
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Od autora:
Poniższe opowiadanie jest fragmentem znacznie dłuższego tekstu, stanowi jednak – samo w sobie – w miarę zamkniętą całość. Chciałbym zaprezentować tutaj trzy mniej lub bardziej samodzielne urywki owego długiego tekstu (jego tytuł to: „Przygody Eksperymentującego Czarodzieja", stąd skrót "P.E.C."). Poprzednio opublikowałem tu "Żabę" – monolog jednej z bohaterek, oraz "Skarb w studni" – krótką przygodę. Dzis ostatni, najdłuższy wyimek.
Poza opiniami na temat samych opowiadań jako takich, interesuje mnie to, czy gdyby istniała książka, z której te fragmenty pochodzą, to sięgnęlibyście po nią? Czyli – patrząc na całą sprawę z mojej perspektywy – czy opłaca mi się praca nad tym projektem, czy też może lepiej, żebym się zabrał za coś kompletnie innego?
Donośne echo kroków ludzkich, końskich i mulich, a także równie donośne echo turkotów sześciu kół rozlegało się pod sklepieniem budynku, którego nie było. Wnętrze było obszerne i zupełnie puste. Gołe, na wpół materialne ściany wyodrębniały kawałek przestrzeni arthaniońskiego stepu w umowne pomieszczenie. Przez posadzkę prześwitywała pokryta trawą ziemia usiana drobnymi, polnymi kwiatkami. Spojrzawszy przez ściany dało się wyodrębnić linię horyzontu. Sufit miał na sobie wzór pokrytego pierzastymi chmurami nieba. Powietrze jednak stało w bezruchu, ściany miały na tyle realności, że zatrzymywały wiatr i odbijały dźwięki.
Trzej czarodzieje: Ruram Paruram, Jacenty Więz oraz Tomi z zainteresowaniem przyglądali się nieznanej sobie architekturze widmowej budowli. Surowość pustego wnętrza łagodzona była przez powyginane i fantazyjnie pofałdowane ornamenty ścian i filarów wykonanych – o ile można to było dostrzec – częściowo z wielkich głazów, a częściowo z drobnego łupka uzupełnionego gdzieniegdzie cegłami. Nie mające nazw rozgałęziające się elementy architektoniczne wprowadzały nowe przestrzenie czy może piętra, wzmacniały światło i przekazywały je dalej. A pośród nich powabne, kolorowe, mozaikowe okna łączące się w większe kompleksy, niczym kwiaty, kosze, czy grona, sprawiały, że wewnątrz panował klimat dystyngowanej elegancji i radosnego wyczekiwania. Tej osobliwej atmosferze wyrazu przydawały z jednej strony przyklejone do ścian niczym krople miodu małe, kunsztowne ambony, z drugiej zaś, przypominające nogi kolosalnych słoni, bazy ukośnych kolumn. Igrające, wciąż falujące linie wyznaczały kształty tego gmachu, gdzie z trudem można było znaleźć coś prostego, a z pewnością nie znalazłoby się nic kanciastego – tu wszystko zdawało się płynąć.
– Niesamowite! – Westchnął ze szczerym podziwem Jacenty. – Jaka szkoda, że to już tylko cień i wspomnienie.
– Dwanaście tysięcy lat… Szmat czasu. – Pokiwał głową Ruram Paruram.
Tomi nie rzekł nic. Milcząc kontemplował urodę budowli… A może coś jeszcze? Może jego wzrok wędrował poza jej ściany omiatając tęsknie świat, w którym mag się narodził? Pewnie tak być musiało, bo po kilku długich, bardzo długich chwilach, gdy czarodziej przeniósł wzrok na swoich przyjaciół, ci zobaczyli mroczny cień bólu na jego obliczu. Westchnął.
– Już tu nie wrócę – powiedział cicho, na wpół do siebie na wpół do przyjaciół – Czy nam się uda, czy nie, ja już tu więcej nie wrócę. Przemienię się, bądź zginę.
– Jeśli się uda, wrócisz! – pocieszył go Ruram. – Nieprędko, to prawda. To jest bardzo szczególny świat. Pheldagrif stworzył go wiedząc o istnieniu Wędrowców Dominiów. I jako jedyny ze stwórców dopuścił, by w jego świecie mogli się oni bezpiecznie spotykać. Nie obwarował też pochodzących z niego istot murem, przez który nie przechodzą wspomnienia. Jedyne, co musisz odrzucić, to postać. Ja straciłem znacznie więcej. Pozostała mi tylko świadomość, wola, pragnienia… i nieokreślone echo tego, że byłem kimś innym. Jednak nie wiem kim. I nigdy się tego nie dowiem.
Atmosfera zrobiła się łzawa – wprost nie do zniesienia. Na szczęście w tym momencie zaczął bić zegar. Bił długo i ani myślał przestać. Zapewne dlatego, że (jak zdecydowana większość zegarów!) nie myślał w ogóle. Jacenty zaczął odruchowo liczyć uderzenia:
– Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście, trzynaście… Trzynaście. Hmmm…
– Jeżeli zegar uderzył trzynaście razy, to znaczy nie tylko, że ostatnie uderzenie było fałszywe, ale także, że należy wątpić w prawdziwość pozostałych dwunastu – stwierdził sentencjonalnie Ruram.
– To tylko taka przypominajka – wyjaśnił Tomi – machina czasu przypomina o sobie, żeby ją zabrać. A że uderzyła trzynaście razy, to znaczy że cofnęła czas o dwanaście do trzynastu tysięcy lat.
Czarodziej podszedł do maszynerii, i wrzucił ją niedbale na wóz. Następnie – jakby właśnie coś sobie uświadomił – wskoczył na wóz osobiście i zaczął sortować swoje amulety. Trwało to dość długo, a mag wydawał się być zupełnie pochłonięty swoją robotą.
– Kha, kha – odkaszlnął Ruram. – Można wiedzieć, co takiego robisz?
– No jak to co?! Jakoś się nie spodziewam, żebyśmy mogli tak bez żadnych przeszkód dotrzeć do węzła. Może przyjdzie nam, a w każdym razie mnie, walczyć, dezaktywować magiczne pułapki, bo ja wiem co jeszcze? Muszę przygotować kilka podręcznych zestawów na wszelakie okazje.
– Słusznie, słusznie… Ciekawe, że sam na to nie wpadłem.
– Jak się ma tak pojemną magiczną brodę jak ty, Ruramie, to wtedy nie ma się problemów. Kto wie, może sam sobie kiedyś taką wyhoduję?
– He, he, żebyś ty wiedział, ile kłopotów jest z jej utrzymaniem…
– Ja też nie mam brody – zreflektował się blond Jacenty – a w związku z tym… – I zaczął grzebać w kufrach.
Ruram poczuł się nieco zaniedbany. Aby jakoś urozmaicić sobie czas zaczął szukać przejścia prowadzącego do wiru many. Trzeba sobie w tym miejscu śmiało powiedzieć, nie owijając absolutnie w bawełnę, że nie szukał długo. Po lewej stronie budynku diagonalne filary wyznaczały jakby pomieszczenie w pomieszczeniu. W jego środku posadzka opadała łagodnie tworząc pochylnię, która następnie przechodziła w ukośnie biegnący prostokątny tunel. Był on dość szeroki, lecz niezbyt wysoki: kilku ludzi mogło tam spokojnie stanąć obok siebie, lecz wprowadzenie koni (nie mówiąc już o wozie) nie wydawało się rozsądnym pomysłem.
Ruram wyjął z brody małą szklaną kulkę. Położył ją dokładnie w miejscu załamania podłogi, po czym dał jej się stoczyć w głąb. Czekał spokojnie. Nie minęło wiele czasu a kulka wróciła. (Kto nie widział kulki toczącej się swobodnie pod górę, niech żałuje! A co.) Na szklanej powierzchni migotały niewielkie symbole. Ruram Paruram przyjrzał się im uważnie, a następnie starł je wierzchem dłoni i ukrył z powrotem artefakt w wiadomym miejscu.
Gdy wrócił do pozostałych dwóch magów, ci już kończyli przygotowania. Wkrótce całą trójką podążyli do odnalezionego przejścia.
– Konie i muła zostawmy tu – zaproponował Więz. – Wiecie, jak długo utrzyma się ta pozaczasowa budowla?
– Jakiś miesiąc – odparł Tomi. – Chyba że odwołamy ją wcześniej. My, albo kto inny.
– W takim razie może po prostu przywiążemy konie do filarów?
Tak też zrobili, a każdemu zwierzakowi u pyska postawili składany samonapełniający się żłób siana. Tomi dość długo patrzył na swoją starą chabetę. W końcu poklepał ją po szyi, coś jej szepnął na ucho, ta zaś spojrzała na niego i cicho parsknęła. Tomi uśmiechnął się blado. Potem otrząsnął się i rzeczowym głosem zapytał:
– Nie wiesz, Ruramie, jak tu głęboko?
– Akurat wiem. Niecałe trzysta kroków, a potem jest przeszkoda. Albo próg.
– W porządku. Chodźmy. Ja poświecę, jak zwykle.
Tomi wyczarował błyszczącą kulę i cała trójka zaczęła schodzić po pochylni. Ściany, sufit i podłoga były idealnie gładkie, wykonane z jakiegoś kamienia o osobliwej musztardowej barwie. Czarodzieje istotnie nie uszli nawet trzystu kroków, gdy wyrosła przed nimi przeszkoda: drogę blokowały gładkie, metalowe, dwuskrzydłowe wrota. W szczelinę miedzy skrzydłami nie dałoby się wsunąć nawet czubka sztyletu, zaś na każdej połowie drzwi wyryty był symbol pięciu przenikających się pierścieni. Ruram przesunął dłonią po jednym z nich.
