlepiej. W związku z tym uważał, że ma pełne prawo pochylać się nad życiem prywatnym Sybil, a czasem nawet bezpośrednio się w nie wtrącać. Sam fakt, że w swoim wieku nie była jeszcze w poważnym związku, był dla niego solą w oku.
– Więc zaczęłam mu ściemniać, że mam chłopaka – tłumaczyła Sybil – i że oboje jesteśmy bardzo ostrożni, że nie spieszymy się z tym związkiem, i że nie ma mowy, żebym organizowała nam jakieś rodzinne obiadki. To mu wystarczyło na jakiś czas, ale ostatnio znowu zaczął się niecierpliwić, żeby go w końcu poznać. Więc teraz na scenę wkraczasz ty, z tym cudeńkiem. – To powiedziawszy, na wyciągniętej dłoni zaprezentowała pierścionek z brylantem.
Wiktor dopiero zginął tragicznie w globalnej katastrofie, a następnie w cudowny sposób ożył kilkaset lat później w marsjańskiej utopii, gdzie los rozkazał mu uratować tysiące ludzi od tragicznej śmierci. Ale nic z tego nie przerażało go tak, jak konieczność odgrywania roli narzeczonego, ubiegającego się o błogosławieństwo przed obliczem apodyktycznego ojca. Gdy ośmielił się zapytać Sybil o dalsze szczegóły, szczerze przyznała, że tutaj plan się w zasadzie kończył i dalej trzeba będzie polegać na improwizacji.
Improwizacja. Wiktor mało nie wyrwał sobie kępki włosów z głowy.
Na szczęście, pan Ferraro, jako człowiek bardzo dumny ze swojej pracy i spragniony dumy ze strony własnej córki, nie omieszkał podzielić się z nią paroma istotnymi szczegółami. Między innymi tym, że jedyną metodą, żeby podrzucić Eve jakąkolwiek wiadomość z Marsa, był nowoczesny system dalekosiężnej komunikacji laserowej, ISL, ten sam, którym Eve w regularnych odstępach przesyłała znaki życia. Na co dzień komunikacja była jednak jednostronna i Mars nie odwdzięczał się kolonistom żadnymi wiadomościami o sobie. Informacje takie jak ta były publicznie dostępne, ale zdarzały się też takie, których odpowiedzialny dyrektor nie powinien zdradzać nikomu, nawet własnej córce.
Na przykład to, że istniała lista komend specjalnych, zakodowanych w postaci unikatowych, ośmiocyfrowych ciągów znaków, które Mars był gotów wysłać Eve ISL-em w razie potrzeby. Sybil była pewna, że wśród tych komend znajduje się rozkaz „cała wstecz”. Wiedziała również, że ze względów bezpieczeństwa dyrektor Ferraro ma zdalny dostęp do systemu komunikacji z domowego komputera.
– Plan jest bardzo prosty – mówiła pewnym siebie tonem, ewidentnie starając się dodać Wiktorowi otuchy. Szli piechotą przez elizejskie ogrody Nowej Pretorii, ubrani niemal tak odświętnie, jakby udawali się na galę, a nie na obiad do rodziny. – Ty go czymś zajmiesz, a ja w tym czasie pobuszuję mu po biurze i spróbuję znaleźć te kody. Ojciec ma już swoje lata i na pewno trzyma je gdzieś w fizycznej formie. Takie rzeczy przychodzą z wiekiem.
– Jak niby mam go zająć? Zapomniałaś, kim ja jestem? Ja nie wiem nawet, o czym się teraz rozmawia!
– Nie masz pojęcia, jaki on jest… staroświecki. Nie, staroświecki to nie jest dobre słowo. Widzisz, w okresie jego młodości panowała taka moda, że wszystkie dzieciaki miały świra na punkcie Ziemi i jej czasów. Moda w końcu przebrzmiała i większość jego pokolenia z tego wyrosła, ale akurat jemu to zostało. Z twoją swobodą poruszania się w tematach Ziemi, będziesz dla niego zięciem idealnym. Pewnie sam będzie chciał za ciebie wyjść. To, że tak się go boisz, też mu się spodoba. Będzie mógł odgrywać rolę twardego ojca, który „zrobi ci z dupy dwudziesty trzeci maja, jeśli mnie skrzywdzisz” i tak dalej.
Gdy wspięli się na najwyższe piętra Nowej Pretorii i niemal stali już przed drzwiami rezydencji pana Ferraro, Sybil wręczyła Wiktorowi pierścienisty kawałek cielistej gumy, rozkazując mu umieścić go w uchu. Była to bardzo dyskretna, niemal niewidoczna słuchawka, która pozwalała na zdalną komunikację. Po ustaleniu obustronnego połączenia wkroczyli w paszczę lwa.
Wiktor miał problemy z usiedzeniem w miejscu podczas obiadu. Z trudem przełykał to, co miał na talerzu, a większość uwagi skupiał na tym, żeby za bardzo się nie pocić. Na szczęście, prawie nie musiał się odzywać. Sybil paplała cały czas, opowiadając zmyśloną historię ich wspólnego życia. Wiktor miał pochodzić z obszarów hesperiańskich, po drugiej stronie globu. Poznali się na doktoracie, gdzie Wiktor zajmował się projektowaniem genotypów nowatorskich bakterii. Na każde pytanie ojca wymyślała z marszu jakieś wygodne kłamstwo, co wpędzało Wiktora w coraz większą panikę. Już po paru minutach był pewny, że nie będzie w stanie wszystkich tych łgarstw powtórzyć.
– No, to ja zaproszę teraz kolegę Victora na kielicha, żeby się chłopak trochę rozluźnił – rzekł jowialnie pan Ferraro, wstając od stołu. Rzucił wymowne spojrzenie w kierunku Sybil.
– Jasne – odparła dziewczyna z uśmiechem. – Poczytam sobie chwilę w parku. Bawcie się dobrze, chłopcy. Tylko mi go za bardzo nie upij.
Pan Ferraro roześmiał się tylko i objął Wiktora ramieniem.
– Mam też cygara – szepnął konspiracyjnie. – Tylko nie mów młodej. Paliłeś kiedyś cygaro?
– Jeszcze nie, panie Ferraro.
– Tylko mi tu nie panuj. Jesteśmy już praktycznie rodziną! Mów mi Felix.
– Dobrze… Felix. Tak, chętnie spróbuję cygara.
Wiktor, bliski wyzionięcia ducha, został usadzony w miękkim fotelu pośrodku przestronnego salonu, urządzonego w stylu, który miał chyba imitować ziemski dwudziesty wiek. Ściany pokrywało ciemne drewno, a podłogę bordowy dywan. Pod oknem stał stół bilardowy, na widok którego Wiktorowi od razu podskoczyło serce. Weź czerwoną, walnij żółtą…
Nie umknęło to uwagi pana Ferraro.
– Ciekawi cię pewnie, co to jest – rzekł, promieniejąc dumą. – To starożytna gra, której na Marsie już nikt nie pamięta. Nazywa się…
– Bilard.
– Ha! No proszę, człowiek kultury, jak widzę. A wiesz, jak się w to gra?
– Nie wiesz – odezwał się głos Sybil w jego lewym uchu. – Nie bądź zbyt idealnym spełnieniem jego marzeń, bo coś zacznie podejrzewać.
Wiktor odchrząknął.
– Nie wiem, ale chętnie się nauczę, jeśli nie jest to zbyt skomplikowane.
