- Opowiadanie: Piotruś Pan - Duża planeta (1/1)

Duża planeta (1/1)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Duża planeta (1/1)

Duża planeta

 

Jak okiem sięgnąć przestrzeń była pusta. Pusto było jednak także na radarze. Masena dużo by dał, żeby zamiast silnika tachionowego zepsuł mu się radar. Gdyby miał silnik wykonałby jeden skok i już by był koło Księżyca. Prawdziwy pech po prostu. Był teraz daleko od Ziemi. W gwiazdozbiorze Węża Wodnego.

Zadanie wykonał jak należy i kiedy miał już wracać do domu zepsuł mu się silnik.

Powrót do Copernicusa zapowiadał siękoszmarnie długo. Mógł bowiem liczyć tylko na napęd MHD. Silnika strumieniowego nie miał.

Gdyby mógł chociaż zacumować na jakimś większym statku i spędzić tą podróż w przytulnej koi. Szkoda słów.

Postanowił iść na skróty tam gdzie można i czekać na spotkanie jakiegoś liniowca, albo drobnicowca.

Na drodze stało mu jeszcze kilka planet tego cholernego układu, tak dla niego pechowego.

Okręt dostał dwa lata temu. Przez cały ten czas nie było żadnej awarii.

Masena popełnił jednak mały błąd. Nie zrobił dodatkowego przeglądu technicznego przed swoją misją, co jest zalecane. Spieszył się. W życiu zawsze tak jest. Tylko na szkoleniu w uniwersyteckiej ławie wszystko wygląda cudownie na kolorowych hologramach. Życie rzadko kiedy daje czas i możliwości na przestrzeganie wszystkich procedur. Wiadomo, nawet struktura kryształu nie jest doskonała.

Ale żeby w dwuletnim okręcie zepsuł się silnik. To było mało prawdopodobne.

Teraz musiał improwizować, a nie lubił tego. Chciał wyjść z układu w czystą przestrzeń. Tam mógł spodziewać się spotkania z jakimś wielkim statkiem operującym na długich dystansach.

Następną planetą na jego drodze była wielka Degerit. No, może nie taka wielka. Pięć razy większa od Ziemi, z pięć razy większą siłą ciążenia. Stała akurat na wprost, na jego kursie. Masena zaklął szpetnie w swoim rodzimym języku. Dał maksymalny ciąg na silnik i wszedł na niską orbitę planety. Musiał ją okrążyć. Pomyślał, że da radę. Dodatkowo mógł jeszcze odbić się jak z procy z jej pola grawitacyjnego, przy odrobinie szczęścia rzecz jasna.

Masena nie unikał ryzyka, lubił je, lubił adrenalinę. Był twardym, wielkim chłopem o oślim uporze, idealnym agentem patrolowcem.

Nie chciał wierzyć aparatom pomiarowym kiedy zaczął nagle schodzić coraz bliżej planety. Zobaczył przez iluminatory jej szarą, chropowatą i ponurą powierzchnię i przestraszył się. To uczucie rzadko gościło w jego umyśle. W ustach poczuł jakiś dziwny smak. Niewiele już mógł zrobić. Odrzucił silnik tachionowy, ale to pomogło tylko na chwilę. Siła ciążenia Degerit złapała go w swoje żelazne kleszcze. Było już za późno, żeby miękko wylądować, a właściwie nie było takiej możliwości. Leciał teraz jak kamień w dół i wbił się w powierzchnię planety niczym kamień w ciasto drożdżowe. Słychać było tylko głośne plaśnięcie. Wokół miejscu zderzenia okrętu z podłożem podniósł się tuman kurzu, ale szybko opadł. Siła ciążenia Degerit nie pozwoliła mu zbyt długo szybować w powietrzu.

Po chwili było już na powrót cicho i spokojnie.

 

*

 

Delta siedział nieruchomo w swoim fotelu i wpatrywał tępym wzrokiem w ścianę naprzeciw. Wyglądał w tej pozie jak manekin na wystawie. Żaden jego mięsień nie drgnął. Żaden grymas twarzy nie pojawił się nawet na ułamek sekundy. Wyglądał jak martwy, zaczarowany, albo zahibernowany.

Tymczasem do jego biura wszedł Thal, spojrzał na Deltę i zorientował się, że chyba wszedł nie w porę. Nie wiedział, czy się cofnąć, czy przemówić. W końcu zrobił jeszcze dwa kroki w przód i zapytał:

 

– Delta, co z tobą? – nigdy wcześniej nie widział swojego szefa w takim stanie

 

Postać w fotelu drgnęła, jej oczy skierowały się w kierunku przybysza i nagle Delta jakby obudził się ze snu. Teraz był już jak każdy człowiek. Zrobił obrót rękoma do przodu i rozmasował nadgarstki. Drugi raz spojrzał na Thala. Tym razem już przytomnym wzrokiem.

 

– To ty? Nie spodziewałem się ciebie dzisiaj? Siadaj – powiedział spokojnie

– Przepraszam cię. Chyba przyszedłem nie w porę – usprawiedliwiał się Thal

– To ja przepraszam… za brak sekretarki. Zachorowała.

– A ty… ?

– Co ja?

– Ty nie zachorowałeś?

– Nie. Przyszedłeś akurat w porze mojego spoczynku. Nieraz odpoczywam, wprawiając się w stan czuwania.

– Mogę o coś zapytać?

– Pytaj.

– Jak ty właściwie… funkcjonujesz na co dzień? No wiesz…

– Wiem. Sporo się u mnie różni w porównaniu z ludźmi. Nie jem, nie śpię i nie wydalam. W różnych porach dnia wprowadzam się w stan czuwania. To jest taki mój odpoczynek. Robię to wtedy kiedy jestem sam. Raz na rok wymieniają mi wszystkie płyny ustrojowe i poddają czemuś w rodzaju przeglądu technicznego. Jestem trochę jak samochód – zaśmiał się krótko i jakby autoironicznie – Muszę mieć ważny przegląd techniczny. Czy to zaspokoiło twoją ciekawość? Taki właśnie jest twój przyjaciel i szef, android szóstej generacji – Delta spojrzał Thalowi prosto w oczy jakimś zimnym wzrokiem. Thal poczuł się nieswojo przez chwilę. Nie umiał nazwać tego uczucia. Uciekł wzrokiem gdzieś w bok także dlatego, żeby nie urazić Delty

– Przecież wiem, że jesteś inny. W pewnym sensie jesteś doskonalszy od nas i myślę, że…

– …kiedyś w przyszłości androidy zastąpią całkowicie ludzi? To możliwe, ale jeszcze nie tak prędko. Mnie osobiście na tym nie zależy. Jestem przyjazny ludziom. Nie marzę o buncie maszyn.

– Wiem. Jesteś moim przyjacielem.

– Dobrze wiem co myślisz o maszynach takich jak ja. Znam twój dogmat na temat czystości rasy ludzkiej.

– Niby skąd?

– Od Cayi – zaśmiał się szyderczo android – A ty myślałeś, że skąd? Że potrafię czytać w myślach?

– Możemy przerwać tą rozmowę? Czuję się nieswojo.

– Dobrze, ale kiedyś do niej wrócimy. Zdaje się, że wprawiłem cię w konfuzję. Przepraszam. Powiedz mi tylko jak można myśleć tak jak ty i przyjaźnić się jednocześnie z androidem?

– No cóż – Thal westchnął głęboko – Nie ma w tym sprzeczności. Taka jest właśnie nasza ludzka natura.

– Jeśli tak to nam androidom jeszcze daleko do was ludzi – Delta spuścił wzrok na biurko i zamyślił się – Przedziwny system. Jak może nie być w tym sprzeczności?

– Ja sam tego nie rozumiem – powiedział Thal i także się zamyślił

– Odeszliśmy zdaje się daleko od spraw dotyczących naszej pracy – zreflektował się Delta

– Tak.

– Będzie robota dla was. Przyjdźcie do mnie z Cayą pod koniec dnia. A teraz muszę cię przeprosić. Nie dokończyłem mojej sesji.

– Jasne. Zatem do wieczora – powiedział Thal i wyszedł z biura.