– Symbol wiru many – powiedział z wyraźnym zadowoleniem. – Jak na razie wszystko idzie jak z płatka. Te wrota prowadzą tam, gdzie chcemy dotrzeć.
– Czy one są teraz? – zainteresował się Jacenty.
– Że jak?… Aaa, rozumiem! Tak, one są teraz, w naszych czasach! Nienaruszone… Wszystko gra.
– A jak je otworzyć? Może trzeba znać jakieś hasło?
– Nie sądzę… Myślę że wystarczy…
– Wystarczy – wpadł mu w słowo Tomi – położyć dłonie na obu emblematach i użyć najprostszego czaru otwierającego. Widziałem parę razy podobne konstrukcje.
– Tylko tyle? – W głosie Więza słychać było niedowierzanie.
– To dopiero pierwsze drzwi. Kto wie, ile jeszcze wrót przyjdzie nam otworzyć. I kto wie, co za każdymi z nich znajdziemy.
– To jak, mam otwierać? – zapytał Ruram.
– Nie! – rzucił ostro Tomi. – To moja droga i moje zadanie.
Ruram cofnął się o dwa kroki, gestem przywołując Jacentego.
– Ubezpieczajmy go – szepnął towarzyszowi na ucho.
Obaj czarodzieje przyklęknęli za plecami Tomiego. Jacenty ściskał w dłoni różdżkę gotową do odpalenia szybkiego zaklęcia obronnego, Ruram zaś trzymał przed sobą nieduży, upleciony z wikliny dysk. Sam Tomi zaś położył ręce na wyrytych pierścieniach i – wymawiając cicho zaklęcie – z całej siły pchnął wrota.
Wolno, bardzo, bardzo wolno ciężkie skrzydła zaczęły się odchylać. W rozszerzającej się szczelinie błyskało w niespokojnym rytmie blade, mleczne światło.
Szczelina poszerzała się ukazując ogromną podziemną halę. Jej sklepienie było półokrągłe, tworzące jedną całość ze ścianami. Gładka podłoga z litej skały łagodnie i jednostajnie opadała, wciąż niżej i niżej w głąb ziemi. Pomieszczenie było naprawdę gigantyczne: gdyby na środku podłogi ustawić hobocki ratusz, to nie zająłby on nawet trzeciej części jej szerokości, zaś jego wieży daleko byłoby do stropu. Opodal ścian w równych odstępach stały metalowe sześciany. Każdy z nich miał na swej zwróconej ku środkowi przejścia ściance jakby okno, o kształcie rogala, półksiężyca, czy może bumerangu skierowanego końcami w górę. To właśnie owe okna błyskały zauważonym uprzednio przez magów białym światłem, każde w swoim niezdrowym rytmie. Poza tym hala była pusta.
– Błeee – skrzywił się Jacenty. – Haftować się chce.
– Jakoś sobie poradzimy – uśmiechnął się Ruram wyjmując z brody trzy pary binokli. – Załóżcie!
Podał po jednej parze przyjaciołom, sam zaś założył trzecią na swój wydatny nos. Wyglądał przy tym doprawdy osobliwie.
– Ęj! – zawołał Więz – Nię pąmągłą am nię mągę ądichandź!
– Boś założył za nisko! – roześmiał się eksperymentujący czarodziej. – Patrz, to trzeba tak. – Zademonstrował.
– A! Trza było tak od razu. Faktycznie, o wiele lepiej.
Trzej magowie przekroczyli próg i rozglądali się dokoła z nieukrywana ciekawością. Nigdy nie widzieli niczego podobnego. Z zainteresowaniem przyglądali się błyskającym okom stalowych pudeł, ich gładkim lustrzanym ściankom i ich niemal dokładnie sześciennemu kształtowi o zaokrąglonych krawędziach, których długość była odrobinę mniejsza niż sążeń. Ich wzrok prześlizgiwał się po imponujących półokrągłych szynach podtrzymujących skalny stop, grubych jak tułów wołu, a wykonanych z metalu przypominającego brąz. Główne dźwigary połączone były z mniejszymi, poprzecznymi, przy pomocy żelaznych nitów o łbach wielkości sporych talerzy. Lata świetności tej konstrukcji już dawno minęły: podpory upstrzone były sinozielonymi plamami śniedzi a z nitów zwieszały się posępnie rude brody rdzy. W powietrzu unosił się lekki, choć wyczuwalny, zapach korozji. Jedynie metal tajemniczych skrzyń nie nosił żadnych, choćby najmniejszych śladów zniszczenia czy zepsucia.
– Dzieło Kesatpułgów… – wyszeptał Tomi z nabożną niemal czcią.
– Kesatpułgów? Tych wyspiarzy? Przecież oni nie wiedzą, co to magia, nie mówiąc nawet o technice! Chyba, że to jacyś inni…
– Wyspiarzy?!- tym razem zdziwił się Tomi.
– Na Morzu Paflagońskim jest taki niewielki archipelag. Jego mieszkańcy nazywają się właśnie Kesatpułgami. Żyją z tego, co złowią w morzu, albo przehandlują za perły – wyjaśnił Więz.
– Aaa, nie, to nie o nich mi chodzi, absolutnie nie. Tamci Kesatpułgowie żyli w zamierzchłej starożytności. Łączyli technikę z magią, co dzisiaj wydaje się nie do pojęcia. Na miejscu ich dawnej stolicy stoi dziś Hobok; oczywiście jego obecni przyciężcy mieszkańcy napłynęli w te okolice znacznie później i nie mają z tym wspaniałym starożytnym ludem nic wspólnego… Kesatpułgowie! Ileż im zawdzięczamy… Gdy zobaczyłem zarysy tego budynku, tam, na górze, już byłem przekonany, ze trafiliśmy na ich ślady. Teraz, tutaj, mam absolutną pewność, że to właśnie ich robota.
– Imponujące, musze przyznać. – Jacenty posłał spojrzenie w głąb, wydawało by się, nieskończonego tunelu. – Jeżeli jednak byli tak potężni, to w jaki sposób zeszli z areny dziejów? Kto byłby w stanie ich podbić? A może sami z czasem skapcanieli?
– Nie, nie! – zaprzeczył gwałtownie czarnowłosy mag. – Pewnego dnia po prostu zniknęli. Przestali istnieć. Nigdy nie byli liczni, ale od tego czasu nikt nie widział choćby jednego Kesatpułga. Ich miasteczka i dwory opustoszały i popadły w ruinę. Nikt nie wie, czemu tak się stało, ale…
– Ja wiem – przerwał mu Ruram. – Spotkałem kilku z nich… tam. – Machnął ręką w nieokreślonym kierunku.
– Zostali Wędrowcami Dominiów? Wszyscy?
– Nie wszyscy, zaledwie drobna część z nich. Ponoć zbudowali machinę, dzięki której ujarzmili energię na tyle potężną, by pozwoliła raz na jakiś czas któremuś z nich poddać się przemianie. I, co łatwo było przewidzieć, zaczęli się spierać o to, kto ma być pierwszy. Bali się, że w końcu energia się wyczerpie. Wybili się wzajemnie niemal do nogi. Część się przemieniła, obleśne typy, mówię wam. Nieduża grupa uszła odrzucając przeszłość. Idę o zakład, że ci wyspiarze to ich potomkowie.
– W takim razie niech mnie licho, jeśli nie jesteśmy w tej machinie! – Tomi zatarł ręce z satysfakcją. – Chodźcie, szkoda czasu.
Podążył w dół pochylni nie oglądając się za. Jacenty szybko ruszył w ślad. Ruram najpierw pokręcił głową, potem wzruszył ramionami, potem mruknął "Narwańcy!", potem pokiwał palcem w bucie, potem splunął w bok i w końcu poczłapał za nimi.
– Co tam robisz? – zapytał Więz przez ramię.
– Kątem pluję – odparł czarodziej.
Szli długo, wciąż niżej i niżej. Nogi zaczynały ich już lekko boleć, gdy w oddali przed (i pod) nimi coś się poruszyło. Wyglądało to jak przemieszczający się kłąb mgły. Czarodzieje zwolnili kroku i zdwoili czujność. Za pierwszym pojawiły się kolejne rozmyte kształty. Jednocześnie do uszu magów dobiegł jakby szmer, czy szelest. Wolno posuwali się naprzód. Naraz nad ich głowami przeleciały dwa przedziwne stworzenia: Były to małe, bezbarwne jaszczurki o krótkich ogonach, fosforyzujących pomarańczowych oczach i ogromnych błoniastych skrzydłach. Wyglądały ohydnie.
– Co to? – zdumiał się Jacenty.
– Toperze.
– Perze?
– Nie perze, tylko toperze.
– A! Co to za jedne?
– Kat ich wie. Pojawiają się zawsze tam, gdzie w pobliżu jest dużo many. Wygląda, że się nią żywią.
– Jeszcze jeden dowód, że jesteśmy na dobrej drodze. Dalej! Dalej! – ponaglił Tomi.
Podążyli dalej mijając po drodze coraz gęstsze i coraz liczniejsze stada toperzy. Miriady – to może przesada – ale dziesiątki tysięcy tych istot kołowało w powietrzu ponad nimi. W miarę, jak posuwali się naprzód Ruram zaczął odczuwać dziwną słabość i wrażenie ucisku pod czaszką. Uczucie to, z początku słabe, narastało i narastało, aż zrobiło się nieomal nie do zniesienia. Idący przodem Tomi potknął się, a następnie osunął na kolana. Jacenty pochylił się nad nim chwiejąc się na nogach.
– Co jest? – wydyszał. – Czujecie to samo?
– Niestety – sapnął Ruram Paruram – Coś nas dopadło.