Felix był wniebowzięty, mogąc tłumaczyć mu zasady i prezentować techniki. Oczywistym było, że przed Wiktorem nie znalazł się nikt, kto wyrażałby choćby minimalną chęć, żeby poturlać kulki po zielonym suknie.
– Jestem w biurze – powiedziała Sybil przez słuchawkę. – Nie wiem, czy coś ci mówią te ziemskie zabawy, ale jeśli umiesz w to grać, nie daj tego po sobie poznać. Najlepiej przegrywaj ile się da i upieraj się na rewanż za każdym razem. Graj na czas.
Tymczasem jej ojciec zdążył już nalać sobie i Wiktorowi po szklance jakiegoś mocnego alkoholu oraz zaprezentował mu, jak fachowo obchodzić się z cygarem. Wypili po kilka łyków, puścili kilka kółek z dymu i przeszli do gry. Wiktor poczuł, jak rozgrzewający alkohol subtelnie rozluźnia wszystkie jego mięśnie, napięte dotąd jak postronki.
– Program obsługujący ISL nie jest nawet w żaden sposób zabezpieczony – westchnęła Sybil w jego lewym uchu. – Ech, starzy ludzie… Trochę mnie przeraża, że ktoś taki odpowiada za projekty tego kalibru. Dobra, już wiem, jak to działa. Muszę tylko znaleźć te nieszczęsne kody…
Wiktor odchrząknął w odpowiedzi.
Jego przeciwnik okazał się fatalnym bilardzistą i Wiktor musiał naprawdę się trudzić, żeby przegrywać w wiarygodny sposób. Felix pod wpływem alkoholu rozgadał się na całego i pomiędzy niezgrabnymi uderzeniami kijem zadawał mu jakieś pytania, ale na szczęście w ogóle nie słuchał odpowiedzi, więc Wiktor nie był zmuszony po dziesięć razy zastanawiać się, czy jego historia się klei. Mógłby wyznać, że jego matka była koniem, a pan Ferraro tylko pokiwałby głową w udawanym zamyśleniu i zaczął nowy temat.
– Nie ma tego – relacjonowała niecierpliwie Sybil. – Ani w biurku, ani nigdzie indziej. Gdzie to może być, do cholery? Nie mam czasu, żeby wertować tu książki. Idę do sypialni, może tam coś znajdę.
– No, to kiedy wesele, panie kolego? – zarechotał Felix. – Kiedy jakieś dzieciaczki?
Sybil zazgrzytała zębami tak głośno, że aż było to słychać w słuchawce.
– Oboje jesteśmy zgodni, że nie ma się co spieszyć – odparł nerwowo Wiktor. – Jeszcze nie myśleliśmy o dacie ślubu.
– A tam, życie jest krótkie! Myk i już siwiejesz, zobaczysz! Lepiej zrobić sobie piątkę synów zawczasu, niż martwić się później.
Wiktor rozkaszlał się dymem z cygara.
– P-piątkę?
– Pewnie. Mars jest wielki, a synów nigdy za wielu. Wiem, co mówię, bo nie mam ani jednego i bardzo żałuję.
– Victor, wiem, że proszę o wiele, ale ciągnij temat. Znalazłam w szufladzie z bielizną szyfr do jakiegoś sejfu.
Wiktor zacisnął więc zęby i kontynuował rozmowę. Z każdym łykiem alkoholu Felix robił się coraz bardziej wylewny i coraz bardziej zasadniczy w planach organizacji ich wspólnego życia. Ogłosił uroczyście, że nazajutrz obdzwoni wszystkie lokalizacje od imprez okolicznościowych i zarezerwuje termin. Drugim uchem Wiktor słuchał siarczystych przekleństw Sybil, która znalazła co prawda sejf, ale wypełniony wyłącznie pornografią.
– No, mój przyszły synu – rzekł w końcu pan Ferraro. – Było bardzo miło, ale mam parę spraw do załatwienia zanim się ściemni, więc będziemy musieli podjąć dalsze rozgrywki kiedy indziej.
– Nie! – rzuciła przez słuchawkę Sybil. – Ciągle nie wiem, gdzie to jest. Wymyśl coś. Powstrzymaj go.
Wiktor uniósł dłoń, zatrzymując Felixa w miejscu.
– Chciałem jeszcze o coś zapytać – powiedział. – Ale czy mógłbym najpierw skorzystać z łazienki?
Pan Ferraro skomplikowanym gestem dłoni skierował go w stronę toalety. Wiktor spokojnym krokiem opuścił salon, po czym zerwał się do biegu. Zamknął się w łazience i wcisnął w jej najdalszy kąt.
– Nie wiem, jak mam go powstrzymać – szepnął. – Nie wiem nawet, o co miałbym chcieć go zapytać, jak do niego wrócę! Musimy się poddać. Wymyślimy coś innego, nawet jeśli będzie nas to kosztowało kilka dni.
– Nie możemy się poddać. – W głosie Sybil dźwięczała rozpacz. – Nie rozumiesz? To nasza jedyna szansa.
– A może los okaże się łaskawy i da nam jeszcze jedną.
– Nie da! Taka szansa jest tylko jedna. Atraktor nas tu ściągnął, przeskakując wszelkie nieprawdopodobieństwa. Ty, ja, to miejsce i ten czas.
– Ale dlaczego ja?
Sybil milczała przez chwilę.
– Jak to: dlaczego ty?
– Dlaczego ja jestem tu potrzebny? Mogłem po prostu poinformować cię o moim śnie i na tym moja rola by się skończyła.
Sybil milczała znacznie dłużej.
– Masz rację.
Wiktor odetchnął.
– Dobra. To się przegrupujmy, wróćmy do ciebie do domu i…
– Nie, nie. Masz rację! Musisz mieć jeszcze jakąś rolę… Szybko, daj jakąś liczbę ośmiocyfrową.
– Co? Zwariowałaś?
– Nie kłóć się! Dawaj jakąś ważną, związaną z tobą liczbę, konkretnie z tobą.
– 27112125 – wypalił.
– Gotowe – wydyszała Sybil po chwili ciszy.
– Co gotowe? Boże, co jest gotowe?
– Nic, nieważne. Wracaj do ojca, zanim zacznie się szwendać po domu, bo jeszcze mnie tu nakryje.
* * *
Niepewność wisiała nad Sybil jak miecz Damoklesa, spędzając sen z powiek. Niepewność, czy podjęła właściwą decyzję. Czy zrobiła wszystko co mogła. Improwizowanie pod presją było o wiele łatwiejsze w fikcji niż w rzeczywistości.
Nie, to nie była dobra decyzja. To była szarża głową w mur. Ale czas się kończył i spanikowała. Postawiła wszystko na jedną kartę. Alternatywą było niezrobienie niczego. Nie mogła nie zrobić niczego. Tak, to była dobra decyzja.
Victor wyjaśnił, że podany przez niego ciąg cyfr oznaczał dwudziesty siódmy listopada dwa tysiące sto dwudziestego piątego roku, jego urodziny. Gdy emocje opadły, Sybil mogła tylko wzruszyć ramionami. Jako ślepy strzał był równie dobry jak każdy inny.