 

*

 

Thal po wyjściu z biura miał o czym myśleć. Wiedział sporo o androidach z lektury, ale nigdy nie rozmawiał o tym z żadnym z nich i nigdy nie nakrył żadnego in flagranti można tak powiedzieć. To było jakieś nowe doświadczenie dla młodego jeszcze agenta. Poznał kawałek życia intymnego maszyny skonstruowanej przez ludzi. Dziwne uczucie, musiał przyznać. Więc oprócz kobiety i mężczyzny istniała jeszcze jakby trzecia płeć, która w sumie niedawno ukazała się na świecie. Człowiek ją stworzył i to był jakiś dowód na potęgę jego umysłu.

Wieczorem, zgodnie z umową Thal i Caya byli u Delty. Szykowała się nowa misja.

Caya zawsze trochę przeżywała to emocjonalnie, ale w sumie to były pozytywne emocje, konstruktywne.

 

– Mam dla was następną robotę daleko od domu – powiedział Delta

– Niestety. Czy w Układzie Słonecznym nic się nie dzieje? – zapytała z przekąsem Caya

– Dzieje się i to dużo, ale mamy tu wszędzie policję, a nawet wojsko i oni zabierają wam chleb – oznajmił Delta

– W zasadzie dalekie wyprawy nie przeszkadzają mi – powiedział Thal – Jest nawet ciekawie, a z Kojotem daleka podróż to fraszka.

– Tak, ale to jest takie ciągłe zaczynanie od początku. Jak długo można startować od zera? Inni mają spokojną pracę za biurkiem. Tydzień naprzód znają rozkład zajęć, a my jesteśmy ciągle rzucani na głęboką wodę. To jest męczące. Mam już tego dosyć – powiedziała Caya i ugryzła się w język, bo się zorientowała, że mówi do swojego przełożonego, Delta przyjrzał się jej uważnie

– Masz już dosyć pracy agenta? – zapytał – Jesteś jeszcze młodą agentką, jeszcze całe życie przed tobą. Ale jeśli nie widzisz swojej przyszłości z nami to…

– Odwołuję to co powiedziałam. Oczywiście, że widzę swoją przyszłość z wami. Mam tylko chwilę słabości, tylko moment. To przejdzie. Lepiej już mów o co chodzi Delta.

– Na pewno?

– Przecież mówię ci, że to tylko chwila słabości. Każdy ma takie chwile.

– Rozumiem. W razie czego znasz procedury…

– Znam, ale na razie nie skorzystam z nich, jasne?!

– Jasne. Nie denerwuj się.

– Zaczynaj już – poprosiła Caya zniesmaczona

– Dobrze – powiedział Delta, odetchnął i zerknął w swoje papiery, sam wyglądał jakby miał chwilę słabości – Jeden z naszych ludzi, nazwiskiem Masena, agent patrolowiec, pełnił służbę w gwiazdozbiorze Węża Wodnego na prośbę tamtejszych władz. Potrzebny był im okręt z silnikiem tachioniwym. Wszystko szło dobrze dopóki wypełniał zadanie. Kiedy miał już wracać do domu silnik mu wysiadł. Wiecie co to znaczy. Kilkumiesięczna podróż powrotna na Księżyc. Nie do pozazdroszczenia. Można zrozumieć błędy, które popełnił. Zapewne był wściekły. Ruszył zatem w kierunku Układu Słonecznego na silniku MHD. Był jeszcze w tamtym układzie i musiał ominąć kilka ciał niebieskich, żeby wyjść w pustą przestrzeń. Na drodze stanęła mu między innymi planeta Degerit. Duża, masywna planeta z dużą siłą ciążenia. Jest pięciokrotnie większa od Ziemi i ma pięciokrotnie większą siłę przyciągania.

– I spadł na tą planetę – dokończył Thal

– Tak. Wziął niską orbitę, szedł wyraźnie na skróty. Zresztą meldował o tym. Niestety nie obliczył należycie trajektorii. Pewnie nawet przyjął ją pi razy drzwi i przejął ster od automatycznego pilota. Gdyby tu dotarł dostałby naganę z wpisaniem do akt. Szkoda, że nie dotarł. To był doświadczony, stary wyga. Znaliście go?

– Ja tylko z widzenia – powiedział Thal

– A ja nie – oświadczyła Caya

– No cóż, człowiek zginął przez swoją głupotę, ale sami wiecie jak to jest w naszym fachu. Nieraz człowiekowi puszczają nerwy i traci kontrolę nad sobą. W pracy agentów to chleb powszedni. Po ostatnim łączeniu sygnał się urwał i za chwilę przyszedł nasz kodowany sygnał S.O.S. Nie ma wątpliwości, że to od niego i zapewne spadł na Degerit, chociaż nie ma całkowitej, stuprocentowej pewności

– Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent – podsumował Thal

– Właśnie. I dla tego jednego procenta musicie tam polecieć i wszystko sprawdzić

– Jasne jak Słońce w południe w Yellowstone Parku – powiedziała Caya

– Tak, jasne, ale żeby wylądować na Degerit musicie wziąć ze sobą specjalne aparaty niwelujące częściowo siłę ciężkości tej planety. Inaczej po wylądowaniu i wyjściu na zewnątrz zrobiłyby się mokre plamy z was. Nie ma wielkiego pośpiechu. Masena na pewno nie przeżył tego upadku. Inaczej by się z nam skontaktował. Dlatego jutro rano spotkamy się w kompleksie naukowym z profesorem Martensem, który zaprezentuje wam opracowane przez siebie aparaty, tak zwane antygrawitrony. Tyle miałem wam do powiedzenia. Są jakieś pytania?

– Na razie nie ma. Może będą jutro

– Zatem to by było na tyle. Do jutra.

 

 

 

*

 

Następnego dnia Delta oraz Thal i Caya udali się do kompleksu naukowego. Czekał tam już na nich profesor Martens wraz ze swoim asystentem Coxem i swoimi cudownymi wynalazkami. Wszystko było gotowe do prezentacji. Martens musiał opowiedzieć agentom o antygrawitronach i zrobić im krótkie szkolenie.

 

– Witajcie. Jesteście pierwszy raz u nas? – zapytał profesor

– Ja jestem tu dosyć często – powiedział Delta – Moi agenci, Thal i Caya są tu pierwszy raz.

– Młodzi – powiedział Martens i przyjrzał się im uważnie

– Młodzi, ale już doświadczeni. Można na nich polegać

– Ja jestem Martens, a to mój asystent Cox – powiedział profesor i spojrzał jakoś dziwnie na swego asystenta, wszyscy po kolei podali sobie dłonie na przywitanie

– To grzeczności mamy już za sobą. Czy ja jestem wam do czegoś potrzebny, profesorze? – zapytał Delta

– Myślę, że poradzimy sobie.

– To ja znikam. Mam swoją robotę w biurze – powiedział Delta – Po szkoleniu zgłoście się u mnie na odprawę. Musicie być na miejscu jeszcze dzisiaj wieczorem – powiedział do agentów

– Jasne – potwierdził Thal, Delta wyszedł, zostali tylko agenci i naukowcy, ta mieszanka może być wybuchowa jeśli połączyć jednych z drugimi

– Co wam powiedział Delta o naszym spotkaniu? – zapytał profesor

– Że tu się wszystkiego dowiemy – odparł Thal

– A o antygrawitronach?

– Że pan nam wszystko wyjaśni?

– To dużo wam nie powiedział – zauważył Martens i zachichotał jakoś zabawnie, ale zaraz opanował śmiech i lekko się zawstydził spojrzawszy surowo na Coxa, który cały czas był poważny i skupiony, widocznie profesor nie chciał okazywać słabości przy swoim asystencie – Cox, przynieś skafandry – powiedział zimno do niego, asystent odszedł na chwilę, profesor zdjął okulary i wytarł spoconą twarz chusteczką – A więc tacy młodzi i już w terenie? – zapytał agentów z niedowierzaniem

– Taki wybraliśmy sobie zawód – odparł Thal

– I zamierzacie w nim wytrwać do końca?

– Jak długo się da. Wie pan, agenci rzadko pracują w swoim zawodzie do końca życia, tylko najlepsi.