Tomi wymamrotał cos niezrozumiale.
– Że jak?
Ale czarodziej nie miał siły odpowiedzieć. Wskazał na chmarę przelatujących jaszczurek i zemdlał.
– To…perze… – jeknął Więz. – Czy… one mogą… wyssać z nas życie?
– Wykluczone! – Ruram usiadł ciężko na posadzce – Pochłaniają tylko wolną manę.
– Więc co?… Może one… – Mag urwał, czknął przeraźliwie, oczy stanęły mu w słup, po czym zamarł w bezruchu.
Gorączkowe myśli przelatywały przez głowę Rurama. Choć lepiej niż towarzysze znosił tajemniczą słabość, zdawał sobie sprawę, że jego położenie jest niewesołe. Siły opuszczały go szybko, nie było mowy, by zdążył wrócić do wyjścia, czy, tym bardziej, wykorzystać swoją naturę Wędrowca Dominiów, by umknąć w próżnię miedzy światami. Zresztą takie rozwiązania, implikujące porzucenie towarzyszy na pewną śmierć zdecydowanie nie przypadały naszemu czarodziejowi do gustu. Trzeba było coś zrobić… O, to, to! Tylko co? I jak? Ruram podrapał się nerwowo po nosie. Raz, drugi… Jego palec natrafił na coś twardego. Binokle? Ach, taaaak!
Rozsypane elementy poukładały się w jego umyśle w spójną całość: potrzebuje osłony! Tym razem jednak nie przed światłem, nawet nie przed tajemniczą siłą wysysającą magiczną energię, lecz po prostu przed głosem. Przecież toperze, w równym stopniu polegające na wzroku, co na słuchu, wydaja wysokie piski leżące poza zakresem słyszalności. Piski, które – w dużym natężeniu – mogą nawet zabić! Czarnoksiężnik szybko splótł zaklęcie. Szum i łopot tysięcy toperzowych skrzydeł ustał w momencie. Ustało też nieznośne uczucie słabości. Ruram odetchnął głęboko i rozdzielił otaczającą go aurę na trzy części, jedną pozostawiając sobie, a dwoma pozostałymi otulając szczelnie omdlałych przyjaciół. Po chwili najpierw Tomi, a potem Jacenty otworzyli oczy.
– O, żesz, niewiele brakło, a bym się przekręcił – sarknął Tomi; jego głos brzmiał bulgotliwie i głucho jakby dochodził z wnętrza wielkiej beczki. – Teraz już rozumiem, co to znaczy "zapomnieć o czymś na śmierć".
– A co to tak w ogóle było? – Jacenty nie wiedział zbyt wiele o toperzach. Ruram i Tomi wyjaśnili mu wszystko, po czym cała trójka ruszyła w dalszą drogę.
Korytarz prowadził dalej prosto i lekko w dół – i ani myślał zakręcać. Pewnie dlatego, że korytarze myślą równie rzadko, jak zegary… A w każdym razie znaczniej rzadziej od magów.
– Tak sobie myślę – powiedział właśnie Więz – że jeżeli kolejne pułapki na naszej drodze są równie wredne, co ta z toperzami, to nie mamy wielkich szans na dotarcie do celu.
– Nie sądzę, żeby to była pułapka – zaoponował Tomi. – Według mnie te stworzenia zalęgły się tu długo po zniknięciu Kesatpułgów. Są zbyt manożerne, żeby jakikolwiek mag chciał je trzymać, choćby w takim charakterze, jak sugerujesz.
– Może i racja – przyznał Jacenty – ale w takim razie zupełnie nie wiemy, co nas może czekać. I tak źle i tak niedobrze.
Przeszli jeszcze kilkadziesiąt kroków, gdy nagle wydało im się, że w oddali dostrzegają jakieś potężne uskrzydlone sylwetki. Zdwoili czujność i ostrożnie posuwali się naprzód. Pochylnia była przegrodzona rzędem monstrualnych figur, których maszkaronowate kształty wykute były z szarego kamienia.
– Rzygacze – skrzywił się Tomi. – Ciężka przeprawa nas czeka. Tym razem to faktycznie zabezpieczenie stworzone przez twórców tego kompleksu. Nie lubię walki z rzygaczami. Szczególnie wtedy jak, mają przewagę liczebną.
– Może walka nie będzie konieczna? – zasugerował Jacenty – Co nieco wiem o rzygaczach, mój stryj Anemon umiał je konstruować. Terminowałem kiedyś w jego warsztacie. Jeśli tylko technika tworzenia rzygaczy nie zmieniła się zanadto przez te parę tysięcy lat, dam sobie radę.
– Co nam szkodzi spróbować – uśmiechnął się Ruram Paruram.
– Nic, w samej rzeczy – odwzajemnił uśmiech Jacenty. – Och, Ruramie, mógłbyś pożyczyć mi amulet spłuczki? Na momencik…
– Proszę bardzo.
Jacenty wziął rzeczony artefakt i miarowym pewnym krokiem ruszył w kierunku szeregu rzygaczy. Przeszedł ledwie kilka kroków, gdy najbliższa figura poruszyła się, i zachrzęściła:
– Przejście([~rzygacz,~Kesatpułg])=0; Rzygacz(ty)=0; Kesatpułg(ty)=0; Przejście(ty)=0.
Jacenty odpowiedział spokojnie:
– Rzygacz(ja)=1; Przestarzały(ty)=1.
– Niepewny(rzygacz(ty))=1; – zdziwiła się statua. – (Rzygacz(ty))(..);
– (Obserwacja(ty))(..) – Więz otworzył szeroko usta, aktywując jednocześnie magiczny przedmiot. Gwałtowny strumień zimnej wody oblał figurę od końców skrzydeł aż po podstawę.
– Rzygacz(ty)=1 – przyznał posąg.
Jacenty tym razem wygłosił dłuższą orację:
– Rzygacz(ja)=1; Przejście(rzygacz)=1; Przejście(ja)=1; Przejście(referencja(rzygacz("x"),["y","z"]))=przejście(rzygacz("x")); Referencja(ja,[Tomi, Ruram_Paruram])=1; Przejście(Tomi)=1; Przejście(Ruram_Paruram)=1.
Zapadła długa cisza. Po chwili statua odezwała się:
– Przejście([rzygacz,Tomi,Ruram_Paruram])=1.
…i odsunęła się na bok. Magowie przeszli swobodnie, a za ich plecami rzygacz powrócił na swoją uprzednią pozycję.
– Gratuluję! – Ruram zatarł ręce. – A teraz, z łaski swojej oddaj mi spłuczkę. Swoją drogą: może nauczysz mnie kiedyś mowy rzygaczy?
– Może… A co mi za to dasz?
– A co byś chciał?…
– Bo ja wiem? Może właśnie tę spłuczkę?
– Pomyślę.
Tak rozmawiając ani się spostrzegli, a korytarz nagle się skończył.
Nawet najdłuższy i najszerszy korytarz kiedyś się skończy. A jeśli się nie skończy, to znaczy, że jest zapętlony. Ten nie był. Czarodzieje stanęli przed zamykającą go ścianą. Choć tak naprawdę nie była to ściana. Były to wrota – przeogromne rozsuwane wrota, z czego cała trójka zdała sobie sprawę, jak tylko zadała sobie trud przerwania konwersacji i dokładnego ich obejrzenia. Określenie "przeogromne" pasuje tu doskonale – wracając do porównania z hobockim ratuszem, gdyby ów ratusz miał koła i znalazłoby się dość wiele koni (a może trzeba by było słoni?), aby ów ratusz uciągnąć, przejechałby on przez nie swobodnie – przodem, bokiem czy na ukos. O ile byłyby otwarte, ma się rozumieć. Były jednak zamknięte. I to na fest – nigdzie nie było ani śladu czegokolwiek, co wyglądałoby na wihajster otwierający drzwi.
Jednak można było iść dalej! Co prawda nie na wprost, ale w bok. Tam, gdzie główny korytarz się kończył, symetrycznie po obu jego stronach, równolegle do niego, widniały ciasne, prostokątne przejścia. Magowie po krótkiej naradzie zgodnie skierowali się ku prawemu z nich. Czemu akurat ku prawemu? Pewnie temu, że żaden z nich nie miał lewackich odchyłów. Tomi szedł przodem, za nic bowiem nie chciał pozwolić, by ktokolwiek inny zajął miejsce na czele niewielkiej kolumny.
Wąski korytarzyk był zupełnie ciemny. Nie było w nim żadnych źródeł światła – choćby tak niestabilnego, jak pochodzące z ustawionych w głównym korytarzu sześcianów. Tomi uniósł lekko dłonie i wypowiedział zaklęcie tworzące świecącą kulę. Błysnęło, huknęło, zadymiło, zaśmierdziało. Świetlik powstał, lecz jego blask był nierówny i migotliwy. Jego kształt zaś przypominał balon, ściskany co i raz z innej strony.
– Do licha! – sarknął Tomi odwracając się do dwu pozostałych magów – Trzeba uważać, gdy się czaruje w okolicy tak przesiąkniętej magią!
Ruram i Jacenty zahihotali. (Tak! Oni hihotali przez samo h!)
– Co jest? – zaniepokoił się magik.
– Masz usmolony nos – wyjaśnił Więz.
Tomi zrobił okropnego zeza.
– Rzeczywiście – mruknął uwalniając zaklęcie czyszczące.
Błysnęło, huknęło, zadymiło, zaśmierdziało…
– Hmmm, chyba nie o to chodziło. Ale przynajmniej teraz i wy jesteście usmoleni! – czarodziej wyjął z rękawa chusteczkę i zaczął ścierać sadzę ze swojej twarzy.