Niepewność. Sybil nie miała pojęcia, jakie implikacje mogło pociągnąć za sobą nadanie owej transmisji, o ile ten konkretny kod w ogóle cokolwiek znaczył. Czy był sens liczyć na to, że aktywność ISL nie była pod stałym nadzorem? Czy gdzieś w pokoju kontrolnym nie zapaliła się czerwona lampka, informująca siedzącego przy biurku technika, że właśnie ktoś wysłał wiadomość do Eve? Czy nie posłano błyskawicznie korygującej komendy, która po prostu odwoływała pierwotny rozkaz? Jeśli gdziekolwiek po drodze wyciekła jakakolwiek informacja na temat tego, co zrobiła, cały plan automatycznie spalał na panewce. A jeśli przy okazji zostawiła jakieś obciążające ją dowody… wolała nawet nie myśleć, co ją czekało.
Chciała wierzyć, że wszelkie potencjalne konsekwencje przyjmie z uniesioną głową, ale w głębi duszy wiedziała, że w rzeczywistości potrafiłaby tylko się rozbeczeć i błagać ojca o pomoc w opresji. Czas jednak mijał, a konsekwencje nie nadchodziły.
Niepewność. Osiem do dziewięciu lat niepewności. Tyle mieli przed sobą, żeby dowiedzieć się, czy ich desperacki plan ma szansę przynieść jakiekolwiek efekty. Prawdopodobieństwo, że trafili na właściwą kombinację cyfr, wynosiło dosłownie jeden do stu milionów, więc z racjonalnego punktu widzenia nie było warto zaprzątać sobie głowy jakąkolwiek nadzieją. Ale teoria Wasiljewa nie opierała się przecież na liczbach i zdrowym rozsądku.
Mijały dnie, mijały miesiące, w końcu lata, a Sybil każdego ranka z lękiem spoglądała na aktualizacje wysyłane przez nieświadomych niczego kolonistów Eve, do których mknąca z prędkością światła komenda jeszcze nie dotarła. Jakaś część Sybil miała nadzieję, że w ogóle nie dotrze, że zgubi się gdzieś po drodze, rozminie się ze statkiem i pozwoli o sobie zapomnieć. Czas płynął, a lęk nie odpuszczał.
Tymczasem szarada, którą z Victorem zaprojektowała dla ojca, powoli przerodziła się w rzeczywistość. Po tym wszystkim trudno było o inny scenariusz. Ona była dla niego punktem zaczepienia w rzeczywistości, a on dla niej – w nierzeczywistości. Wspólnie tworzyli parę, która jednocześnie musiała i nie miała prawa funkcjonować. Mieli świadomość, że są dla siebie jedynym wyborem. Nauczyli się z tym żyć.
Profesor i Monique pozostali jedynymi obok Sybil powiernikami tajemnicy Victora. Monique nigdy nie uwierzyła w historię z abiogenem. Wyznała któregoś dnia, że ma teorię, że Victor jest jakimś ukrywającym się zbiegiem z drugiego końca świata. Tym niemniej, wykorzystała swoje szemrane znajomości – o których Sybil dotychczas nie miała pojęcia – do załatwienia mu fałszywego aktu narodzin i reszty niezbędnych dokumentów. Profesor, którego prawdziwych myśli na temat Victora nigdy nie udało się odczytać, bez słowa sprzeciwu zatrudnił go w instytucie jako laboranta, pomocnika doktor Monique. Sybil również ukończyła doktorat, ale zrezygnowała z dalszej kariery akademickiej, rzucając się w wielowymiarowy wir rozważań ontologicznych i podnosząc dogasającą już pochodnię Antona Wasiljewa, którą na nowo popodpalała strzechy środowisk filozoficznych.
Pomimo burzliwego startu, ich wspólne życie toczyło się spokojnie, niemal beztrosko. W Victorze jednak wciąż tkwił niemożliwy do usunięcia cierń. Pomimo upływu lat, nie potrafił pogodzić się z tym, że któregoś dnia po prostu zaistniał z niczego, jak gdyby bezpośrednio stworzony palcem Bożym. Choć szybko zaaklimatyzował się na Marsie, jego serce pozostawało na zdewastowanej setki lat temu Ziemi. Gdy Deimos i Fobos pojawiały się na nocnym niebie, na jego twarz wpełzał jedyny w swoim rodzaju smutek. Brał wtedy teleskop i szedł na dachy najwyższych partii miasta oglądać swój niegdysiejszy dom, jakby licząc, że pokrywające cały glob chmury kłębiącej się pary wodnej któregoś dnia się rozwieją.
Placówka badawcza ABG2 została zamknięta, gdy zarząd naukowy w końcu uznał, że ma bardziej interesujące projekty, na które można przeznaczać środki. Nigdy jej jednak nie rozebrano. Pierwotna zupa, choć pozostawiona w spokoju, nadal stała w kolosalnym basenie, jakby czekając na lepsze czasy.
Victor regularnie pożyczał awionetkę i latał tam, do lakusjańskiej tundry, do stacji ABG2, do pokoju kontrolnego, gdzie stał godzinami przed szklaną barierą, gapiąc się na martwe jezioro, jakby starając się coś z niego wyczytać. Sybil wiedziała, że w tej kwestii nigdy nie będzie w stanie mu pomóc. Jeśli Victor miał jakiekolwiek szanse na spokój ducha, musiał odnaleźć go sam.
Była zwyczajna sobota. Sybil tradycyjnie obudziła się znacznie później niż miała w planach. Victor zdążył już wstać i wyjść z domu w swoich sprawach. Sobotnie poranki spędzał z kolegami z pracy na różnego rodzaju sportach zespołowych. Nigdy nie rozumiała, jak on potrafił wykrzesać z siebie wystarczającą ilość energii o tak wczesnych porach, zwłaszcza w wolne dni. Niepewność, stępiona latami przechowywania z tyłu umysłu, rzucała już tylko ledwie zauważalny cień na jej myśli. Ziewając, Sybil poczłapała do kuchni, żeby zaparzyć sobie filiżankę kawy. Mimo że była dopiero dziesiąta rano, żar lał się już z nieba. Zapowiadał się rekordowo upalny dzień tego roku.
Dopiero gdy wracała do sypialni z filiżanką w dłoni, zauważyła, że nieśmiertelny gadżet informacyjny Eve błyska na czerwono. W ułamku sekundy serce podeszło jej do gardła. Bez zastanowienia pobiegła do ekranu telewizyjnego, rozlewając dookoła kawę, i włączyła pierwsze lepsze wiadomości.
– …rzecznik prasowy projektu Eve potwierdził, że śledztwo jest w toku. Na chwilę obecną ujawniona została informacja, że niecałe dziewięć lat temu system ISL został uruchomiony zdalnie z prywatnego komputera Felixa Ferraro de la Hueve, dyrektora projektu, do wysłania krótkiej, złożonej z kilku znaków wiadomości cyfrowej. Dyrektor jako jedyny spośród zarządu posiadał dostęp prywatny, niepozwalający na śledzenie tego typu aktywności. Sam Ferraro zaprzecza oskarżeniom, twierdząc, że padł ofiarą sabotażu. W związku z rozwojem sytuacji, Chen Meifeng, wicedyrektorka projektu Eve, odtajniła listę komend awaryjnych, które miały komunikować się bezpośrednio z systemem statku kolonizacyjnego w wyjątkowych sytuacjach. Zapytana, dlaczego na liście znajdowała się również komenda natychmiastowego zwolnienia limiterów kaset kinetycznych, co w efekcie miało prowadzić do ich natychmiastowego przeciążenia, odpowiedziała tylko: „człowiek jest nieprzewidywalny”. Wicedyrektorka Meifeng podała się do dymisji. Przypominamy, że dziś o godzinie piątej trzydzieści trzy czasu centralnego, orbitalne detektory wykryły krótki puls bardzo silnego promieniowania gamma z kierunku, gdzie powinien znajdować się statek kolonizacyjny. Pół godziny później oczekiwana aktualizacja Eve systemem ISL nie nadeszła. Gościmy w studiu doktora Ndele, specjalistę w temacie fizyki wysokich energii. Dzień dobry, doktorze.