– To prawda. Muszę przyznać, że mi imponujecie – powiedział profesor, ale musiał przerwać, bo Cox wrócił ze skafandrami – Połóż je na stole – powiedział do asystenta – Właściwie nie wiem jak zacząć, żeby to miało ręce i nogi

– Niech pan zacznie od początku – poradził Thal

– Słusznie – przyznał profesor i pogładził się po bujnej siwej czuprynie – A zatem Delta wysyła was na wielką planetę. Może znowu nie taką wielką, ale wystarczająco. Degerit jest pięć razy większa od Ziemi i ma pięć razy większe ciążenie. Zrozumiałe jest, że człowiekowi trudno poruszać się w takich warunkach, bo jest tam pięć razy cięższy. Także procesy biologiczne w waszych ciałach będą pięć razy szybciej zachodzić, ale mniejsza o to. Może mi pani powiedzieć ile pani waży na Ziemi? – zwrócił się do Cayi

– Jakieś czterdzieści osiem kilogramów – odpowiedziała dziewczyna

– Brawo, słuszna waga dla dziewczyny nawiasem mówiąc, ale co to ja miałem… – Martens najwyraźniej stracił wątek – Co ja miałem na myśli Cox? – spytał sucho asystenta

– Pan proofesor miał na my my myśli, żeby poowiedzieć ile paani waży na Deeegeerit – wyjąkał Cox, profesor się zaczerwienił – Cox się jąka jak ma tremę – wyjaśnił agentom

– Ach tak – powiedział Thal – Ale to się da wyleczyć podobno.

– No cóż, zapewne tak. Problem w tym, że Cox u logopedy nigdy się nie jąka – wyjaśnił Martens i spojrzał z wyrzutem na asystenta, zaczerwieniwszy się znowu – Cox, dlaczego u lekarza się nie jąkasz, a tutaj tak i dezorganizujesz mi pracę w laboratorium?

– Nieewiem – odpowiedział asystent i też się zaczerwienił

– Sami widzicie. Czysta desperacja.

– Rzeczywiście – przyznał Thal

– Kontynuujmy. Czyli na Degerit ważyłaby pani dwieście czterdzieści kilo. Czy myśli pani, że z tą wagą dałaby pani radę poruszać się?

– Wątpię. Z trudem – odparła Caya

– Sami widzicie, że musicie mieć jakieś aparaty, które przynajmniej częściowo zniwelują ciążenie – powiedział profesor tryumfującym głosem

– Nie ma wątpliwości

– Jak wszyscy dobrze wiemy mała literka „g" oznacza przyśpieszenie ziemskie. Takie przyspieszenie działa na człowieka na Ziemi. Na Degerit jest pięć g, a zatem za dużo dla człowieka. Po to właśnie są antygrawitrony, żeby zniwelować przyspieszenie na tamtej planecie do jednego g. Nie będę omawiał szczegółów budowy skafandra i butli na plecach. Powiem tylko, że w butli znajduje się materia o ujemnej masie. Nie jest łatwo wyjaśnić w dwu zdaniach czym jest taka materia. Wystarczy tylko powiedzieć, że w zwykłym polu grawitacyjnym materia o ujemnej masie unosi się do góry. Można dzięki niej lewitować. W każdym razie na niej opiera się nasz wynalazek. Reszta jest dziecinnie prosta. Zakładacie skafander z butlą. Na lewej ręce macie zegar, a właściwie licznik. Maksymalnie w tym modelu można przełączyć na dziesięć g, ale to dla was za dużo. Ulecielibyście w kosmos. Ponieważ na Degerit jest ciążenie pięć g, więc włączacie na czwórkę i tym sposobem ważycie tyle co na Ziemi, czyli w przypadku pani Cayi czterdzieści osiem kilo i już możecie poruszać się swobodnie. Dziecinnie proste, prawda? – zapytał profesor uśmiechnięty od ucha do ucha

– Tak, dziecinnie proste – przyznał Thal

– Cox, idź przynieś pełne butle – powiedział Martens do asystenta – W tych butlach jest tylko jedna czwarta zawartości. To na razie cała nasza, rodzima produkcja materii o ujemnej masie – powiedział z dumą profesor – Niełatwo ją otrzymać, ale dostaliśmy dodatkowe fundusze na to i produkujemy tu, w naszym laboratorium. Świetnie, prawda? – powiedział profesor

– Tak, świetnie – przyznał Thal – A niech pan mi powie skąd pan wziął tego asystenta? Jeśli się panu z nim nie układa to niech się go pan pozbędzie.

– Nie mogę.

– Dlaczego?

– Jego wuj zasiada w radzie naszego Instytutu – powiedział Martens spuszczając wzrok z rękoma założonymi do tyłu

– Naprawdę?

– Tak. Zresztą to zdolny chłopak tylko taki nieśmiały. Wszystko mu leci z rąk. Cóż, nie każdy jest doskonały. Jego wuj jest moim przyjacielem. Rozumiecie teraz sytuację.

– To by było śmieszne, gdyby nie było takie smutne – powiedziała Caya

– Zapewne – powiedział profesor, Cox wrócił z dwoma pełnymi butlami i położył na Ziemi – To cała nasza produkcja materii o ujemnej masie. Dwuletni urobek. Wszystko dla was – powiedział Martens i spojrzał z ukosa na agentów jakby oczekując wyrazów wdzięczności

– Dziękujemy profesorze, pan jest wspaniały – powiedziała Caya jakby z matczyną czułością, szybciej od Thala odgadła życzenia Martensa

– Proszę bardzo – odpowiedział profesor i odwrócił głowę – Przymierzcie teraz skafandry. Trzeba jeszcze dodać, że na Degerit można oddychać bez maski. Jest tam tlen w nieszkodliwej mieszance powietrza.

 

Thal i Caya zostali u Martensa do wieczora. Musieli dokładnie zapoznać się z aparatami i przećwiczyć procedurę jej użytkowania. Włączywszy licznik na dwa g zaczęli unosić się w powietrzu i kiedy już poznali z bliska konstrukcję dachu hali wylądowali miękko na posadzce. Obsługiwanie antygrawitronów było rzeczywiście dziecinnie proste.

 

*

 

Jeszcze tego samego dnia wieczorem Kojot wykonał skok tachionowy w pobliże planety Degerit w gwiazdozbiorze Węża Wodnego. W ten sposób Thal i Caya rozpoczęli swoją kolejną misję.

Degerit była jedną z większych planet swego układu i obiegała słońce po odległej od niego orbicie. Planeta była dosyć szczególna, ponieważ jakby leżała na boku. Większość planet, jak choćby Ziemia miała oś obrotu równoległą, albo lekko nachyloną do osi obrotu słońca, Degerit natomiast miała oś obrotu prostopadłą do niej. Pory roku przebiegały tam więc inaczej niż na Ziemi, pomijając już to, że rok trwał tam dziewięćdziesiąt lat ziemskich. Przez prawie czterdzieści pięć ziemskich lat stale był oświetlony jeden z biegunów Degerit, a przez następne czterdzieści pięć drugi biegun. Krótko mówiąc każdy z biegunów był oświetlony przez około czterdzieści pięć lat i tak długo trwał tam jeden dzień. Na przestrzeni tego bardzo długiego dnia słońce wędrowało bardzo powoli od wschodu do zachodu. Umownie można przyjąć, że jakieś dwadzieścia pięć lat słońce było na tyle wysoko, że można ten okres nazwać latem jeśli chodzi o dany biegun. Na tym jednak nie koniec, ponieważ po czterdziestopięcioletnim dniu dany biegun na kolejne czterdzieści pięć lat zapadał w zmrok, czyli noc i można było ten okres nazwać jednocześnie zimą. Słońce nie pojawiało się wtedy na niebie przez czterdzieści pięć lat. Tak długi okres bez słońca i duża od niego odległość sprawiały, że dany biegun pokrywał się grubą warstwą śniegu, a nawet lodowca.

Niestety niewiele lepiej sprawa przedstawiała się na drugim biegunie, gdzie wtedy świeciło słońce i trwała pora letnia. Jak się rzekło Degerit leżała na peryferiach swego układu. Z tej odległości słońce było tylko małym punktem świetlnym ledwie rozświetlającym zmrok. Jeśli wyobrazimy sobie żarówkę małej mocy w dużej, ciemnej piwnicy to efekt był podobny. Żarówka wtedy daje słaby blask, w jej świetle ledwie można rozpoznawać kształty przedmiotów i sprawia wrażenie jakby się jarzyła w ciemności nie dając zbyt dużo ciepła, a za to oślepiając zimnym, ostrym blaskiem. W takiej piwnicy człowiek lekko spocony z przejęcia na całym ciele czuję rześki chłód poranka, który jednak sprawia, że jest zimno.