Gdy już wszyscy trzej dokonali samooczyszczenia, ruszyli dalej. Nie uszli jednak daleko. Korytarz załamywał się krzywopadle i biegł teraz ukośnie w lewo. Chcąc nie chcąc – podążyli w tę stronę, jednak w odróżnieniu od korytarza nie biegli a szli spokojnie. Korytarz skręcił ostro w lewo po raz drugi… A wkrótce i po raz trzeci. Teraz maszerowali w przeciwnym kierunku niż na początku. Nie byli jednak pewni, czy idą dokładnie równolegle, czy też może jednak gównolegle do początkowo obranego kierunku marszu. Ich wątpliwości jednak wkrótce miały się rozwiać. Magowie znaleźli się w ogromnej, idealnie sześciennej sali, oświetlonej czterema sporymi płytami matowego szkła umieszczonymi w rogach sufitu. Lewą ścianę zamykały ogromne wrota widziane przez bohaterów już uprzednio (tyle, że z drugiej strony). W oddalonej prawej ścianie widniało kilka przejść. Dokładnie na wprost prostokątnego otworu, z którego wyszli, widniał drugi, taki sam. Z niego jednak nikt nie wyszedł.
Tomi odwołał świetlika. Błysnęło, huknęło, zadymiło, zaśmierdziało. Tym razem jednak cała trójka zdążyła zrobić unik.
– Trening czyni mistrza – oznajmił sentencjonalnie Ruram.
Jacenty tymczasem przyglądał się wrotom.
– Z tej strony wyglądają zupełnie inaczej – powiedział z namysłem.
Miał rację. Potężne rozsuwalne skrzydła były z tej strony pokryte głęboko rytą geometryczną płaskorzeźbą. Magowie popadli w zadumę, usiłując dojść do tego, jaki jest sens widzianych przez nich glifów i – w ostatecznym rozrachunku – jak owe wrota otworzyć.
– Myślę… myślę… – zająknął się Tomi.
– Co myślisz?
– Nic. Na razie myślę. Ale jak już pomyślę, to wymyślę!
– Liczymy na to.
Tomi trwał w zadumie dość długo. W końcu faktycznie coś wymyślił.
– Nie ma rady – oznajmił – wdrapuję się na górę. Lubiłem za młodu chodzić po skałach. Takich, które w porównaniu z tymi wrotami były gładkie jak szkło. Lat mi przybyło, ale umiejętności, mam nadzieję, zostały.
– A nie prościej podlecieć?
– Wiesz, jakoś dziwnie odeszła mnie ochota na czarowanie – skrzywił się Tomi i ostrożnie zaczął wspinać się po płaskorzeźbie.
Jacenty i Ruram obserwowali jego poczynania. Ich towarzysz okazał się być rzeczywiście niezłym wspinaczem. Szybko i pewnie posuwał się w górę wybierając odpowiednie uchwyty dla rąk i oparcia dla nóg. Nie minęło kilka chwil, a dotarł prawie na wysokość połowy wrót.
– Jest tak, jak myślałem! – zawołał z góry do przyjaciół. – Wśród tych ornamentów ukryte są dźwignie. Niech no ja tylko dojdę, która do czego służy… – posunął się najpierw nieco w prawo, potem w lewo i w górę, potem znów ukośnie w prawo, po czym stwierdził: – To chyba ta! Trzymajcie kciuki!
– Jesteś za wysoko – zawołał Ruram Paruram – nie dosięgniemy!
– Swoje, nie moje… – Tomi był zdegustowany. – I to każdy swoje własne, a nie nawzajem! – dodał na wszelki wypadek, po czym pchnął dźwignię.
Głębokie stęknięcie przetoczyło się przez podziemne sale. Jakaś potężna maszyneria, ukryta gdzieś pod posadzką, zadziałała po raz pierwszy od tysięcy lat. I choć odgłosy, jakie wydawała, były osobliwe – to przecież działała sprawnie! Ogromne skrzydła wrót zaczęły się powoli rozsuwać. Tomi szybko rozpoczął odwrót, by znaleźć się na ziemi, zanim przesuwająca się płaszczyzna zniknie całkowicie poza krawędzią ściany. Jednak, gdy był już ze dwa sążnie ponad powierzchnią posadzki, postawił stopę o cal czy dwa za daleko i resztę drogi przebył w stylu zwanym dla niepoznaki "wycinaniem orła".
Gruch!!!
– Gruch? – zdziwił się Ruram. – To orły gruchają?
– Ej, dałbyś spokój – Tomi podniósł się powoli masując sobie obolałe gnaty.
Rozległ się donośny szczęk – i oto wrota stanęły otworem. Za nimi widoczny był bardzo szeroki, półkoliście sklepiony korytarz pnący się łagodnie w górę. Niezbyt daleko (ale i niezbyt blisko) widać w nim było szereg zagradzających go rzygaczy.
– Tak się zastanawiam – Jacenty podrapał się w głowę – po cośmy właściwie te drzwi otwierali?…
Drogi Czytelniku! Wstyd mi. Wstyd mi za Jacentego, że zadał tak nieodpowiednie pytanie. Oczywiście z punktu widzenia czysto operacyjnego, gdy liczyłoby się li tylko dotarcie do celu, otwarcie ogromnych wrót nie miało większego znaczenia, czy może nawet wręcz sensu. Jednak w tym wypadku, czytelniku, spróbuj wczuć się w położenie magów. Czy będąc czarodziejem, niechby i nie eksperymentującym, mógłbyś spać spokojnie, mógłbyś spojrzeć sobie w oczy w zwierciadle wody, mógłbyś chodzić z podniesionym czołem i tak dalej, wiedząc, że gdzieś tam, hen, istnieją drzwi, których nie otworzyłeś, choć mogłeś? Jeśli nie mógłbyś, to już wszystko rozumiesz, nieprawdaż? A jeśli mógłbyś, to i tak nic nie szkodzi.
Na czym to ja?… Aha!
Uporawszy się z wrotami magowie skierowali się ku przeciwległej ścianie. Jak już zauważyliśmy, było w niej kilka wejść. Czarodzieje zatrzymali się, niepewni, które z nich wybrać, by dostać się do wiru.
– Jak sądzicie, którędy? – Jacenty rozglądał się bezradnie dokoła.
– Proponowałbym w środkowe – zasugerował Ruram.
Pomysł wydawał się świetny. Czarodzieje szybko policzyli otwory, by wytypować środkowy. Było ich osiem.
– Klops – sarknął Tomi. – W środku wypada ściana.
– Ech, tak dobrze żarło i zdechło – mruknął Ruram nieco od rzeczy.
Nie widząc lepszego wyjścia czarodzieje zaglądnęli po kolei we wszystkie wejścia. Nie różniły się zbytnio od siebie – ani one, ani też korytarze, które otwierały się za nimi. Były to przejścia o kwadratowym przekroju oświetlone fosforyzującymi szklanymi płytami tego samego typu, co widoczne na suficie wielkiej hali, choć oczywiście znacznie mniejszymi. Żaden z korytarzy nie biegł zbyt długo prosto, każdy po kilkudziesięciu najwyżej krokach załamywał się w prawo bądź w lewo. Z braku lepszych możliwości zdecydowali się na drugie przejście licząc od prawej, które biegło prosto stosunkowo najdłużej. Szli nim krótka chwilę. Co jakiś czas w gładkich, czarnych ścianach ukazywały się prostokątne, żelazne płyty. Kiedyś zapewne lśniły błyszczącym metalem, teraz jednak tylko rudziały rdzą. Z wielu wystawały dźwignie, klamry i inne elementy wskazujące na to, że były to niegdyś tablice sterujące archaicznymi maszyneriami.
Ruram (jako że był eksperymentującym czarodziejem!), nie mógł oprzeć się pokusie. Został lekko z tyłu i, gdy dwaj pozostali magowie wyprzedzili go o kilka kroków, nacisnął jedną z dźwigni. Najpierw lekko, na próbę. Oczywiście – ani drgnęła. Naparł więc na nią mocniej… I mocniej… Nic się nie stało. W końcu uwiesił się na niej.
Rozległ się nieprzyjemny chrobot, a potem trzask. W ręku czarodzieja została ukruszona część dźwigni, a reszta, jakby nigdy nic, wciąż sterczała w niezmienionej pozycji. Słysząc podejrzane dźwięki Jacenty i Tomi odwrócili głowy. Ruram z niewinną miną otrzepywał brodę ze rdzawego pyłu.
– I po coś to ruszał? – W głosie Tomiego słychać było nutkę politowania.
– Chciałem tylko sprawdzić, czy działa – wzruszył ramionami Ruram.
– I?
– Nie działa.
– Od razu wiedziałem.
– Ale nie miałeś pewności, ha?
– No, nie miałem.
– W takim razie teraz masz. I właśnie do tego potrzebni są na świecie eksperymentujący czarodzieje – oznajmił Ruram z wielkim samozadowoleniem, chowając jednocześnie zardzewiały ułomek do rękawa.
Poszli dalej. Korytarz skręcał kilkakrotnie to w tę, to wewtę pod różnymi kątami. Skorodowane tablice sterujące pojawiały się coraz częściej. W końcu przejście rozwidliło się.
– Ha? Którędy teraz? Myślę… – zaczął Tomi, lecz pozostali magicy nie dowiedzieli się, co takiego myślał, gdyż urwał raptownie. Zresztą, nawet gdyby nie urwał, oni i tak by go nie słuchali.