– Dzień dobry.
– Co może nam pan powiedzieć na chwilę obecną?
– Niestety, wiemy bardzo niewiele. Wykrycie pulsu promieniowania gamma ze strony obiektu oddalonego o kilka lat świetlnych to nie jest zbyt duża dawka informacji. Jednakże fakt, że wysłaną wiadomością mogła być rzekoma komenda przeciążająca kasety, daje nam pewne pole do spekulacji.
– Mówi się, że fizycy wspominają o tak zwanym „efekcie studni”.
– To prawda, choć raczej staramy się nie rzucać od razu na tę hipotezę. Efekt studni został potwierdzony tylko w skali laboratoryjnej, i to w sposób niekonkluzywny. Nazywanie niniejszego zjawiska efektem studni na podstawie tak ubogich przesłanek byłoby bardzo… nienaukowe.
– Tym niemniej, czy mógłby pan przedstawić w prostych słowach, na czym ów efekt miałby polegać?
– Mogę spróbować. Efekt kondensacji kinetycznej zna chyba każdy, kto miał fizykę w szkole. To dzięki niemu obiekty takie jak Eve są w stanie poruszać się bez konieczności wykorzystywania napędów odrzutowych. Eve posiadała na pokładzie ogromne zapasy kondensatorów kinetycznych wysokiej pojemności, zwanych popularnie kasetami. Zdjęcie limitu z jednej takiej kasety może doprowadzić do uwolnienia dużej ilości energii kinetycznej, zdolnej na przykład wyrzucić solidny dom na sto metrów w powietrze. Teraz proszę porównać to sobie ze skalą.
– Ale eksperci wstrzymują się przed stwierdzeniem, że Eve eksplodowała.
– I słusznie, bo wspominana studnia eksplozją bynajmniej nie jest. Istotne jest rozróżnienie między typami energii. Choć temu, co prawdopodobnie wydarzyło się na Eve, towarzyszyło zagęszczenie wolnej energii porównywalne z wnętrzem bardzo jasnej gwiazdy, to nie była to energia chaotyczna, którą określamy mianem ciepła, a uporządkowana, którą powszechnie nazywamy po prostu energią kinetyczną. I tu przechodzimy do efektu studni, który po raz pierwszy zaobserwowano około roku temu w laboratorium Nowego Instytutu Bohra. Robiono tam eksperymenty dokładnie tego typu, tylko w znacznie mniejszej skali, to jest wystawiano pojedyncze cząstki na działanie bardzo silnych pól skoncentrowanej energii mechanicznej. Nie zamierzam zagłębiać się w technikalia. Efekt był taki, że po przekroczeniu pewnego progu owe cząstki znikały bez śladu, czemu towarzyszył błysk promieniowania gamma.
– Czyli materia zmieniała się w energię według słynnego równania Einsteina?
– Otóż właśnie nie. Cała ilość wypromieniowanej energii była równa wyłącznie energii wprowadzonej do układu, to jest tej, którą wykorzystywano do stworzenia warunków eksperymentu. Wykazano to wielokrotnie. Materia zaś po prostu znikała. I tutaj wypadałoby zatem założyć, że energia zaobserwowanego błysku pochodzi wyłącznie od uwolnionej energii kondensatorów kinetycznych na pokładzie Eve. Sam statek tymczasem…
– Przepadł.
– Tak, zniknął. Prawdopodobnie. Być może został skasowany z naszego świata, a być może przeniósł się w inne miejsce, nawet w nienaruszonej formie, kto wie? Obecnie efekt studni pozostaje niezbadany, więc nie sposób wyrokować w tej sprawie. Zresztą, jak już wspominałem, studnia jest tylko jedną z kilku zaproponowanych hipotez…
Sybil wyłączyła wiadomości. Drżącą dłonią sięgnęła po telefon i wybrała numer Victora. Musiała z nim porozmawiać, zanim implikacje wszystkiego co usłyszała, uderzą w nią z pełną siłą. Nie mogła sobie pozwolić, żeby teraz pozostać sama z myślami.
Victor jednak nie odbierał telefonu. Połączenie milczało jak grób. Po trzeciej próbie Sybil bardzo powoli odłożyła telefon z powrotem na kanapę.
W ciszy, która zapadła po wyłączeniu ekranu, dało się słyszeć trudne do sprecyzowania dźwięki. Nie dochodziły z zewnątrz, a raczej gdzieś z głębi mieszkania. Sybil, choć kręciło się jej w głowie, wstała w poszukiwaniu odgłosów. W końcu je zlokalizowała – dochodziły ze strony pulpitu. Dopiero z bliska udało się jej rozpoznać ton dźwięków.
Przebiegł ją dreszcz. Był to głos, którego nie słyszała już od lat – Caroline.
Ale zgadzała się tylko charakterystyczna barwa głosu komputera. Dźwięki pozbawione były artykulacji. Caroline sprawiała wrażenie zapętlonej na jednym dźwięku, który brzmiał trochę jak urywany konwulsyjnie krzyk, a trochę jak upiorny śmiech.
„AAH… AAH… AAH…”
Dlaczego Caroline była w ogóle połączona z jej prywatnym pulpitem? Do tego wymagano autoryzacji ze strony stacji ABG2, która przecież była już od dawna nieaktywna.
Sybil z łomoczącym w piersi sercem włączyła wizję. Zamiast ekranu startowego, ukazał się jej znajomy widok pokoju kontrolnego stacji. Tyle tylko, że wszystko mrugało rytmicznie czerwonym światłem przy akompaniamencie demonicznego pseudośmiechu Caroline, zawodzącego niemal jak alarm.
„AAH… AAH… AAH…”
Czujniki wskazywały wysokie stężenia amoniaku w atmosferze pokoju. Sybil przesunęła widok w lewo i ujrzała sporą dziurę, wybitą w grubej szybie oddzielającej strefę laboratoryjną od jeziora pierwotnej zupy. Tuż obok leżało ciężkie krzesło, które prawdopodobnie posłużyło za narzędzie.
Za wybitą dziurą majaczył jakiś kształt. Sybil zdrętwiałymi palcami nakazała kamerze wyśrodkować i przybliżyć obraz.
Na powierzchni martwego prebiotycznego bulionu, unoszone delikatnymi falami, pływało ubranie Victora.
Cieszę się, że mogłam pomóc, polecam się na przyszłość :)
I czekam na kolejną okazję do wręczenia naręcza przemiłych słów :D
Spodziewaj się niespodziewanego
Nie bardzo wiem, co się wydarzyło w tej historii, a najbardziej nie wiem, co spotkało Wiktora, ale czytałam z ogromnym zainteresowaniem i nadzieją, że w końcu uda mi się wszystko zrozumieć. Niestety, niektóre sprawy oparły się mojej zdolności pojmowania, więc część opowiadania – tę bardziej „naukową” – przyjęłam do wiadomości z pełną ufnością, że wiesz, Japkiewiczu, o czym napisałeś i nie wnikałam w szczegóły, z ciekawością śledząc poczynania Sybil i Wiktora, a także los Eve. Spodobało mi się, że Twój Mars przestał być Czerwoną Planetą. ;)
Choć, jak wspomniałam, nie udało mi się wszystkiego zrozumieć, uważam że opowiadania jest nader satysfakcjonujące i zasługuje na Bibliotekę. Ufam, że poprawisz usterki. ;)
Radio było równie martwe co otaczająca go… ―> Radio było równie martwe jak otaczająca go…
Wiktor machnął odpowiednim gestem w stronę mieszkania… ―> Gest to ruch ręki – nie wydaje mi się, aby gestem można machać.