Takie mniej więcej lato panowało na Degerit przez jakieś dwadzieścia pięć lat. Dziesięcioletnie okresy poprzedzające i następujące po lecie można nazwać wiosną i jesienią, kiedy słońce było nisko nad horyzontem i było już naprawdę zimno i ciemno.

Rejon, gdzie Thal i Caya mieli wylądować miał wtedy porę letnią, a więc jarzącą żarówkę w chłodnym, rześkim powietrzu.

Życie na Degerit było nie do pozazdroszczenia dodając jeszcze do tego wszystkiego duże ciążenie.

Agenci spodziewali się jednak, że żadnego życia na tej planecie nie znają.

 

 

*

 

Misja na Degerit wymagała zamontowania do Kojota dodatkowych silników, żeby go nie spotkał los podobny do losu okrętu Maseny, którego silniki MHD nie poradziły sobie z siłą ciążenia planety. Teraz Kojot schodził w dół powoli jak zawsze kiedy musiał przedzierać się przez atmosferę.

Okazało się, że powierzchnia planety nie jest zbyt gładka i że leży na niej dużo mniejszych i większych głazów, zalegają skały i jak się później okazało rosną tam karłowate drzewa co było sporym zaskoczeniem. Drzewa te były niskie, miały nie więcej niż dwa metry wysokości i grube pnie. Z czubka tych pni wyrastały cienkie, wiotkie gałązki jak u wierzby płaczącej, które opadały ku ziemi i wiły się po niej, jako że siła ciężkości nie pozwalała na zbyt finezyjne ich rozkwitanie w górę. Trwało więc chwilę zanim Thal znalazł dobre, płaskie miejsce na lądowanie.

Drzwi otwarły się i agenci ujrzeli surową, zimną powierzchnię Degerit, a w odległej dali małą tarczę tutejszego słońca, które wisiało wysoko na niebie. Taka jego odległość sprawiała, że w owym bardzo długim dniu nie było tu efektu błękitnego, czy też jakiegoś innego koloru nieba. W samej rzeczy na niebie widoczne były oprócz krążka rodzimego słońca wszystkie inne gwiazdy Mlecznej Drogi, jak nocą na Ziemi.

Thal nabrał do płuc pierwszy tutejszy haust powietrza. Było prawie jak na Ziemi w zimie. Teraz należało ruszyć w teren i odnaleźć wrak okrętu Maseny i jego ciało.

Pierwszy Thal, a za nim Caya zeszli ze stopni schodów i stanęli na gruncie Degerit, który w tym miejscu był jak piasek, miękki i sypki. Buty tonęły w nim po kostki.

Rozejrzeli się wkoło. Wszędzie jednostajny, monotonny obraz skał, głazów i owych dziwnych, krępych drzew. Grunt był porośnięty miejscami mchem lub jakimiś podobnymi porostami. Thal był zdziwiony. Spodziewał się nie znaleźć tu żadnych roślin. Wyobrażał sobie Degerit jako płaską, gładką powierzchnię, ewentualnie z jakimiś kraterami po uderzeniach meteorytów, które zapewne ściągała grawitacja planety.

Caya dotarła do pierwszych skał i poklepała ich powierzchnię jakby chciała się upewnić, że naprawdę istnieją.

Można sobie wyobrazić jej zdziwienie, kiedy w niewielkiej odległości od skał zobaczyła trzy duże, czworonożne sylwetki, które podążały w jej kierunku. Caya cofnęła się instynktownie w kierunku Kojota i zawołała Thala. Wyjęła pistolet z kabury i odbezpieczyła go.

Czworonożne sylwetki były coraz bliżej. Thal był jednak szybciej przy Cayi. W cieniach skał trudno było dokładniej przyjrzeć się zbliżającym się istotom. Agenci stali na swoich miejscach. Małe istoty tymczasem podeszły na nie więcej niż dwa kroki.

 

– Skąd tu te psy? – wyjąkał Thal zdziwiony

 

W samej rzeczy czworonożne istoty przypominały psy. Jednak psy bardzo łagodne. Patrzyły na agentów swoimi śmiejącymi oczyma, tak że Caya mało nie parsknęła śmiechem na wspomnienie swojego chwilowego przerażenia.

Psy były bardzo kudłate, ale spod warstwy sierści widać było chude ciała na bardzo grubych nogach, w które najwyraźniej natura zaopatrzyła zwierzęta przy tutejszym ciążeniu.

Thal także się uśmiechnął, bo psy rozbrajały swoją niewinnością i prostotą.

Podeszły bliżej i powąchały nogi Cayi, a później Thala.

 

– Niesamowite – skomentowała Caya – Spodziewałeś się czegoś podobnego?

– Wszystkiego tylko nie kudłatych psów

 

Caya kucnęła i pogłaskała psy po łbach, a psy zaczęły ją lizać po rękach. Thal także kucnął i jego też zaczęły lizać.

 

– Od razu widać, że dawno nie widziały człowieka – zażartował Thal

– Przestań – parsknęła Caya – Co z nimi zrobimy?

– A co możemy zrobić? Może nam pomogą znaleźć okręt Maseny. Możliwe, że widziały jak spadał.

– Tak, ale chyba nie dowiemy się od nich niczego, bo to najwyraźniej są psy niemówiące.

– Skąd wiesz? Zagadaj do nich. Pamiętaj, że to nie są ziemskie psy.

– Daj spokój. Lepiej dam im coś do zjedzenia. Zobaczymy, czy polubią nasze jedzenie?

 

Caya wyciągnęła swój żelazny zapas żywności i podała jednemu z psów, ale ten tylko powąchał i zrezygnował z uczty.

 

– Szkoda, że nie mamy psiej karmy – westchnęła dziewczyna

– Chodźmy szukać Maseny, niech idą z nami – powiedział Thal, ale skoro tylko skończył psy jak na komendę zrobiły w tył zwrot i popędziły gdzieś między skały i drzewa

– Głupie – skomentowała Caya

– Ale sympatyczne. Zawsze dobrze wiedzieć, że tu żyją takie sympatyczne stwory

 

Spotkanie z psami skończyło się tak nagle jak się zaczęło.

Na agentów tymczasem czekała ich misja. Przypatrując się skałom i drzewom zalegającym przestrzeń przed nimi pojęli, że to nie będzie takie łatwe. Wyobrażali sobie, że okręt Maseny będzie widoczny z daleka.

 

*

 

Kiedy jeszcze na orbicie komputer podał współrzędne wraku okrętu, którego szukali Thal pomyślał, że wystarczy wysiąść z Kojota, rzucić okiem, a miejsce katastrofy samo rzuci się w oczy.

Tymczasem przed sobą mieli do sforsowania las śmiesznych, karłowatych drzew. Thal wziął do ręki kamyk wielkości męskiej pięści i rzucił nim w kierunku lasu. Chciał zobaczyć jak daleko poleci w dużym ciążeniu Degerit i aż parsknął śmiechem, a z nim Caya, kiedy zobaczyli jak kamień przeleciawszy zaledwie pięć metrów zarył głęboko w ziemię niczym w rozpuszczone masło.

Kiedy zagłębili się w las okazało się, że krępe drzewa kwitną pięknymi kwiatami. Thal wdrapał się na czubek jednego z nich i zerwał dla Cayi jeden taki. Przypominał ziemskie kwiaty, ale był mięsisty, twardy, a kiedy dziewczyna spróbowała oderwać jeden płatek nie miała tyle siły, żeby tego dokonać. Wetknęła go sobie we włosy.

Tymczasem minęli las. Dalej drzewa przemieszane były ze skałami i głazami. Ruszyli więc dalej między skały.

Thal wyjął z kieszeni mały czujnik metalu i nacisnął przycisk. Szli w dobrym kierunku. Czujnik wydawał jednostajne, monotonne piski.

Skały i drzewa znacznie się teraz rozrzedziły i teren był bardziej przejrzysty. Thal zlustrował go lornetką, ale nie zobaczył nic ciekawego. Oboje poczuli się teraz raźniej i jakby oswoili się z urodą tej planety, nawet z ostro jarzącą na niebie żarówką małego słońca.

W półmroku tego słońca oczy pracowały na słupkach, czyli rozpoznawały przedmioty w skalach szarości. Nie jest to zbyt przyjemny stan, jeśli trwa zbyt długo. Oczy się męczą. Używanie świateł niewiele dawało. Szli więc w półmroku, potykając się co jakiś czas o kamienie.