Skądś, z daleka, dobiegło ich delikatne dzwonienie: kilka dźwięcznych, równych tonów. Potem pojawiła się melodia. Choć cicha i delikatna, była jednocześnie przemożna i niezgłębiona. Płynęła spokojnie a niepowstrzymanie poruszając sobą wiele strun w duszach czarodziejów. I sporo czasu musiało upłynąć, nim uświadomili oni sobie, że tak naprawdę wcale niczego nie słyszą, że muzyka dociera bezpośrednio do ich umysłów pomijając słuch. I wtedy, gdy to zrozumieli, na tle muzycznego podkładu pojawił się pojedynczy głęboki głos śpiewający słowa w jakimś tajemniczym języku: nieznanym, a jednak zrozumiałym.
– To dochodzi stąd – szepnął Ruram wskazując na lewą odnogę.
Podążyli za dźwiękiem, którego nie było. Na każdym kolejnym rozwidleniu czy skrzyżowaniu zawsze było jedno przejście, z którego ta niesłyszalna muzyka zdawała się dobiegać wyraźniej niż z innych.
– Kto to śpiewa? – Jacenty rozglądał się zaniepokojony. – Czy to któraś z tych starożytnych machin?
– Nie – Tomi uśmiechnął się lekko – to sam wir.
– Wir? Nigdy nie słyszałem, żeby węzły many potrafiły grać i śpiewać.
– Bo też on tak naprawdę tego nie robi. Z całą pewnością wiry many mają pewien rodzaj świadomości. Inny niż nasz, ale jednak. Wyczuwają inne świadome istoty wokół i starają się jakoś do nich dotrzeć. Każdy rodzaj istot odbiera to nieco inaczej, na przykład my jako muzykę.
– Niesamowite – westchnął Jacenty – nie rozumiem ani słowa, a przecież… – Chwilke stał nieruchomo, skupiony, jakby nasłuchiwał, poczym zaczął mówić cicho, lecz wyraźnie: – "Tam, w dole rzek, czeka statek, który cię poniesie. Tam, w dole rzek w dole strumieni. Tam, w dole rzek, czeka statek, który poniesie… sen. Sen o powodzi." – Więz otrząsnął się lekko.
– Brawo – pochwalił Ruram. – Świetny z ciebie tłumacz. Tak przy okazji nie mamy już wątpliwości, jaki rodzaj many tu się kłębi, nieprawdaż?
– Niebieski – przytaknął Tomi. – Magia wody.
– Twoje szczęście, bratku, że ją lubisz.
Tomi tylko wyszczerzył zęby. Ruszyli dalej.
– Wiecie, co? – mruknął po chwili Więz nie przerywając marszruty. – Pewien problem dostrzegam.
– Tak?
– Jeśli wszystkie dawne mechanizmy są tak przerdzewiałe jak ten tu – wskazał zupełnie skorodowany prostokąt metalu wielkości sporych dwuskrzydłowych drzwi, na którym z ledwością tylko dało się odróżnić kształty dawno już nieczynnych lewarków i przycisków – to jak uruchomimy którykolwiek, by wyekspediować Tomiego na, eeee, tamten świat? Wiecie, co mam na myśli – dodał szybko.
– Celne określenie – Tomi roześmiał się głośno. – A co do machin, to nawet lepiej że nie działają. Nie będą przeszkadzać.
– Chyba nie rozumiem.
– Och, to proste. Nawet gdyby działały, nie wiedzielibyśmy jak ich użyć. Znacznie prościej będzie wykorzystać samą energię węzła. Nagromadziło się jej dość dużo, by nawet bez dodatkowego wspomagania wystarczyło do przemiany.
– Wierzę na słowo.
Minęli jeszcze kilka zakrętów wciąż podążając za głosem wiru. Przejście doprowadziło ich w końcu do kolejnej sześciennej komory, sporo mniejszej niż ta, od której zaczęli wędrówkę. Na ścianie na wprost nich lśnił zielono na popielatym tle symbol wiru – pięć pierścieni. A poniżej, wykonany z tej samej substancji, jeszcze jeden znak: ćwiek zwrócony ostrzem w górę. Tomi i Ruram rozpoznali ten emblemat natychmiast: było to godło ludu Kesatpułgów. Tomi podszedł do ściany wspiął się na palce i dotknął dolnej krawędzi ćwieka.
– Metal… – mruknął – więc jednak.
– Czy to jest to, o czym myślę? Metal Nienazwany?
– Tak, mój drogi Jacenty. W życiu nie widziałem go naraz więcej, niż tyle, co starczyłoby na bransoletę. A tutaj! Cały relief jest nim wypełniony. To musi być warte górę złota!
– Ba – wzruszył ramionami Ruram Paruram – ale co komu po nieosiągalnym bogactwie? Choćbyśmy wszyscy trzej starali się z całych sił, nie uszczknęlibyśmy go ani odrobiny. Im bardziej byśmy się starali, tym bardziej opierałby się naszym wysiłkom.
– W takim razie, jak im się udało go ukształtować? – Jacenty wskazał na symbole wykute, czy też może odlane z zielonego metalu.
– Nie wiadomo. Ta mądrość zaginęła przed wiekami. Sporo byłaby dziś warta… Mam jeden taki pierścionek – czarodziej przez chwilę grzebał w brodzie – a, nie, przecież dałem go… Nieważne. W każdym razie jedyne, co możemy teraz zrobić, to popodziwiać niewątpliwe piękno tych symboli. Tak.
– Piekno? Nie powiedziałbym – zaoponował Tomi. – Zielony na szarym? Gusta zmieniły się widać przez tysiąclecia.
– Albo tło zszarzało. Może…
– Słyszycie? – przerwał Więz.
– Nie. A co?
– Ja też nic nie słyszę. Pieśń wiru się urwała.
– E tam, od razu urwała. Skończył śpiewać, to i odpocząć musi.
– Wszystko jedno… Tyle, że teraz nie wiemy, w którą stroną pójść.
Komora miała dwa wyjścia położone symetrycznie po obu stronach herbu. Ruram zajrzał najpierw w jedno, potem w drugie… A potem zwrócił się do swych towarzyszy z szerokim uśmiechem:
– Nie ma większego znaczenia, w którą stronę pójdziemy. Jesteśmy już prawie u celu.
Tomi poszedł zatem w prawo, Jacenty w lewo, a Ruram za nimi. Wkrótce wszyscy trzej znaleźli się na wąskiej galerii okalającej podziemną komorę, przed ogromem której cofała się wyobraźnia. Była ona – podobnie jak poprzednie – sześcienna, jednak na powierzchni jej podłogi zmieściłby się nie tylko hobocki rynek, ale pewnie i cały Hobok. Olbrzymia hala skąpana była w błękitnym świetle emanującym gdzieś z dołu. Czarodzieje podeszli do barierki i spojrzeli w głąb.
Niczym przenikające się wzajemnie świetliste sieci wirujące wokół siebie i przeplatające się nawzajem, niczym miriady jaśniejących punktów rozpędzonych na swoich wciąż zmieniających nachylenie orbitach, niczym cyklon miniaturowych gwiazd krążących wokół środka swej ciężkości, niczym kłębowisko roziskrzonych nici zwijających się i rozwijających w sobie tylko znanym rytmie, niczym kołujące stado cudnych świetlików, niczym tornado szafirowych iskier porwanych w magiczny taniec, lekko wzniesiony ponad sam środek posadzki podziemnej komnaty węzeł many wirował śród swoich nieprzeliczonych deferensów i epicykli, wił się, migotał, obracał, lecz jednocześnie – nieporuszony i utwierdzony, jak fundamenty świata – po prostu był, istniał, trwał.
Jacenty wychylił się przez barierkę i spoglądał w wir.
– Niesamowite! Naprawdę, nie przypuszczałem, że tu doo-o-ooo – i tu wydał z siebie serię coraz wyższych "o", albowiem przerdzewiała poręcz nie wytrzymała jego ciężaru i załamawszy się z nieprzyjemnym chrzęstem runęła w dół.
Czarodziej zachwiał się na krawędzi, rozpaczliwie wymachując ramionami. Pewnie nic by mu to nie pomogło i poszedłby (a raczej poleciał) w ślady bariery, jednak, na jego szczęście, Tomi zdążył go złapać za szatę pomiędzy łopatkami i ściągnąć z powrotem do tyłu. Więz ciężko i boleśnie klapnął na podłogę, ale i tak było to niczym w porównaniu z tym, co mu groziło.
– Dziękuję – jęknął rozmasowując sobie okolice kości ogonowej – chciałem tylko powiedzieć, że nie przypuszczałem, że tu dotrzemy.
Gdzieś z oddali dobiegł ich głuchy odgłos uderzenia… I nagle – jakby ów dźwięk obudził jakieś drzemiące stworzenie – usłyszeli coś, co brzmiało niczym śpiewający z oddali tysiącgłosowy chór. Wielowątkowa pieśń bez słów narastała i nabierała mocy. Niezliczone linie melodyczne rozdzielały się i znów łączyły w niezaburzonej harmonii. I znowu pojawił się znany już czarodziejom, pojedynczy głęboki głos. Jacenty wsłuchał się w słowa.
– Dziwne – rzekł po chwili – śpiewa o korozji. Rozumiem doskonale. Ale… Ale za nic nie jestem w stanie przetłumaczyć.
Ruram kiwnął lekko głową.
– Ta pieśń jest w ogóle nietłumaczalna. Na żaden język, kha, kha. Co nie przeszkadza w jej rozumieniu.
– Tłumaczalna czy nie – wtrącił Tomi – mnie tam bez różnicy. Bardziej jestem ciekaw, jak mamy zejść na dno tej hali.
Jacenty wpatrywał się w przeciwległą ścianę gigantycznej komory.
– Widzicie tę ukośną linię? – zapytał w pewnym momencie.
– Tak – odpowiedzieli jednocześnie pozostali magowie.
– No właśnie, a ja jej nie widzę… Ale czuję, że musi tam być.