Może: Wiktor wykonał odpowiedni gest z stronę mieszkania…
…zupą, rozlaną po trzystu hektarach powierzchni… ―> Raczej: …zupą, rozlaną na powierzchni trzystu hektarów…
– Czujniki wykryły anomalię pomiarową na koordynatach –127, 83 – odparł miękkim głosem moduł komunikacyjny komputera. ―> Skoro moduł odparł, czyli powiedział, liczebniki powinny być zapisane słownie.
– …Włamał. ―> Dlaczego tu jest wielokropek?
Dwudziesty–któryś maja? ―> Dwudziesty-któryś maja?
W tego typu konstrukcjach używamy dywizu, nie półpauzy.
– Zaraz zaraz, dwudziesty trzeci maja? – wybuchła. ―> – Zaraz, zaraz, dwudziesty trzeci maja? – wybuchnęła.
…skutej mrozem tundry, stopniowo przeradzającej się w ciemne tajgowe lasy. ―> Masło maślane – tajga to las.
A może wystarczy: …skutej mrozem tundry, stopniowo przeradzającej się w ciemną tajgę.
Nie było tu miejsca na systemowe podziały i bardzo starano się, żeby ich nie zaprószyć. ―> Na czym miałoby polegać zaprószenie systemowych podziałów?
Szaro–sina planeta wypełniła sobą… ―> Szarosina planeta wypełniła sobą…
…i Sybil uchwyciła go w ostatniej chwili… ―> Raczej: …i Sybil chwyciła go w ostatniej chwili…
…nawet jeśli statystycznie nie powinny.” ―> …nawet jeśli statystycznie nie powinny”.
Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.
…był gotów wysłać Eve ISL–em w razie potrzeby. ―> …był gotów wysłać Eve ISL-em w razie potrzeby.
W tego typu połączeniach używamy dywizu, nie półpauzy.
– P–piątkę? ―> – P-piątkę?
W zapisie jąkania używamy dywizu, nie półpauzy.
…ale porzuciła ścieżkę akademicką, rzucając się… ―> Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: …ale porzuciła ścieżkę akademicką, angażując się…
…gdy zarząd naukowy w końcu uznał, że ma bardziej interesujące projekty naukowe… ―> Czy to celowe powtórzenie?
…demonicznego pseudo–śmiechu Caroline… ―> …demonicznego pseudośmiechu Caroline…
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Serce waliło mu jak szalone. Tętno sięgało trzystu uderzeń na minutę.
Cisza napierała na bębenki niczym woda. Radio było równie martwe co otaczająca go zewsząd przestrzeń kosmiczna.
Zaczynasz od 4 zdań o identycznej budowie, przez co tempo robi się monotonne i źle się to czyta.
Wskaźnik zasobu tlenu nieuchronnie zbliżał się do zera. On wiedział jednak, że to nie brak tlenu go wykończy, a nieuchronnie rosnące stężenie dwutlenku węgla
Nagle, bez ostrzeżenia, złota sfera eksplodowała piekielnym ogniem, w ułamku sekundy wypalając mu siatkówki. Mimo to, śmiech się nie urwał.
Kulawe to warunkowanie, bo siatkówka odpowiada za widzenie, nie słyszenie, stąd jej zniszczenie nijak nie wpłynęłoby na wrażenia słuchowe.
Mimo to, syreny wyły jak na wojnę, podrywając do pionu całe osiedle.
Pierwszy przecinek zbędny.
Wiktor w końcu wyłuskał się z pościeli i, potykając o własne nogi, dopadł do balkonu. Kątem oka uchwycił fluorescencyjną tarczę zegara. Była trzecia w nocy. Mimo to, syreny wyły jak na wojnę, podrywając do pionu całe osiedle. Stojąc w drzwiach, obserwował, jak zapalają się światła w setkach mieszkań
Podmiot zmienia się w tym akapicie kilkukrotnie, stąd w zaznaczonym fragmencie trzeba powtórzyć Wiktora.
A później czerwień świtu na bardzo krótką chwilę zrobiła się znacznie bardziej czerwona.
Czerwień stała się bardziej czerwona? Może jasna, intensywna? Bo teraz to brzmi, jakby masło stało się bardziej… maślane. ;)
Co gorsza, jej aktualne zajęcie, ograniczające się wyłącznie do pobierania próbek, nie wymagało za grosz intelektualnego skupienia, więc niezajęte niczym obszary mózgu co chwilę podejmowały recytację od nowa, torturując ją w nieskończonej pętli.
Masz tendencję zastępować imię bohatera zaimkiem, co jest o tyle ryzykowne, że jakiś pospolity podmiot domyślny zastępowałbyś w ten sam sposób. Zajęło mi chwilę ogarnięcie, kogo/co torturują obszary mózgu.
Nadlatywali z północy, więc nie sposób było wcześniej dostrzec miasta, które opasało południowym łukiem wysokie wzgórze. Teraz, gdy stopniowo obniżali pułap
lotu, mógł ujrzeć je w pełnej okazałości.
Trudno było stwierdzić, czy Victor miał te same
Czemu raz jest Wiktor, a raz Victor?
Na razie tyle, bo oczy mi lecą, a nie chciałbym czytać po łebkach. ;)
NaNa
Dzięki!
Reg
Dziękuję za udzielenie bystrego oka!
Kwestia Wiktora jest kwestią w pewnym sensie otwartą, z pewną wolnością interpretacji. Np. Sonata miała bardzo ciekawą hipotezę:> Co do tych “naukowych”, szkoda, że nie wchodzi to bezproblemowo, bo starałem się w miarę prosto to powykładać.
Ustereczki, rzecz jasna, wyrywam z radością.
– …Włamał. ―> Dlaczego tu jest wielokropek?
Ten wielokropek sugeruje, że bohaterkę zatkało, po czym wydusiła to słowo. Czy to nieakceptowalne? Bo osobiście lubię ten zapis.
Na czym miałoby polegać zaprószenie systemowych podziałów?
No, na stworzeniu zapalnika do nich. To taka metafora, nawiązująca do ognia, który może się rozwinąć z małej iskierki.
Proponuję: …ale porzuciła ścieżkę akademicką, angażując się…
Ale ona “rzuciła się w wir”. Średnio mi brzmi “angażowanie się w wir”.
Melduję, że resztę poprawiłem!
PS:
W tego typu konstrukcjach używamy dywizu, nie półpauzy
Słyszałem legendy o ludziach, którzy podczas czytania odróżniają dywizy od półpauz, ale nie spodziewałem się, że spotkam jedną z tych osób.
MrB
Tu też dziękuję za łapankę!
Kulawe to warunkowanie, bo siatkówka odpowiada za widzenie, nie słyszenie, stąd jej zniszczenie nijak nie wpłynęłoby na wrażenia słuchowe.
Oczywiście nie chodziło tu o warunkowanie, ale konstrukcja faktycznie może na to wskazywać. Troszkę to zmienię.
Zaczynasz od 4 zdań o identycznej budowie, przez co tempo robi się monotonne i źle się to czyta.