Thal ucieszył się kiedy czujnik zaczął piszczeć intensywniej. Zatrzymał się, skorygował kierunek i ruszył. Częstotliwość pisków zwiększała się z każdą chwilą, aż dotarli do niezbyt wysokiej skały, gdzie pisk był największy. Thal zatrzymał się krok od skały i zdziwił się.

 

– Co to znaczy? – zapytał jakby sam siebie

– Za tą skałą – powiedziała Caya

 

Ruszyli dokoła skały, aż doszli do punktu wyjścia.

 

– Co ty na to? – spytał Thal

– Dziwne – odparła Caya, podeszła bliżej do skały i poskrobała ją paznokciem – Twadra

– Ta skała zawiera żelazo, albo inny metal – powiedział Thal i bezradnie opuścił ręce

– Chyba masz rację. I co teraz?

– Nie wiem. Mam nadzieje, że nie wszystkie skały zawierają metal.

– Wracamy do pantoplanu? – zapytała Caya

– Za daleko odeszliśmy. Wrak okrętu musi być gdzieś niedaleko. Musimy szukać.

– Jak długo jeszcze możemy używać antygrawitronów?

– Zapas całej butli wystarczy na jeden ziemski dzień.

– Dwadzieścia cztery godziny?

– Tak. Mamy jeszcze spory zapas.

– Lepiej się pośpieszmy. W tym półmroku oczy się męczą.

 

Poszli dalej w tym samym kierunku. Thal jeszcze kilkakrotnie znalazł żelazo zamiast wraku okrętu.

Minęli skały i trafili na kawałek pustej przestrzeni. Thal nie musiał długo szukać wzrokiem. Ujrzał nienaturalny, świeży krater w ziemi. Domyślił się od razu, że to musi być to czego szukają.

Podeszli bliżej, aż na skraj dużej dziury w ziemi. To był on, okręt Maseny, potrzaskany i sprasowany, ale oczy ich nie myliły. Thal znał dobrze typ okrętu, którym latał Masena. Nie mógł się mylić. Ukucnął nad wrakiem i przyjrzał mu się ciekawie. Musieli wejść do środka. Taki był plan. Zeszli oboje do krateru i weszli na okręt. Niestety wejście do niego było tylko z boku. Niewiele dały wysiłki agentów. Bez jakiegoś większego dźwigu nie można było wejść do środka. Wejście było głęboko w ziemi.

Thal wyjął komunikator i spróbował połączyć się nie tyle z człowiekiem w środku, bo nikt nie przeżyłby takiego upadku, ale z pokładowym komputerem. Nie dało to oczekiwanego rezultatu. Thal opuścił ręce, znowu kucnął na pancerzu, zdjął czapkę i przetarł spocone czoło.

 

– Nic tu po nas – skomentował – Teraz wiemy na sto procent, że Masena nie żyje

– Tak. To prawda. I co teraz?

– Nie wiem. Wrócimy do pantoplanu i złożymy meldunek do bazy. Delta wspominał coś, że wyślą tu Heweliusza, nasz okręt ratunkowy, on dysponuje dźwigiem, który może zdoła podnieść okręt Maseny. My już więcej nie możemy nic zrobić.

– To wracajmy.

– Tak, słusznie. Wrak musi poczekać na Heweliusza.

 

Robota była wykonana. Nie zidentyfikowali ciała Maseny niemniej wszystko już było jasne.

Masena miał pecha, że zepsuł mu się silnik, a później popełnił gruby błąd, za który zapłacił życiem. Cóż, nie ma człowieka, który nie popełnią błędów. Jednak w fachu jaki wykonywali Thal, Caya i Masena za taki błąd nieraz płaciło się życiem.

Agenci wracali w milczeniu, trawiąc wewnątrz swoje rozterki.

W swojej pracy jeden mógł na drugiego liczyć, a wszyscy mogli liczyć na wsparcie z Copernicusa, ale w obliczu rozterek i skrupułów każdy musiał sobie radzić sam i sam znaleźć na nie sposób. Co nieco o rozterkach agentów mógł tylko powiedzieć zespół psychoterapeutów z Copernicusa, który pomagał im w ich ciężkiej pracy.

 

 

*

 

Weszli z powrotem między skały. Trafić do Kojota nie było trudno. Wystarczyło iść po własnych śladach. Jakkolwiek spotkali wcześniej owe dziwne psy to jednak w zasadzie nie było chyba na tej planecie nikogo, kto mógłby je zatrzeć.

Całkiem już oswoili się z odstręczającą scenerią Degerit. Drzewa, skały, głazy, a także psy urozmaicały jakoś pierwsze przykre wrażenia.

 

– Dlaczego nic nie mówisz? – spytała Caya wreszcie i spojrzała z ukosa na swego partnera – Przejąłeś się losem Maseny, naszym potencjalnym końcem?

– Nie, skąd. Przywykłem już do takich widoków. Patrząc na taki wrak nie myślę już, że to może mnie dotyczyć. To już nie ten etap.

– Całe szczęście, bo za takimi romantykami jak ty trudno nadążyć. Zawsze zastanawiam się co myślisz w takich sytuacjach. To przecież prawdziwa rzeczywistość bez romantycznej otoczki. Nie razi cię to?

– Niepoprawnym romantykiem byłem dawno temu, jeszcze kiedy wstępowałem do szkoły kadetów i ten niepoprawny romantyzm był motorem moich działań, moją siłą przebicia. I być może dzięki niemu zrobiłem największy błąd w życiu.

– Mówisz o pracy agenta?

– Tak.

– Wydaje mi się, że jesteś do tego stworzony.

– Z innymi zajęciami poradziłbym sobie nie gorzej, a na pewno byłbym bezpieczniejszy. Wiesz, kiedyś myślałem, że trzeba żyć intensywnie choćby i krótko, a teraz myślę sobie, że chciałbym dożyć późnej starości.

– To dlaczego wstąpiłeś do szkoły kadetów?

– Wszystko przez mass media. Sama wiesz jak to jest. Na każdym kroku kult siły. Jesteś coś wart jeśli jesteś młody, piękny i najlepiej bogaty. I te filmy reklamowe. Do dzisiaj pamiętam film rekrutujący do Agencji Wywiadu. Oni potrafią znaleźć drogę do umysłu młodego człowieka. Będziesz silny, uzbrojony po zęby i będzie czekała na ciebie moc przygód i jeszcze za to wszystko będą ci płacić grubą kasę, a kiedy wyjdziesz do miasta każda dziewczyna będzie twoja. Czego więcej może chcieć młody człowiek? Teraz jak sobie pomyślę jak rozpaczliwie głupi wtedy byłem nie wiem, czy się śmiać, czy płakać. Możesz to wszystko pojąć?

– Mogę. Sama temu ulegałam.

– Nie mów o tym nikomu, a zwłaszcza Delcie.

– Jasne. A o czym teraz rozmyślasz kiedy masz czas?

– Na studiach myślałem poważnie, żeby zostać naukowcem i nieźle się zapowiadałem. To była jedyna furtka ucieczki, ale wtedy nie myślałem tak. Miałem swoje oryginalne przemyślenia, na przykład, że perpetum mobile to układ ze sprzężeniem zwrotnym. Niby to nic, ale od takich małych odkryć dochodzi się do wielkich teorii. W zasadzie o sprzężeniu zwrotnym mówi się w teorii informacji, w cybernetyce, ale można to też odnieść do energii.

– Wiedziałam, że twoje fantasmagorie dotyczą poważnych rzeczy.

A propos tego co dotyczy dużego ciążenia… Słyszałaś o prawie skali?

– Chodzi o to, że nie można zwyczajnie powiększać skali w sposób prosty?

– Tak. Jeśli powiększymy mrówkę do rozmiarów dużego domu nic nie zmieniając to mrówka nie utrzyma się pod własnym ciężarem i nogi się jej połamią. Nogi takiej wielkiej mrówki muszą być grubsze niż to wynika z prostego powiększenia.

– Świetnie, ale ja nie żałuję, że zostałeś agentem, bo mam dobrego partnera.

– Ja też myślę, że gdyby nie ty nie wytrzymałbym długo w tej pracy.

– Dajmy już lepiej spokój, bo inaczej będziemy musieli założyć towarzystwo wzajemnej adoracji.