– I jest!
– Świetnie. Myślę, że to są schody.
Czarodzieje ruszyli krużgankiem. Zakręcili raz, potem drugi… I wtedy zobaczyli prostokątny otwór w podłodze galerii. Strome rude schody prowadziły w dół. Tomi uklęknął i przesunął dłonią po powierzchni pierwszego stopnia.
– Rdza – mruknął – zeżarte zupełnie.
Z ciężkim westchnieniem wyprostował się i postawił stopę na stopniu. Zachrzęściło nieprzyjemnie, gdy podeszwa buta czarodzieja zapadła się w zniszczoną powierzchnię. Schody zadrżały; z ich krawędzi posypały się obłoczki zrudziałego pyłu, opadając powoli i rozpraszając się nim dotknęły posadzki.
– Bezpieczniej będzie, jak pójdziemy po kolei. Jeśli wejdziemy na to we trójkę, to nie sądzę, abyśmy dotarli na dół w bezpieczny sposób.
Powoli, ostrożnie i czujnie, uważając na każdy krok, Tomi schodził po skorodowanych stopniach. Jacenty i Ruram wycofali się za załom krużganka. Stamtąd mogli obserwować Tomiego, malejącą sylwetkę zstępującą ku wirowi. Mijały minuty dłużąc się obu czarodziejom w sposób okropny. W końcu hen, gdzieś na samym dnie komnaty, ujrzeli, jak mała postać odbiega od ściany wymachując energicznie rękami nad głową.
– Dotarł! – ucieszył się Ruram Paruram – idź teraz ty.
Więz skinął głową i ruszył w ślad za Tomim. Ruram został sam. Żeby skrócić sobie nieco czas oczekiwania, wsłuchał się w pieśń wiru. Jej melodia, rytm i słowa w zrozumiałym, choć nieprzetłumaczalnym języku działały na jego umysł kojąco i uspokajająco. Otrząsnął się. Miał wrażenie, że węzeł many wciąga go w złudne poczucie bezpieczeństwa. Spojrzał w dół: Jacenty już podchodził do Tomiego. "Cholera, miałem skrót świadomości – pomyślał Ruram. – Chyba się starzeję, skoro do tego dopuszczam." Westchnął i podążył ku schodom.
W miarę jak ostrożnie, krok po kroku, czarodziej zagłębiał się w błękitną czeluść, jego nos był coraz silniej atakowany przez ostry i stęchły zarazem zapach korozji. Schody chwiały się, zgrzytały i trzeszczały nieprzyjemnie. Przeżarte rdzą poręcze nie dawały żadnej ochrony. Ruram starał się nie myśleć o ziejącej pod nogami głębi. Lewa noga… prawa… lewa… prawa… golem nie człowiek. Czuł setki płatków rdzy pękających pod jego stopami. Pieśń wiru ucichła i chrzęst jego kroków coraz wyraźniejszy w pustej sali przyprawiał go o gęsią skórkę. Prawa… lewa… prawa… już niedaleko. Cuchnęło niemiłosiernie. Poczuł jak stopień, na którym miał właśnie postawić nogę, ugina się nieco bardziej, niż powinien. Powoli, ostrożnie przesunął stopę dalej, wyginając się, żeby przekroczyć niebezpieczne miejsce. Kolejny schód, na szczęście, trzymał mocno. Prawa… le… trach! Stopień załamał się, a czarodziej zanurkował desperacko szczupakiem do przodu, wychodząc z założenia, że lepiej dobrze się stoczyć (choćby i po zardzewiałych schodach!), niż źle spaść. Wywinął fikołka i wylądował na podłodze spowity w chmurę rdzawego pyłu. Zaklął cicho i odwrócił się. Ostatni sążeń schodów przełamał się na pół. Czarodziej pokręcił głową. Mimo wszystko miał szczęście. Gdyby stało się to nieco wyżej…
Tomi i Jacenty już na niego czekali. Podszedł do nich otrzepując po drodze szatę i wygarniając garściami pył z brody.
– Piękne salto Ruramie! Wszystko gra? – Tomi spojrzał na niego krytycznie.
– Nie gra. I nawet nie śpiewa. – odburknął eksperymentujący czarodziej spoglądając z ukosa na wir, który wznosił się nieco na lewo od nich.
– Phi, widać znowu się zmęczył.
Ruszyli w stronę środka sali.
– Swoją drogą – stwierdził Jacenty – nienajlepszej jakości te schody. Czas czasem, ale żeby aż tak zardzewiały?
– W obecności węzła many wody – wzruszył ramionami Tomi – czemu nie? Zresztą za czasów, gdy tę strukturę budowano, wytop żelaza był w powijakach.
– To możliwe. Choć z drugiej strony te migoczące sześciany… Też wyglądają na żelazne, a nic a nic nie zardzewiały przez te całe tysiąclecia.
– Pewnie jakiś stop. Może nawet z Nienazwanym Metalem?
– Kto wie? Kesatpułgowie łebscy goście byli. Au!
Zakreślając w powietrzu malowniczy łuk, Tomi przeleciał kilka sążni do tyłu i wylądował jak długi na posadzce. Jacenty postąpił jeszcze może dwa kroki do przodu, gdy ta sama siła odrzuciła go – aż wykopyrtnął się obok Tomiego.
– Ja chyba daruję sobie tę przyjemność – stwierdził ostrożnie Ruram, wycofując się.
– Bariera siłowa – mruknął Tomi gramoląc się do pionu. – Można było przewidzieć.
– I co teraz? – Więz, jako najmłodszy i najmniej doświadczony z czarodziejów, był mocno skołowany.
– Każda bariera ma w sobie zawarty sposób na jej przekroczenie. Idzie jedynie o to, że go nie znamy – tłumaczył Tomi.
– Kapuję.
– Są, oczywiście, sposoby, żeby bariera odsłoniła swoje tajniki, ale wszystkie wiążą się z użyciem magii. A czarowanie w bezpośredniej bliskości wiru… – Tomi skrzywił się okropnie.
– Błyśnie, huknie, zadymi i zaśmierdzi?
– W najlepszym przypadku. O najgorszym wolę nie myśleć.
– Hmmm – odezwał się Ruram – mamy tylko jedno wyjście, żeby znaleźć wejście, przez które Tomi osiągnie przejście. Eeee… tak. Dobrze mówię. Wyjście dla wejścia dla przejścia. To mi się udało.
– Gadaj, nie marudź!
– Dobrze już, dobrze. Musimy użyć czarów bardzo potężnych i bardzo subtelnych zarazem. Czyli – zawiesił głos – magii tensorowej!
– O żesz ty, kurczę pieczone… To ma szanse powodzenia. Parę razy uczestniczyłem w tym rytuale, choć nigdy jako wyznacznik.
– Uczyłem się tego rytu od przyjaciela teścia stryjka mojego szwagra, profesora Albina Trzmiela – mruknął niepewnie Jacenty. – Kilka razy nawet byłem jego świadkiem. Ale nigdy go nie współodprawiałem.
– Zawsze musi być ten pierwszy raz – dodał mu otuchy Ruram Paruram – zresztą ustawisz się na pozycji kowariantnej, ona jest najłatwiejsza. Kontrawariantną wezmę na siebie.
– No, dobrze. Przypomnij mi jeszcze, żebym nie popełnił błędu, czy w magicznych tekstach wskaźniki kowariantne stawiamy na górze czy na dole?
– Na dole, oczywiście! Jest na to prosta reguła mnemotechniczna: Jak kura chce zjeść ziarenko i robi "kooooo" to kieruje dziób w dół!
– A jak ktoś jest na kontra, to podskakuje – uzupełnił Tomi.
Jacenty postawił oczy w słup, co zapewne było oznaką intensywnego myślenia. Po chwili jednak przygładził zawadiacko swoją blond grzywkę i rzucił:
– W porządku, chyba dam radę… Zaczynamy?
– Zaczynamy – przytaknął Tomi wysuwając się nieco do przodu podczas gdy Ruram i Jacenty zajęli miejsca po prawej i lewej jego stronie, nieco z tyłu, tak że linie ich łączące tworzyły równoramienny trójkąt prostokątny z Tomim (jako wyznacznikiem) u zbiegu przyprostokątnych.
Drogi czytelniku! W tym miejscu zamierzam przedstawić w szczegółach, jak za pomocą magii tensorowej można otworzyć sobie dostęp do wiru many. Jeśli jednak tajniki i arkana tej szlachetnej dziedziny czarnoksięstwa nie interesują cię zbytnio, albowiem chcesz przygód i tylko przygód, możesz bez szkody dla zdrowia i ciągłości opowieści pominąć sporą część dalszego ciągu tego opowiadania. Jednak – uprzedzam – nie ma co liczyć na późniejsze streszczenia tego fragmentu, przynajmniej dopóty, dopóki ta dziejba nie wejdzie do kanonu lektur szkolnych, a co za tym idzie, będzie można kupić z niej oficjalne ściągi.
Czarodzieje rozpoczęli zatem rytuał tensorowej magii. Jacenty postępował kowariantnie: uniósł lewą dłoń do góry i nakreślił nią przed sobą kwadrat. Następnie cofnął się o krok do tyłu i energicznie opuszczając lewą nogę w dół okręcił nią dookoła. Z prawej strony wpółotoczyła go fosforyzująca mgiełka.
Ruram natomiast postępował kontrawariantnie: uniósł prawą dłoń w dół, i nakreślił nią za sobą odwrócony kwadrat. Poprzednio cofnął był się o krok do przodu i łagodnie opuszczając prawą nogę w górę okręcił nią na wprost. Po jego lewej stronie pojawiło się jakby lustrzane odbicie, czy dopełnienie mglistej fosforyzacji wpółotaczającej Jacentego.