To celowy zabieg. Krótkie, szczekające zdania mają budować atmosferę klaustrofobii, lęku i podniesionego tętna.
Czerwień stała się bardziej czerwona? Może jasna, intensywna? Bo teraz to brzmi, jakby masło stało się bardziej… maślane. ;)
To też celowe. Słowo “Intensywna” na pewno jest tu bardziej poprawne, ale znacznie mniej obrazowe w moim odczuciu.
Czemu raz jest Wiktor, a raz Victor?
To taki smaczek. Zapis imienia “Wiktor” jest obcy na Marsie (angielski jest powszechnym językiem globalnym, a o Polsce i Polakach nikt nie pamięta) i pojawia się w scenach z perspektywy samego Wiktora. Anglojęzyczny zapis imienia jest w scenach z perspektywy Sybil.
Pozostałe uwagi uwzględniłem.
Hail Discordia
Bardzo proszę, Japkiewiczu. Cieszę się, że mogłam się przydać i dziękuję za wyjaśnienia. ;)
wielokropek sugeruje, że bohaterkę zatkało, po czym wydusiła to słowo. Czy to nieakceptowalne? Bo osobiście lubię ten zapis.
Wielokropek na początku wypowiedzi, według Ciebie sugerujący zatkanie mówiącego, jest dla mnie nieczytelny, albowiem nie jest to znak oznaczający zatkanie. Myślę że „zatkanie” należałoby jakoś zasygnalizować w didaskaliach, albo napisać jak zająknięcie, albowiem chwilowe zająknięcie się może być oznaką zatkania/ konfuzji.
Może: – W-włamał?
Za SJP PWN: wielokropek «znak interpunkcyjny złożony z trzech kropek następujących po sobie, oznaczający przerwanie toku mowy lub niedomówienie»
Ale ona “rzuciła się w wir”. Średnio mi brzmi “angażowanie się w wir”.
Istotnie, brzmi średnio, delikatnie mówiąc, ale powtórzenie też nie wygląda najlepiej. Mam nadzieję, że wykombinujesz coś sensownego i dobrze brzmiącego. ;)
Słyszałem legendy o ludziach, którzy podczas czytania odróżniają dywizy od półpauz, ale nie spodziewałem się, że spotkam jedną z tych osób.
Owszem, rozróżniam je, a jeśli są niewłaściwie użyte, irytują i wytrącają z rytmu czytania. Dodam jeszcze, że dywiz i półpauza to nie wszystko – jest jeszcze pauza, czyli myślnik. ;)
― myślnik/ pauza
– półpauza
– dywiz/ łącznik
edycja
Dywiz powinien mieć długość połowy półpauzy, ale nijak nie mogę tego pokazać. :(
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Moją opinię znasz z bety, ale muszę napisać jakiś merytoryczny komentarz, by dać klika. Także opowiadanie mi się podobało, wciągnęło mnie i rozbawiło. Podobało mi się łączenie różnych wątków, zmieszanie hard sf z komedią romantyczną :) Pod koniec był niezły horrorek z tymi odgłosami z mieszkania, aż dreszczyk przeszedł.
Reg
Może: – W-włamał?
Też nie, bo tu nie chodzi o zająknienie, a takie niedowierzające przedrzeźnianie. Nie widzę innego zapisu, który mógłby to dobrze zobrazować.
Istotnie, brzmi średnio, delikatnie mówiąc, ale powtórzenie też nie wygląda najlepiej. Mam nadzieję, że wykombinujesz coś sensownego i dobrze brzmiącego. ;)
A no tak, dopiero teraz zauważyłem to powtórzenie, durny. Poprawione.
Półpauzy od pauz nie sztuka, ale dywizy od półpauz już trudniej!
Sonata
Dziękuję bardzo za opinię i za kliczka!
Hail Discordia
Mmmm, opowiadanie świeżynki na 70 tysięcy znaków, z mało interesującym tytułem i nużącym początkiem? Mniam! No, ale skoro tak ładnie mnie prosiłeś, japuszko… ;)
Są tu zalążki czegoś naprawdę fajnego.
Trudno mi jest sklasyfikować gatunek tego opowiadania, jako że w połowie futurystycznego sci-fi skręcasz gwałtownie w… komedię romantyczną? I mam wrażenie, że z tego skrętu już się nie podnosi, a szkoda, bo jako sci-fi podobało mi się bardziej. Warstwa romantyczna jest taka… powierzchowna. Nagle są razem i już.
Bohaterowie są sympatyczni i łatwo ich zapamiętać. Oboje radzą sobie w nowej sytuacji i współpracują dzięki wspólnemu celowi. Chemii między nimi nie widziałam żadnej i zdziwiło mnie, że skończyli razem.
Opowiadanie pozostawiło mnie z paroma pytaniami, choć przysięgam na wszystko, czytałam uważnie i ze skupieniem. Ciekawa jestem, kim z zawodu był Wiktor, bo ja jako laik nie zrozumiałam wyjaśnień dotyczących tego, czym jest atraktor Wasiljewa. Również zakończenie pozostawiło mnie zakłopotaną, bo nie zrozumiałam, do czego potrzebowali daty urodzenia Wiktora. Nie wiem też, dlaczego Wiktor istniał tylko do końca ich misji i co go potem rozpłynęło. Dlaczego to właśnie jego data urodzenia była tak ważna? Mam wrażenie, że zasugerowana jest waga tego, że to właśnie Wiktor musiał pojawić się na Marsie (czemu to właśnie ty) i uratować Eve, ale nie wiem, dlaczego został wybrańcem.
Zakończenie odstaje poziomem od reszty tekstu – jakby śpieszyło ci się do końca. Zamiast dalej prowadzić historię, zaczynasz streszczać. Łamiesz zasadę show; don’t tell. Szczególnie niewiarygodnie wypada tu ten pojawiający się związek. A można było od razu pokazać, że Sybil budzi się w łóżku i wpatruje się w pustą połowę, której sypia Wiktor.
Dlaczego na Marsie, na którym polska kultura została zapomniana, je się rosół?
Opowiadanie napisane jest naprawdę porządnie i solidnie. Kilka razy mnie rozbawiło (karuzela nonsensu, jaki traktor, zrobi ci z dupy dwudziesty trzeci maja). Sporym problemem jest słowolejstwo i nadmiar dookreśleń – spokojnie wyciąłbyś dwieście słów z tego tekstu, które są niepotrzebne.
Nie słyszała go od czasów dzieciństwa, a mimo to akurat dzisiaj obudziła się z nim w głowie.
Mimo to – akurat – dzisiaj – dwa z trzech możesz wywalić.
Wzięła kilka głębokich oddechów i szczegółowo opisała zabawę z dzieciństwa oraz towarzyszącą jej rymowankę
, którą przypomniała sobie zaledwie kilka godzin przed odnalezieniem Victora, po niemal dwudziestu latach.
Nie traktuj czytelnika jak idioty, dopiero co go o tym informowałeś.
Victor zdążył już
wstać iwyjść z domuw swoich sprawach. Sobotnie poranki spędzał z kolegami z pracy naróżnego rodzajusportach zespołowych.
Nadmiar dookreśleń. Nie musisz wszystkiego precyzować, zaufaj czytelnikowi.
Możesz również pracować dalej nad dialogami, które jednak trochę zbyt często w tym opowiadaniu cierpiały na syndrom gadających głów. Dialogi są jednak naturalne – masz do nich ucho.