– To nie musiałoby być takie złe.

 

Kto by przypuszczał, że w takim dużym ciążeniu rozwinęło się życie?, pomyślał Thal. Miał na myśli przede wszystkim owe psy, które tak ich zaskoczyły po lądowaniu. Nie wiadomo nawet, czy ciała tych zwierząt to substancje organiczne, czy oparte na innym pierwiastku niż węgiel?, rozmyślał dalej. Nagle Caya zatrzymała się w pół kroku.

 

– Co ci jest? – zapytał

– To niewiarygodne, ale coś mi się przypomniało. Coś ważnego – odparła Caya poważnym tonem

– Co mianowicie?

– Pamiętasz te psy?

– Rozmyślam o nich właśnie.

– Kiedy tak je głaskałam, a one lizały mi ręce poczułam pod palcami coś dziwnego. Dopiero teraz mi przyszło do głowy, że to dziwne. To przecież nie były ziemskie psy, prawda?

– Jak najbardziej. Pewnie nawet niesłusznie nazywamy je psami.

– One miały obroże na szyi. Przynajmniej ten jeden – powiedziała Caya i spojrzała zdumiona na Thala.

– Obroże? Nie mylisz się?

– Na pewno. Nawet je poprawiałam. Jak mogłam to przeoczyć?

– To by znaczyło, że… Ktoś im te obroże założył.

– Tak. Inaczej nie może być.

– Świetnie, brawo. Cieszy mnie to. To znaczy, że tu żyją jakieś inteligentne istoty. Trzeba o tym zameldować

Delcie.

 

 

*

 

Byli już w dwu trzecich drogi powrotnej do pantoplanu kiedy Thal i Caya poczuli, że mają nogi jak z ołowiu. Ciała zaczęły im nagle ciążyć w niesamowity sposób. Popatrzyli na siebie ze zdziwieniem.

 

– Thal, zrobiłam się nagle ciężka. Co to znaczy? – po wypowiedzeniu tych słów padła na ziemię

– Ja też – odparł Thal i runął koło dziewczyny

– Co to znaczy Thal?! – pytała Caya zdezorientowana – Przecież mamy duży zapas ujemnej materii

– Nie wiem. Może coś się zepsuło.

– Nie mogę się ruszyć.

– Ja też.

– Co teraz?

 

Thal wytężył mięśnie i usiłował czołgać się, ale ciężko mu to szło. Przeczołgał się jednak koło metra do przodu. Złapał Cayę za rękę i chciał ją przyciągnąć do siebie. Udało mu się to z wielkim trudem.

 

– Caya, nie mam pojęcia co się stało, ale wiem, że antygrawitrony nie działają. Musimy spróbować czołgać się. Do Kojota nie jest tak daleko.

– Straszne uczucie ważyć dwieście czterdzieści kilo. Masz rację, spróbujmy się czołgać – powiedziała dziewczyna i podobnie jak Thal wytężyła mięśnie.

 

Thal obejrzał się dokoła, nie było nikogo. Chciał krzyczeć, ale głos uwiązł mu w gardle. Łzy zaczęły spływać mu po policzkach. Nie miał nawet tyle siły, żeby je obetrzeć i nie pokazywać swej partnerce. Caya posunęła się do przodu o dwa metry. Thal popatrzył na nią i znowu zaczął się czołgać. Sił jednak było coraz mniej.

Posunęli się oboje do przodu około cztery metry. Opanowały ich straszne odczucia. Leżeć na ziemi, wytężać wszystkie siły i nie móc ruszyć się z miejsca, jakaż to bezsilność i co za upokorzenie. Degerit pokazała swoje prawdziwe, bezlitośnie nieubłagane oblicze. Więc to tak wyglądało tutaj naprawdę. Leżałeś na ziemi niczym robak i nie mogłeś nic zrobić, nie mogłeś nawet krzyczeć, bo struny głosowe odmawiały posłuszeństwa.

Thal spojrzał na Cayę i zobaczył jak krew płynie jej z nosa, zacisnął zęby i nic nie powiedział. Otarł tylko czoło dziewczyny z potu i wytarł krew, żeby nic nie poczuła, ale jemu także zaczęła lecieć krew z nosa.

 

– Thal, krew leci ci z nosa – powiedziała

– To nic. Nic mi nie będzie – odparł Thal i iskierka nadziei błysnęła mu głowie – Caya, nie dam rady wyciągnąć mojego komunikatora z kieszeni, ale ty masz przecież swój czip w uchu. Spróbuj skomunikować się z Deltą, albo chociaż wyślij sygnał S.O.S.

– Dobrze – powiedziała Caya – Nie zdołam porozmawiać z Deltą, ale wyślę sygnał – powiedziała po chwili

– Zrób to.

– Już – Caya uruchomiła na chwilę swój czip i padła z wyczerpania

– Już dobrze – powiedział Thal – Brawo, teraz musimy czekać. Rozmawiajmy, czas szybciej zleci.

– Nie mam siły, w głowie mi się kręci – powiedziała Caya i zemdlała, Thal pogłaskał jej włosy i zamknął oczy.

 

Leżeli teraz oboje nieprzytomni. Pomoc musiała nadejść. Sygnał S.O.S. poszedł w kosmos. Nie było jednak pewne, czy dotrze na czas. Siła ciążenia Degerit gniotła ciała nieszczęśników pozbawionych ochrony antygrawitronowej. Pomoc musiała nadejść szybko jeśli miała mieć sens. Kojot stał niedaleko sprawny i gotowy do działania.

Nagle w pustce i ciszy półmartwej planety dały się słyszeć rytmiczne uderzenia nóg o podłoże i spomiędzy skał i drzew wybiegły trzy duże cielska rzucając szybkie spojrzenia i buchając parą z ust. Był to nikt inny jak tylko trzy psy, które zawarły już wcześniej znajomość z Thalem i Cayą. Podbiegły do nieprzytomnych ciał agentów i zaczęły je lizać po twarzach i po rękach. Następnie wszystkie trzy schwyciły mocnymi szczękami kołnierz Thala i zaczęły z całej siły szarpać, a właściwie ciągnąć w zapamiętaniu w kierunku pantoplanu. Naprężały ciała, parskając, prychając i odpoczywając co jakiś czas zaciągnęły Thala aż do samego Kojota. Następnie zabrały się do Cayi. Tym razem poszło im łatwiej, bo dziewczyna była lżejsza. Agenci byli jednak ciągle nieprzytomni. Jeden z psów podszedł do Thala i zaczął lizać go po twarzy. Robił to tak długo aż agent otworzył oczy. Rozejrzał się wkoło, zobaczył trzy psy i pantoplan. Chwilę trwało zanim odzyskał świadomość na tyle żeby sięgnąć po komunikator i otworzyć drzwi pantoplanu. Kiedy otwarły się próbował wdrapać się na schody, ale nie dał rady. I tym razem pomogły nieocenione psy. Tak jak poprzednio chwyciły Thala za kołnierz i wciągnęły do pojazdu. Następnie to samo powtórzyły z Cayą.

We wnętrzu Kojota panowało zwyczajne, ziemskie ciążenie. Agenci powoli zaczęli dochodzić do siebie, odzyskiwać przytomność, ale kiedy Thal otwarł szeroko oczy i rozejrzał się dokoła psów już nie było. Pomyślał, że to wszystko było chyba tylko złym snem.

 

 

*

 

Kiedy Thal doszedł do siebie przypomniał sobie wszystko co zaszło: znalezienie okrętu Maseny, rozmowę z Cayą, a później awarię antygrawitronów i walkę o wyrwanie się ze strasznego ciążenia Degerit. Przypomniał sobie także swoich wybawców i zamyślił się. Te psy nie były takie zwyczajne. Czy to przypadek, że pojawiły się akurat wtedy kiedy były potrzebne? Caya mówiła, że co najmniej jeden z nich nosił obrożę. Trzeba było to koniecznie zbadać. Ale wpierw Thal musiał się zająć sobą i Cayą. Podczas, gdy tak rozmyślał leżąc oparty o ścianę, jego partnerka leżała kilka kroków od niego. Była jeszcze nieprzytomna.

Thal wstał z wysiłkiem, trzymając się ściany. Spróbował iść o własnych siłach, udawało mu się więc podszedł do Cayi wziął ją na ręce i położył na łóżko. Dał jej zastrzyk wzmacniający, a później także sobie i położył się także na łóżko. Zasnąłby natychmiast, gdyby nie rozległ się sygnał oznajmiający przychodzącą rozmowę. Przystawił komunikator do ucha.