Tomi miał najtrudniejsze zadanie. Od precyzji każdego słowa i gestu zależało coś więcej niż tylko powodzenie ich wyprawy. Podniósł zatem powoli każdą rękę z osobna zbierając wszystkie palce razem na kształt kurzego kupra i uderzając je po czterykroć o siebie paznokciami. Potem otworzył dłonie i uderzył na płask jedną o drugą. Następnie (składając je jak poprzednio) uderzył dwa razy i znów otwartą dłonią – tym razem cztery razy.
– Krakremia spitulis aia nostre! – wykrzyknął.
Wyczarowane przez Rurama i Jacentego mglistoświetliste półkokony drgnęły lekko. Tomi podniósł wysoko lewicę, silnie ściskając i wyciągając cztery palce i kciuk. Po chwili uniósł i prawicę wkładając wielki palec do lewej dziurki od nosa trzymając pozostałe cztery palce ściśnięte razem i wyciągnięte w linii równoległej do końca nosa, zamykając przy tym lewe oko i mrużąc prawe ze znacznym opadnięciem brwi i powieki. Przez czas czterdziestu trzech uderzeń serca trzymał tak obie ręce równolegle w odstępie dokładnie dwu i półczwarta cala miedzy sobą. Potem energicznie przetarł lewe oko wyprostowanymi palcami małym i serdecznym tejże ręki, trzymając pozostałe ściśnięte i wyjąc:
– O cotrain je memboulle taquilose, comme au jalle!
Oba półkokony fosforyzującej mgły zaczęły cal po calu zbliżać się do czarodzieja. Ten zaś wyciągnąwszy w przód prawą rękę trzymając ją w takiej postaci, iż trzy główne palce miał ściśnięte w pięść z kciukiem wtulonym między palec środkowy i wskazujący. Ostatnie zaś dwa palce miał wyprężone. U lewej ręki zaś zetknął paznokieć wskazującego palca z paznokciem kciuka czyniąc między nimi pętlę. Potem na odwrót: zrobił prawą to, co wprzódy lewą, a lewą to, co uczynił był prawą. W końcu trzykrotnie obrócił się w lewo, dwukrotnie w prawo, znowu raz w lewo wznosząc dłoń jakby w geście toastu i wykrzykując za każdym obrotem:
– Issa bella maccia varghi, issa bella vinco spia!
Mglista fosforyzacja scaliła się i zamknęła Tomiego w swoim kokonie jakby wtapiając się w niego, tak iż czarodziej przez chwile wyglądał jakby był odlany z metalu. Wtedy wysunął podbródek, położył serdeczny palec prawej ręki pod szczękę i jął podzwaniać rytmicznie zębami w synkopowym rytmie 6/4. Lewą rękę zaś wyrzucił ukośnie ku dołowi – i oto barwy wróciły na jego twarz i strój, a może raczej to metaliczność spływała z niego wzdłuż wyciągniętego ramienia formując u opuszków palców ogromną kroplę. Tomi szarpnął dłonią – i oto idealna srebrzysta kula o średnicy nieco większej niż półtorej stopy zawisła w przestrzeni na wysokości jego pępka.
Teraz znowu do działania przystąpili dwaj pozostali czarodzieje. Więz wzbił się w górę, przeleciał kawałek w powietrzu i opadł z powrotem w dół. Jego zetknięcie się z gruntem zabrzmiało jak eksplozja, czy może raczej wybuch. W tym samym momencie Ruram wzbił się w dół, przeleciał kawałek po ziemi, by opaść bez powrotu w górę. Oderwaniu się jego stóp od posadzki towarzyszył odgłos implozji, czy też może wbuchu. Oba te dźwięki splotły się ze sobą – i wraz stały się widzialne, jako splątana masa, kłębowisko burych kosmyków, które zawisło za plecami Tomiego.
Ten zaś przyciągnął kciuk lewy do lewego oka wyprężając dłoń jakoby skrzydło albo płetwę i poruszając nią bardzo wdzięcznie tam i siam. Toż samo uczynił później prawą dłonią wspierając ją o prawe oko. Wokół czarodzieja zaczęły się pojawiać rozbłyskane smugi układające się jakby w muzyczne symbole. Tomi uderzył jedną dłonią o druga i dmuchnął w nie. Po czym natychmiast przytknął wszystkie paznokcie lewej ręki do paznokci prawej, rozchylając łukowato palce i podnosząc w tej pozycji ręce jak mógł najwyżej. Trwał tak przez czas potrzebny do wymówienia bezgłośnie krótkiej formułki, a następnie podniósł prawą dłoń układając ją w taki sposób, że zebrał końce wszystkich palców; lewą zaś położył płasko na piersi.
Rozświetlone symbole muzyczne spłynęły ku kłębkowi i utonęły w nim. Tomi tymczasem przykucnął i oparłszy się na obu rękach i jednej nodze drugą jął wywijać naokoło podrywając już to stopę już to jedną z dłoni, gdy rozpędzona kończyna przelatywała pod nimi. Okręcił tak w lewo z półtora tuzina razy, po czym zmienił podpierającą nogę i drugą obracać zaczął w przeciwnym kierunku hałłakując przy tym okrutnie:
– Hałła-huuu-hałła!
Kłębek przesunął się w prawo i do przodu zawisając przed lewym bokiem Tomiego. Zmętniał, rozbłysnął i nagle skrystalizował się w dwudziestościan foremny koloru najczystszej zieleni o objętości identycznej, jak stworzona uprzednio kula.
Jacenty pochylił się nieco przyłożył kciuk lewy do ust, zaś prawą dłoń położył na zadku. Po czym gwałtownie jął wciągać ustami powietrze wypuszczając je zadkiem. Po czym podskoczył do góry i stanął równo na nogach. Nad jego głową zalśnił złocisty pentagon. Zasię Ruram zdecydowanie się wyprostował kładąc lewą dłoń na ustach, a prawy kciuk na zadku. I zaczął nieznacznie wciągać powietrze zadkiem wypuszczając ustami. I podskoczył w dół stając nierówno na rękach, a pod jego głową zaczerniał pentagon srebrzysty.
Tomi otworzył nieco usta uderzając z lekka dłonią we własny policzek i wydobywając dźwięk głęboki, jakoby wychodził z powierzchni przepony; i powtórzył to dziesięć razy. I oto każdy z pentagonów stworzonych przez Jacentego i Rurama rozdzielił się na sześć, przy czym nowe otaczały równo centralny. Po czym zaczął sapać jak gąsior, by po chwili wsadzić palec wskazujący prawy do ust ściskając go bardzo silnie mięśniami wargowymi, a potem wyciągając go raptownie; a pociągając wydobywał głośny dźwięk jakby odkorkowywanej butelki, za każdym razem nieco wyższy, a powtórzył to dwanaście razy. Pentagony zaczęły sunąć ku niemu, jak przyciągane niewidzialną siłą. On zaś położył obie ręce splecione na kształt grzebienia na głowie, wywieszając język, ile tylko mógł i wywracając oczami jak koza w bólach. I wnet skrzyżował ręce na piersi wołając:
– Ejneni jodea!
Po czym położył oba wskaziciele po obu stronach ust, rozciągając gębę ile tylko mógł, a pokazując przy tym wszystkie zęby (żadnego mu nie brakowało!), oboma zaś kciukami ściągnął obie powieki dość nisko, co razem uczyniło wielce szpetny grymas. Pentagony ułożyły się w karmazynowy dodekaedr, czyli dwunastościan, który zawisł za prawym bokiem wyznacznika.
Rytuał trwał. Kolejne foremne bryły zajmowały właściwe sobie miejsca wokół Tomiego: lawendowy ośmiościan z tyłu, lazurowy sześcian za lewym bokiem, a w końcu czworościan w kolorze głębokiego indygo przed prawym bokiem, tak iż czarodziej był otoczony przez wszystkie sześć (W tym właśnie miejscu ci z Czytelników, którzy postanowili opuścić opis tensorowej magii, powinni z powrotem zacząć czytać!). Tomi odetchnął głęboko, wielkie krople potu perliły się na jego czole. Dwaj pozostali czarodzieje też byli mocno zmęczeni, choć zadowoleni – udało się!
Tomi postąpił krok do przodu, a bryły zaczęły wirować wokół niego, coraz szybciej i szybciej tak iż w końcu wyglądały niczym rozmazany tęczowy pierścień otaczający maga. Jeszcze krok – i oto stworzony tensorowym rytuałem byt zetknął się z barierą, która rozdzwoniła się jak tysiące ksylofonów wzbudzonych jednocześnie. Czarodziej jednak nie został odrzucony. Naparł mocniej. Rozkręcone kształty krzesały iskry na niewidzialnej przeszkodzie. I nagle rozległ się pojedynczy dźwięk jak gdyby wydobyty z tytanicznego gongu. Cała bariera rozjarzyła się i jakby skurczyła. Kolorowe bryły znikły. Tomi cofnął się odruchowo, a wtedy u jego stóp wylądowało niewielkie zawiniątko, jakby ktoś cisnął mu je ze złością pod nogi. Gdy pochylił się, by je podnieść, obok wylądował długi, prosty kij. Czarodziej rozsupłał pakunek. W środku było pstrokate ubranie: kaftan, pludry, niekształtny kapelusz z piórkiem i wysokie ciżmy ze sterczącymi czubkami. Zrozumienie zagościło na twarzy Tomiego, stojący za nim czarodzieje pokiwali głowami.