Parę luźnych sugestii i propozycji:
Włącz se pan niusy dowolne.
Dziwnie mi to brzmi, nowoczesny slang zderzony ze słowem dowolne.
Poza tym – w języku polskim przymiotnik stawiamy za rzeczownikiem tylko do określenia gatunku (paprotka zwyczajna), więc jeśli ta fraza ma pozostać, to musi brzmieć: dowolne niusy.
– A potem puf, obudziłeś się tutaj – zgadła Sybil. – Jakby co, to mamy rok dwieście trzydziesty czwarty
Sugeruję dla płynności: obudziłeś się tutaj (…) w roku dwieście trzydziestym czwartym
Na Ziemi to by był… Caroline?
– Dwa tysiące pięćset osiemdziesiąty siódmy – rozległ się miękki głos komputera.
Zamiast podawać cyferki i kazać czytelnikowi się cofać, sugerowałabym tu: Obudziłeś się tutaj (…) w roku 234. Ponad czterysta lat od śmierci Ziemi.
(PS. Przy podawaniu roku nieobowiązkowy jest zapis słowny.)
Więc zaczęłam mu ściemniać, że mam chłopaka
“Ściemniać” to dziwnie współczesne słowo jak na osobę żyjącą na Marsie w 2587 roku.
Spory problem mam też z mentalnością sprzed pięćdziesięciu lat w tymże roku. Skąd ta presja na śluby i dzieci w futurystycznym świecie? Bardzo mnie to zdziwiło, a jeszcze bardziej mnie zdziwiło, że Wiktora to nie zdziwiło.
Było tego trochę więcej, ale komputer mi złośliwie umarł pod koniec opowiadania, a nie wszystko odnalazłam. Z pewnością na tym betowanym tekście poużywam sobie dokładniej ;)
Bardzo fajny tekst, choć do pełni szczęścia trochę mi zabrakło. Klikam bibliotekę.
www.instagram.com/mika.modrzynska.pisarka/
Ambitne s-f z paroma rozluźniającymi atmosferę żarcikami, ładny Mars przyszłości, efektowna zagłada Ziemi i biedny, narąbany student ;) Podobało mi się i wciągnęło, choć niestety nie utrzymałeś do końca poziomu początku. Historia, mimo pięknie rozbudowanej scenerii sci-fi wydaje się prosta: atraktorem Wasilijewa były de facto działania Wiktora i Sybil, które doprowadziły do katastrofy Eve. Bo to właśnie kod nadany przez Sybil odpalił “studnię” (nawet chyba użyłeś gdzieś tego sformułowania). Czyli wyszedł determinizm :) Trochę trzeba przymknąć oko na pewną naiwność (Wiktor tak od razu się zaklimatyzował na Marsie, parę wieków później? Sybil na podstawie bardzo błahych przesłanek wzięła w ręce, na oślep, los kolonistów? Bogaty i wpływowy tatuś nie prześwietlił zięcia na wylot?) Niemniej, za przyjemność z czytania, klika dam :)
Kawałek niezłej roboty. Interesująca historia, której napięcie jednak w połowie siada i już się nie podnosi, aż do końca. Przyznam, że właśnie tej środkowej części przydałby się solidny skrót/bieg przez redaktorskie plotki, bo akcja się tam rozmywa, infodumpuje, słowem – ta część jest najsłabsza w całości.
Mimo to – klik biblioteczny. Za pomysł i konsekwencję w jego realizowaniu
Zwrócić piórko Sowom i Skowronkom z Keplera!
Ciekawe, wciągnęło mnie. Wziąłeś sobie do serca receptę Hitchcoca – zacząłeś od uderzenia asteroidy, a potem napięcie wzrastało ;) Trochę siadło na końcu, kiedy próbowałeś jakoś zapełnić te lata oczekiwania. Ale i tak czytałam z przyjemnością. Fajna koncepcja, ciekawe pomysły, za którymi mniej więcej nadążałam. Przyznam, że zakończenie mnie zaskoczyło, co oczywiście jest plusem :)
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
Kam
Jeeee, dała się namówić :>
Serdecznie dziękuję za uwagi! Do paru się odniosę:
w połowie futurystycznego sci-fi skręcasz gwałtownie w… komedię romantyczną?
Serio, ja tu nie widzę komedii romantycznej. Wątek romantyczny między Sybil a Wiktorem jest może w dwóch zdaniach i w ogóle nie odgrywa istotnej roli. Chyba żeby ktoś się uparł, żeby szaradę z ojcem podciągnąć pod romcom, ale no bez przesady.
jako laik nie zrozumiałam wyjaśnień dotyczących tego, czym jest atraktor Wasiljewa
Atraktory to pojęcie związane z teorią chaosu. Takie punkty/obszary, które “ściągają do siebie” funkcje. Przykładem jest atraktor Lorenza, z którym związane jest pojęcie efektu motyla. Wymyślony tu przeze mnie Atraktor Wasiljewa ma być konkretnym wydarzeniem, takim “punktem” w świecie, który będzie sobie tak podporządkowywał wydarzenia, żeby móc samemu zaistnieć. “Ściąga do siebie” potencjalne ciągi przyczynowo-skutkowe, żeby doprowadziły one do wydarzenia docelowego. Sybil dzwoniło w jakimś kościele, ale błędnie założyła, że chodzi o uratowanie Eve.
Również zakończenie pozostawiło mnie zakłopotaną, bo nie zrozumiałam, do czego potrzebowali daty urodzenia Wiktora. […] Dlaczego to właśnie jego data urodzenia była tak ważna? Mam wrażenie, że zasugerowana jest waga tego, że to właśnie Wiktor musiał pojawić się na Marsie (czemu to właśnie ty) i uratować Eve, ale nie wiem, dlaczego został wybrańcem.
Na tym polega “przewrotność” Atraktora, który nie działa na zasadzie liniowości przyczyn i skutków w czasie. Wiktor został ściągnięty do wydarzeń właśnie dlatego, że był osobą, która była związana z podanym ciągiem liczbowym (pierwsze co mu przyszło do głowy – jego data narodzin).
Nie wiem też, dlaczego Wiktor istniał tylko do końca ich misji i co go potem rozpłynęło
Zrobił to, co miał zrobić, wypełnił swoje zadanie. Nie pasował do tego świata. Wrócił do zupy, a ta go przyjęła.
Dlaczego na Marsie, na którym polska kultura została zapomniana, je się rosół?
ABG2 jest na marsjańskiej Syberii. Sybil nie może łoić wódy w pracy, to się rozgrzewa rosołkiem, który przecież wcale nie jest ograniczony do polskiej kultury!
Spory problem mam też z mentalnością sprzed pięćdziesięciu lat w tymże roku. Skąd ta presja na śluby i dzieci w futurystycznym świecie? Bardzo mnie to zdziwiło, a jeszcze bardziej mnie zdziwiło, że Wiktora to nie zdziwiło.
Ja, jako autor, wychodzę z założenia, że ewolucja społeczna nie idzie w jednym konkretnym kierunku. Obserwując historię można w wielu aspektach zaobserwować sinusoidalne zmiany społeczne. Mars jest bardzo dziką planetą, której populacja wyrosła z paru tysięcy kolonistów. Było jeszcze mnóstwo miejsca do zasiedlenia. Nic więc dziwnego, że mentalność skręciła w stronę wielodzietności.
Bellatrix
Dzięki za wizytę i uwagi!