 

– Słucham?

– Thal? To ty? Co się z wami dzieje? Odebraliśmy sygnał S.O.S. Jesteście cali? – pytał zaniepokojony Delta

– Teraz już tak.

– Ale co się stało na Boga?

– Nie wiem. Nasze antygrawitrony uległy awarii. Po prostu w pewnym momencie przestały działać. Nie wiem dlaczego.

– Porozmawiam o tym z Martensem. Gdzie jesteście teraz?

– Na pokładzie Kojota. Nie pytaj jak się tu dostaliśmy, bo i tak nie uwierzysz. Znaleźliśmy okręt Maseny. Jest sprasowany jak tort. Nikt w środku nie mógł przeżyć.

– Świetna robota. W takim razie wasza misja skończona. Wracajcie jak poczujecie się lepiej. A co z Cayą?

– Leży nieprzytomna na swoim łóżku. Słuchaj Delta, mam do ciebie prośbę. Na tej planecie jest życie, są rośliny, zwierzęta, a może nawet istoty rozumne, chciałbym to zbadać. Daj mi zgodę na to.

– Przecież ledwie żyjesz nieszczęśniku, a poza tym nie masz antygrawitronów.

– Ale…

– Dobrze. Czekaj na sygnał ode mnie, a teraz leż i odpoczywaj. Nie martw się niczym.

 

 

*

 

Nie trwało długo nim Delta odezwał się znowu. Thal był w złym stanie psychicznym i fizycznym. Caya leżała cały czas nieprzytomna na swoim łóżku. Mało brakowało by Thal zasnął kamiennym snem z wyczerpania.

 

– Thal, to znowu ja. Jak się czujesz? – pytał Delta

– Bywało lepiej – odparł agent

– Pytam serio.

– Jeszcze chwila, a zasnąłbym kamiennym snem i nie złapałbyś mnie. Jesteśmy oboje z Cayą w złym stanie z tym, że ja jestem przytomny.

– Słuchaj, dasz radę uruchomić automatycznego pilota tak, żeby was dostawił do Copernicusa?

– Myślę, że tak. Wystarczy włączyć kilka przełączników. Komputer ma zakodowane procedury i praktycznie doleci bez mojej pomocy.

– Więc zrób to. Wracaj do bazy… jak najszybciej.

– Słuchaj, nie wiem, czy narządy wewnętrzne naszych ciał nie doznały jakichś obrażeń pod tą morderczą presją tutejszego ciążenia…

– To mam na myśli. Wracajcie jak najszybciej. Zespół medyczny już czeka na was. Rozumiesz co mówię?!

– Rozumiem.

– Więc nie czas na pogaduszki. Włącz automatycznego pilota.

 

Thal schował komunikator i podniósł się z łóżka. Do kabiny pilotów nie było daleko. Szedł podtrzymując się ścian. Sama operacja odlotu w kierunku Księżyca nie była skomplikowana. I tak praktycznie zawsze lecieli na automatycznym pilocie.Usiadł na swoim fotelu i włączył wspomniane przełączniki. Po chwili byli już w drodze.

Thal poszedł do Cayi, zobaczył że ciągle jest nieprzytomna. Później wrócił do siebie.

 

*

 

Silniki tachionowe jak wiadomo rozwijały zawrotne prędkości, tak że lot trwał krótką chwilę. Kiedy Kojot wylądował w Copernicusie z miejsca ruszyły w jego kierunku zespoły ratownicze. Po chwili drzwi były już otwarte, a Thal i Caya zostali zabrani na nosze i przetransportowani do szpitala. Delta osobiście nadzorował całą operację. Jeszcze na Degerit kiedy Thal uruchomił pilota położył się na swoim łóżku i zasnął, czy może stracił przytomność.

Delta rzucił tylko okiem na swoich ludzi i już wiedział, że musi poczekać, żeby z nimi porozmawiać.

Teraz liczyło się tylko zdrowie i życie jego agentów.

 

 

*

 

Thal i Caya leżeli przez tydzień w szpitalu, ale mimo tak zwanego szoku grawitacyjnego, który przeżyły ich ciała nic im nie było to znaczy nie doznali żadnego trwałego uszczerbku na zdrowiu.

Delta czekał z niecierpliwością na spotkanie z nimi, bo miał im co nieco do powiedzenia.

Thal nie zmienił swego zdania na temat Degerit i ciągle chciał tam znowu lecieć, ale były to raczej pobożne życzenia nie liczące się z realiami.

Tymczasem sytuacja zaczęła wracać do normy. Poczynania ludzi w Copernicusie straciły oznaki chaosu i nerwowości. Aczkolwiek trzeba tu powiedzieć, że profesor Martens w ostatnim czasie gryzł się niemało, miał wyrzuty sumienia, pocił się i sapał, a to z tej przyczyny, że to właśnie w jego pracowni nastąpił brzemienny w skutki błąd, a popełnił ten błąd nie kto inny jak jego kłopotliwy asystent Cox. Okazało się, że Cox zamiast zamontować do skafandrów pełne butle zamontował przez roztargnienie i jakiś chwilowy zawrót głowy butle, które były tylko częściowo napełnione.

Martens nawet nie próbował tego jakoś racjonalnie i logicznie wytłumaczyć, bo wiedział, że Cox często działa irracjonalnie. Był zirytowany do tego stopnia, że zaniemówił, zaczerwienił się i pokazał Coxowi drzwi.

Później jednak musiał wszystko odwołać za prośbą i namową wuja Coxa, który zasiadał w radzie instytutu. Niemało z tym było ambarasu i zamieszania w samym instytucie jak i w całym Copernicusie. Gdyby nie Thal i Caya leżący w szpitalu można by na to wszystko machnąć ręką, ale że konsekwencje były poważne więc i implikacje z tego płynące musiały być takie.

Cox przez pierwsze dni ukrywał się w swoim mieszkaniu, nikomu nie otwierał, aż do jego drzwi zapukał wspomniany wuj profesor i po północnej rozmowie namówił go do powrotu do instytutu. Oczywiście wszystko wziął na siebie, chociaż zarzekał się, że ostatni raz.

Nie poszło to jednak tak łatwo, bo Martens był śmiertelnie obrażony i co więcej Cox uraził jego godność, a takich ludzi skreślał na resztę życia. Tak więc poczciwy wuj Coxa napocił się niemało, żeby wszystko połatać. Już nawet Thal i Caya śmiali się z tej przygody, bo inaczej nie sposób było reagować.

Na koniec Delta razem z nimi pojawił się w pracowni Martensa, gdzie prócz profesora uwijał się także nieszczęsny Cox.

Kiedy tam weszli Martens i Cox pobladli na twarzy, ale wnet opanowali emocje.

 

– Co tam u was profesorze, wszystko w porządku? – zapytał Delta jak gdyby nigdy nic

– U nas? Sam pan widzi – wymamrotał profesor i wyjął chusteczkę do nosa z kieszeni, Cox operował gdzieś w głębi hali

– Trochę namieszaliście z Coxem. Należy wam się reprymenda – powiedział Delta i spojrzał na zakłopotaną twarz profesora, który na te słowa zbladł

– Co mam robić kiedy nic tu ode mnie nie zależy? Co ja mogę panie kolego? Nic. Mogę tylko odpowiadać za własną karierę naukową, a ta jest bez skazy – bronił się profesor.

– Naturalnie. A odbył pan już poważną rozmowę ze swoim asystentem?

– Daj pan spokój – profesor był teraz całkowicie bezradny, jak dziecko – Ten chłopak wpędzi mnie kiedyś do grobu. Dziwne, że nie dostałem zawału serca przez niego. Sam nawet chciałem ustąpić ze stanowiska.

– Cóż, błędy zdarzają się nawet najlepszym – pocieszał Delta – Niech pan zawoła Coxa. Musimy jakoś załagodzić sprawę.

– Cox! Chodź tutaj! – zawołał profesor, po chwili asystent cały spocony i blady zbliżył się do rozmawiających.

– Dzieeń dobry – powiedział i podał rękę gościom

– Słuchaj Cox, chłopie, wiesz dobrze jaka jest nasza umowa, popełnisz jeszcze jeden mały błąd i nie ma cię w pracowni rozumiesz?