Tomi szybko zrzucił wierzchnią szatę, zdjął buty i ubrał się w ten osobliwy strój. Gdy jeszcze na dokładkę nasadził chustę, w którą zawinięty był ów ubiór na kijek (w formie zgrabnego węzełka) i zarzucił tak przygotowany tobołek na ramię, wydało się że brakuje jedynie czarnego psa, który mógłby go szarpać za nogawkę.
– Jak wyglądam? – zapytał.
– Jak Głupiec – odpowiedzieli zgodnie Ruram i Jacenty.
Tomi raz jeszcze zlustrował swój pstrokaty strój, jakby doszukując się na nim skazy. Wszystko jednak było w porządku. Czarodziej wzruszył zatem ramionami, raz jeszcze przygładził kabacik, przepakował zestaw niezbędnych magicznych artefaktów z sakwy do swego węzełka i wolnym krokiem podszedł do przyjaciół. Uściskawszy wpierw serdecznie Jacentego, zbliżył się następnie do Rurama.
– No to… w takim razie… do zobaczenia!
– Do zobaczenia Tomi! Może się spotkamy, kto to wie? – eksperymentujący czarodziej pociągnął nosem – Jedno jest pewne: jeśli nawet się to zdarzy, obaj będziemy już inni.
– Ty też?
– Ja też.
– Poczekamy, zobaczymy… Idę.
I poszedł. Odwróciwszy się na pięcie ruszył wprost w stronę wiru. Jacenty przesunął się nieco w stronę Rurama i obaj obserwowali, jak ich towarzysz zmierza ku swojemu przeznaczeniu. Bariera otaczająca wir zamigotała, gdy mag przeniknął przez nią, zaś pieśń wiru jeszcze raz wypełniła umysły czarodziejów. I oto nastąpiła rzecz wielce osobliwa: obaj widzieli, jak Tomi idzie naprzód równym, mierzonym krokiem, a jednak niemal nie posuwa się do przodu, jakby każde stąpnięcie posuwało go zaledwie o mikroskopijny ułamek cala.
– Nie ma daleko – mruknął Ruram Paruram mierząc wzrokiem odległość dzielącą Tomiego od węzła many – ale jemu ta droga będzie się wydawała bardzo długa.
– Dlaczego tak?
– Takie nagromadzenie magicznej energii zmienia nieco geometrię przestrzeni – wyjaśnił czarodziej.
Tomi parł naprzód. Zdawało się, że postawienie każdego kolejnego kroku sprawia mu wysiłek. Jego przyjaciele wyraźnie widzieli krople potu na jego czole, gdy walczył ze zmienioną przez wir czasoprzestrzenią.
Przy muzyce, która naraz zabrzmiała, nie sposób byłoby usłyszeć gromu uderzającego obok. Wir rozświetlił się tak, że nie dało się na niego spojrzeć. Jacenty czuł, jak włosy stają mu dęba. Gdy usiłował je przygładzić, poczuł na skórze mrowienie. Popatrzył na Rurama – jego długa czupryna też sterczała sztywno, tworząc wokół głowy starego czarodzieja szeroki srebrzysty kaptur, zaś Ruramowa broda najeżyła się w nieprawdopodobny sposób. Więz znów skierował spojrzenie na Tomiego. Jego przyjaciel stał na wprost niekształtnego pęknięcia rzeczywistości, rozdarcia czasu i przestrzeni, wewnątrz którego nie było nic. Absolutnie nic.
Tomi śmiało spoglądał w pustkę miedzy światami.
I nagle jednocześnie wszedł w owo pękniecie i pozostał przed nim.
Muzyka urwała się na ostatnim triumfalnym akordzie. Wir rozbłysnął raz jeszcze i zgasł.
Przez długa chwilę czarodzieje nie byli wstanie niczego zobaczyć ani usłyszeć. Potem stopniowo przyzwyczajali się do ciszy i ciemności. Cisza nie była zupełna. Cos szczękało i stukało, gdy przerdzewiałe elementy pradawnych konstrukcji opadały na dno komory. Również ciemność nie była całkowita. Delikatna eteryczna poświata przypominająca przenikające się wzajemnie, wolno obracające się woale znaczyła miejsce, w którym znajdował się wir, wyzuty niemal doszczętnie ze swej mocy. A dokładnie pod nim stała nieruchomo pojedyncza sylwetka.
– Tomi! – wykrzyknął Jacenty. – Jednak mu się nie udało – dodał ciszej.
– Udało mu się – odparł Ruram, a w jego głosie słychać było zaciętość. – Już po wszystkim – westchnął. – Dobrym był towarzyszem – westchnął raz jeszcze i zwrócił się do samotnej postaci: – Chyba jestem ci winien przysługę, stary druhu.
Strzepnął palcami, a w jego dłoni pojawił się błyszczący jatagan: ostry i ciężki. Czarodziej zważył go w ręce i ruszył w stronę wiru. Nic go nie próbowało zatrzymać, gdy przekroczył miejsce do niedawna odcięte przez magiczną barierę. Wzniósł broń, aby pozbawić życia puste już ciało przyjaciela.
Oho!
Czyżby było za długie i nikt nie dotrwał do końca?
Cóż, bywa.
Bywa. Wyjątki też się trafiają.
Twoje zasadnicze pytanie brzmi: czy chciałbym przeczytać całą powieść? I tak, i nie. Tak, bo wydaje mi się, że nie traktujesz protagonisty ze śmiertelną (i zabójczą czasami) powagą. Nie, bo trzy fragmenty dają za mało pojęcia o ewentualnej całości. Znowu tak, bo przygody są różne, więc całość zapowiada się na urozmaiconą.
No, to per saldo: raczej tak.
P.S. Błędów nie szukałem, czyli żaden rażący nie wpadł mi w oko i nie sprowokował do wykopalisk --- plus dla Ciebie.
Z oceną powstrzymuję się.
Przykro mi, ale nie kupił bym tej książki i to nie tylko dla tego, że to nie mój klimat.
Uwag do tekstu mam dość sporo i nie będę o nich wszystkich pisał, ale np. w pewnym momencie, czytając, pomyślałem 'przecież tu się nic nie dzieje', a na samym początku poraziła mnie skrupulatność w liczeniu nóg, kopyt i kół. Niespecjalnie podobają mi się też wytarte powiedzonka używane przez czarodziejów i jeszcze kilka tym podobnych szczegółów. Nie powiem, są w opowiadaniu fragmenty, które mi się podobają, jak np. zegar bijący do trzynastu, czy rzygacze i jeszcze kilka innych, np. niektóre fragmenty dialogów, ale ogólnie tego tekstu nie kupuję. Uważam, że wymaga jeszcze bardzo dużo pracy żeby osiągnąć satysfakjonujący poziom. Może odłóż go do 'szuflady' niech poleży kilka miesięcy, a może lat i potem przeczytaj. Wtedy sam zadecydujesz czy warto dalej nad nim pracować, czy nie. Pośpiech tu raczej nie pomoże.
Pozdrawiam
Dokładnie to właśnie zrobiłem. :-) Ten tekst ma kilka lat (sześć-siedem, o ile pamiętam). Natknąłem się na niego i zacząłem myśleć, czy warto jeszcze w niego inwestować, czy lepiej zająć się czymś innym.
No to ciekawy jestem, do jakich wniosków doszedłeś? Wiadomo, każdy rodzic kocha swoje dziecko, a ta miłość czasami zaślepia. Jednak po takim okresie powinno się mieć już raczej zdrowe spojrzenie na swoją pracę.
Tak serio, to myślę, że nikt Ci nie odpowie na Twoje zasadnicze pytanie. A jeśli nawet, to wcale nie musi być dobra rada. Ostateczną decyzję i tak będziesz musiał podjąć sam :)
W każdym razie, jeśli myślisz poważnie o wydaniu tych opowiadań w formie książkowej, to, tak jak napisałem, moim zdaniem, trzeba by poświęcić im jeszcze sporo czasu i pracy.
Z tego co widzę, to książka musiała by mieć walor czysto rozrywkowy, bo głębszych wartości raczej tu nie przemycasz. W takim przypadku powinna przede wszystkim wciągać akcją, czytelnik nawet przez chwilę nie powinien pomyśleć, że w tekście nic się nie dzieje, a nie służą temu np. rozwlekłe opisy obiektów czy zjawisk. Osobiście, w takim przypadku lubię dużo dialogów i tu, tak jak pisałem, są fragmenty dla mnie zadowalające, a nawet dobre. Może należałoby pójść w tym kierunku. Wartkiej akcji sprzyjają też krótkie zdania, sensowne zdania. A zresztą, co ja Cię będę uczył, przecież sam wiesz najlepiej ;)
Jeszcze jedna sprawa. Pisząc cokolwiek, zawsze zastanawiam się dla kogo to ma być przeznaczone. Inaczej piszę coś, co chciałbym żeby było dla dzieci, a inaczej dla dorosłych (dla dzieci zawsze lepiej :)). Ten tekst od początku wydawał mi się bardzo młodzieńczy, a momentami nawet dziecinny, z tym że odnosiłem wrażenie, że Autor usilnie chciał go przekierować do starszego czytelnika i być może to go osłabia? Nie wiem, może się mylę. To tylko takie moje odczytelnicze refleksje :)
W każdym razie życzę Ci powodzenia :)
Żebym to ja pamiętał, co dokładnie myślałem, jak to pisałem... ;-) Z pewnością miało być to ku rozrywce, acz nie miałem zamiaru stworzyć historii opartej typowo na akcji. Raczej chciałem, by była to snująca się niespiesznie opowieść w lekkich oparach absurdu. Do poczytania w wolnej chwili dla odprężenia. Zdaję sobie jednak sprawę, że coś takiego mogłoby być odebrane jako po prostu nudne.
Cóż, w razie czego zawsze mogę wykorzystac co poniektóre pomysły w innych utworach.
jasne :)