Bo to właśnie kod nadany przez Sybil odpalił “studnię” (nawet chyba użyłeś gdzieś tego sformułowania)
Tak, studnia była częścią wierszyku-przepowiedni
Wiktor tak od razu się zaklimatyzował na Marsie, parę wieków później?
No, aklimatyzował się prawie 10 lat. I, jak widać, nie do końca.
Sybil na podstawie bardzo błahych przesłanek wzięła w ręce, na oślep, los kolonistów?
Zakres pięciu dni, które wyliczyła Caroline, przeważył szalę. Stwierdziła, że musi działać, bo nikt inny tego nie zrobi.
Bogaty i wpływowy tatuś nie prześwietlił zięcia na wylot?
Na “moim” Marsie bogactwo nie jest czynnikiem decydującym o niczym, ludzie żyją na podobnym poziomie niezależnie od statusu. Tatuś jest zaś postacią niezbyt poważną, pastiszem stereotypowego “janusza” na kluczowym stanowisku. Zza swojego rozbuchanego ego niewiele widzi. No i jako kogo miał prześwietlić Wiktora?
rrybak
Dzięki za opinię i kliczka! Wiem, że zdarzają się infodumpy, ale w pewnych aspektach uznałem, że wyżej zadu nie podskoczę.
Irka
Dziękuję! Na pewnym poziomie miałem świadomość tego, że trochę skrótowy jest ten fragment z płynącymi latami, ale nie chciałem wrzucać tam scen-wypełniaczy, bo opowiadanie i tak jest długie. Cieszę się, że się podobało:)
Hail Discordia
Chyba żeby ktoś się uparł, żeby szaradę z ojcem podciągnąć pod romcom, ale no bez przesady.
A no, sytuacja, w której główni bohaterowie udają parę przed kimś, jest bardzo klasycznym motywem komedii romantycznych ;)
Dzięki za wyjaśnienia!
www.instagram.com/mika.modrzynska.pisarka/
Obiecanki-dotrzymanki. ;-)
W treści ciekawe i logiczne, w formie i zapisie odbijałam się co krok, chyba od dokładności i sposobu opowiadania tej historii. Za dużo słów, przegadujesz i wyjaśniasz treść, co odbija się na wartkości, ale chyba nie o to mi chodzi, bo to wszystko pochodne od. No właśnie, czego? Spróbujmy inaczej dociec dlaczego.
Wydaje mi się, że „ugryzłeś” temat jakby nie od strony literackiej i dlatego trudno było mi wejść w Twoją opowieść. Nie dajesz nam historii, lecz ją relacjonujesz (badania, artykuł, rozprawka), nie siedzisz w bohaterze, jednym, drugim, postaciach drugoplanowych, choć dzieją się z nimi rzeczy szalone i niewiarygodne. Narracja płynie spokojnie, leniwie jak Missisipi w swoich najbardziej zastygłych odcinkach.
Skarżyłabym do biblio, bo interesujące, poprawnie zapisane, a w dodatku sf. :-)
Ale, ale… zdaje mi się, że czeka Cię przejście na literacką stronę mocy, jakby pisanie z innego punktu widzenia, opowiadanie historii o osobach i byciu nimi w trakcie. Inaczej trudno czytelnikowi (siebie mam na główce szpilki, czyli myśli), wręcz nie sposób utożsamić się z bohaterami. Twoje opko jest zimne, a ma być gorące, czyli ta sama treść, lecz z konkretnego punktu widzenia. Poleciłabym „Panią Bovary”, ale pewnie “nie wejdziesz”, nie polubisz, choć kapitalne fragmenty. Hmm… co by można krótkiego i mocnego, aby pokazać tę odmienność podejścia. Może Ostrowskiej „Śniła się sowa”, genialnie to zrobiła. Nie chodzi mi o to, abyś pisał tak jak ona, ale zrozumiał, co mam na myśli rozróżniając: letnie-gorące. Momentami odczuwałam pragnienie, żeby wyrzuć całą tę narrację, przydałyby się jej potężne skróty, choć i w dialogach też jest co nieco w nadmiarze. Częściowo może być to moją preferencją, ale częściowo raczej nie i dlatego o tym piszę.
Zerknij:
Ekran błyskawicznie przełączył się na widok z kamery obejmującej obszar zakomunikowanej anomalii. Komputer automatycznie wyśrodkował i przybliżył obraz.
Zostawiłabym z tego tylko tyle w wersji soft, a jeszcze nie hard:
,Komputer błyskawicznie przełączył się na obszar anomalii, przybliżając obraz.
Sam atraktor bardzo misię. xd.
PS. Napisałabym kiedyś jeszcze raz o tym samym, będąc Tobą, ale ścinając ile wlezie i mieszając, @japkiewicz. :-) Zaufaj czytelnikowi.
Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.
Asylum
Dzięki za opinię! Chyba rozumiem, co masz na myśli.
Zazwyczaj mam bardzo introspektywną narrację, ale tu postawiłem na takie właśnie “chłodne” scifi z postaciami w charakterze laleczek, podczas gdy wydarzenia wychodzą na pierwszy plan (patrz Cixin Liu). Tak to jest z eksperymentami – część wychodzi, część nie. Ten, jak widać, był raczej mniej udany.
Hail Discordia
Tak to z eksperymentami bywa. ;-)
Nie wiem, co to introspekcyjna narracja, jeśli taka wchodząca ,opisująca przeżycia bohatera, to raczej nie, bo kawa na ławę; wolę aby w czytelniku rozgrywały się ćmoje-boje psychiczne na podstawie zdarzeń. Czytałam „Problem trzech ciał”, dobre. Lubię „chłodną” narrację, to jest właśnie to przejście o którym wspominałam.
Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.
Ciągle zachodziła w głowę, komu mogło tak zależeć na badaniach nad abiogenezą, że ten projekt jeszcze żył, i pluła sobie w brodę, że dała się namówić ten temat doktoratu.
Czegoś zabrakło.
Fajne, podobało mi się :)
Przynoszę radość :)
Anet
Dziękuję bardzo!
Usterkę poprawiłem.
Hail Discordia
Interesujące SF. Mam swoją interpretację, o której nikt w komentarzach (przynajmniej tych ogólnodostępnych) nie wspomniał – Eve przeleciała przez studnię jak przez wormhole i rąbnęła w Ziemię. To by wyjaśniało, dlaczego obiekt dostrzeżono dopiero dwie godziny przed impaktem.
W tej wersji zakończenie nie jest jednoznaczne – Wiktora mógł wciągnąć atraktor (ale, hej, dlaczego czekał z tym, aż informacja o katastrofie Eve dotrze na Marsa?) albo facet usłyszał w wiadomościach, co zrobił ze swoją datą urodzenia, dośpiewał sobie moją interpretację i poleciał się utopić, romantycznie wybierając miejsce, gdzie wszystko się zaczęło. A w środku ubrań, które na końcu ogląda dziewczyna, znajduje się trup chłopaka. Do tego wariantu pasuje wybijanie dziury krzesłem – atraktor powinien poradzić sobie bez takiej prymitywnej maczugi.
Plan Sybil jest durny. Marna z niej Sybilla, jeśli zdecydowała się na wprowadzenie kodu praktycznie na chybił-trafił.
Babska logika rządzi!
Dzięki za opinię!
Nie będę komentował spekulacji interpretacyjnych, bo zawsze jest ciekawiej, kiedy czytelnik może sobie pogdybać.
A co do Sybil – cóż, nie miała już nic, na czym mogła się oprzeć, więc spanikowała i oddała stery atraktorowi.
Hail Discordia