– Roozumiem. Przeeepraszam państwa, sam niee wiem dlaczego poomyliłem te butle. Too się więcej niee powtóórzy – powiedział Cox z rozbrajającą szczerością

– A kiedy pójdziesz do logopedy? – spytał Delta

– Juutro – odparł asystent i wszyscy wybuchnęli gromkim śmiechem

– Wracaj do swojej roboty – powiedział po chwili profesor.

– Mam nadzieję, że tym razem nie pomylicie butli? – powiedział Delta – Agenci chcą jeszcze raz lecieć na Degerit.

– Sam osobiście wszystko sprawdzę – powiedział poważnie Martens – Cóż, jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma, z tym że wszystko się robi samemu – dodał i uśmiechnął się gorzko.

 

 

*

 

Ponieważ agenci dostali zgodę na powtórne odwiedzenie Degerit musiała się odbyć zwyczajowa odprawa u Delty. Tym razem jednak wyprawa na dużą planetę miała raczej przypominać wycieczkę i piknik niż misję. Chociaż naturalnie jakieś zagrożenia istniały jak zawsze kiedy wybieramy się w nieznane.

 

– Pamiętajcie, żeby się nie forsować. To wasza pierwsza wyprawa po wypadku. Zróbcie ile zdołacie i wracajcie. Na pełnej butli macie tylko dwadzieścia cztery godziny. Musicie o tym pamiętać – radził Delta agentom

– Będziemy pamiętać. Nie bój się. Zresztą leci z nami Heweliusz. Myślę, że zanim Heweliusz upora się z okrętem Maseny my będziemy już gotowi do odlotu – powiedział Thal

– Dobrze. Samych bym was nie puścił.

– Może polecisz z nami? Surowe piękno Degerit na pewno i na tobie zrobi wrażenie – proponowała Caya

– Nie mogę. Mam mnóstwo pracy. Zresztą nie ma dla mnie butli. Są tylko dwie.

– No tak. Zapomniałam. Przepraszam – zmitygowała się Caya

– Nie szkodzi. Obiecuję, że kiedyś z wami polecę, ale nie tym razem.

– To był prawdziwy szok kiedy zobaczyliśmy te psy na Degerit – opowiadał Delcie Thal – Spodziewaliśmy się raczej księżycowego krajobrazu, płaskiej scenerii usianej śladami po meteorach…

– Jesteście pewni, że to były psy?

– Oczywiście to nie były ziemskie psy, ale bardzo je przypominały. I jak wiesz one uratowały nam życie. Uważam, że jesteśmy im coś winni – powiedział Thal

– Niby co? Chcesz w nagrodę zabrać je na Ziemię? To dla nich oznacza śmierć.

– Tak, wiem, ale powinniśmy chyba zbadać tamtą sprawę. W sumie to może być ciekawe dla naszych naukowców, życie w takim ciążeniu.

– Musicie przed wylotem porozmawiać z kosmobiologami i poradzić się ich. Myślę, że oni mogą wam dać dużo dobrych wskazówek.

– Jasne. Zrobimy też rutynowe badania naukowe przy pomocy naszych robotów. Już na pierwszy rzut oka widać, że życie na Degerit przybrało takie formy, żeby dobrze sobie radzić z dużym ciążeniem. Drzewa na przykład są niskie i grube, a gałązki mają cienkie, opadające ku ziemi. Najciekawsze jednak jest to, że przynajmniej jeden z tych psów nosił obrożę, zatem ktoś musiał mu ją założyć.

– Tak. To wszystko ciekawe. Coraz częściej wam zazdroszczę waszych wypraw.

– Dostaniesz pełny raport o Degerit i oczywiście skadrujemy dla ciebie tamtejsze pejzaże.

– Dzięki. Będę wam wdzięczny.

 

 

*

 

Tak więc w drugiej wyprawie na Degerit prócz Kojota wziął udział także okręt ratunkowy Heweliusz. Był to duży obiekt latający, który miał na swym pokładzie ogromny dźwig i wiele innych urządzeń potrzebnych w wyciąganiu ludzi z rozbitych wraków i samych wraków.

Założenie było takie, że nikt z załogi tego okrętu nie miał opuszczać pokładu.

Heweliusz miał olbrzymi zapas mocy i łatwo mógł sobie igrać z siłą ciążenia Degerit.

Okręt Maseny razem z jego ciałem miał być wciągnięty przy pomocy silnego magnesu do któregoś z jego doków.

W tym czasie Thal i Caya mieli wylądować na planecie i zająć się swoją nową misją.

Skok tachionowy wykonał najpierw Kojot, a później Heweliusz.

Heweliusz skierował się na współrzędne podane przez Thala, tam gdzie leżał wrak okrętu Maseny i jego załoga od razu zabrała się do pracy.

Kojot wylądował na swoim starym miejscu. Były tam jeszcze niezatarte ślady jego poprzedniego pobytu.

Thal i Caya tak jak poprzednio wyszli na zewnątrz ubrani w skafandry i z butlami na plecach. Musieli dokładnie odmierzać czas bytności na planecie, jako że dano im tylko dwadzieścia cztery godziny. Jeden ziemski dzień, który na Degerit był tylko ułamkiem dnia tutejszego.

Był pewien problem z tą nową misją ponieważ polegać ona miała na odnalezieniu owych zagadkowych psów, a jeśli to możliwe odnalezienie ich panów, którzy tak jak na Ziemi zwykli zakładać im na szyje obroże. Ponieważ czasu było mało więc wszystko mogło zakończyć się niepowodzeniem.

Jedno można było zrobić bez większego wysiłku, a mianowicie puścić roboty w teren, tak aby zbadały to co się da.

Kiedy to zrobili mogli ruszyć na poszukiwania psów.

Nie mieli niestety najmniejszego pojęcia gdzie ich szukać. Na nic zdały się wszelkie detektory. Poszli więc w kierunku skąd przybiegły psy pierwszym razem kiedy Caya się ich przestraszyła.

Surowe krajobrazy planety tańczyły im w słabym świetle odległego słońca. Jednak oczy powoli przywykały do półmroku. Mijali skały i śmieszne, grube drzewa. Trafiały się także małe kwiaty i panoszące się wszędzie mchy i porosty.

 

– To śmieszne. Ta planeta mi się coraz bardziej podoba – powiedziała Caya

– Mnie też – powiedział Thal – Człowiek do wszystkiego się potrafi przyzwyczaić i wszystko oswoić.

– Chciałbyś tu spędzić kilka miesięcy?

– Nie wiem, może. Musiałbym mieć coś do roboty.

– Delta zrobił nam uprzejmość, że nas tu puścił.

– Należała nam się jakaś mała nagroda.

– Niejeden by się popukał w głowę, kiedy by zobaczył gdzie spędzamy nasz krótki weekend.

– Na pewno.

 

Dalszą rozmowę przerwały jakieś hałasy w pobliskich kniejach. Po chwili wybiegły z nich trzy wielkie cielska ze śmiejącymi się ślepiami. Agenci od razu poznali swoich wybawców. Psy podbiegły do nich i stanęły na tylnich łapach, opierając się przednimi o ich piersi. Od razu też zaczęły lizać ich twarze. Caya nie posiadała się z radości tak jak i Thal.

 

– Jesteście. Moje malutkie. Moi wybawcy – mówiła Caya z uczuciem

– Jakie malutkie? Wielkie cielaki powiedziałbym raczej.

– One chyba rozumieją więcej niż nam się wydaje. Zawsze się pojawiają wtedy kiedy potrzeba.

– Tak. To prawda. Może zaprowadzą nas do swoich żywicieli.

– Może żywią się same. Są nadzwyczaj inteligentne. Szkoda, że nie możemy ich zabrać na Ziemię.

– Niestety nie możemy. Dla ich dobra. Zresztą tu jest ich dom.

 

Psy tymczasem rzuciły się pędem z powrotem z takim samym impetem. Nie biegły daleko. Zza kniei wyłonili się mieszkańcy Degerit, prawdziwi autochtoni.

Psy tak samo jak poprzednio do ludzi teraz łasiły się do nich. Były to istoty człekokształtne, chociaż niskiego wzrostu i krępej budowy ciała niczym tutejsze drzewa. Rzucały się w oczy potężne w porównaniu do innych części ciała nogi.

Przywódca tubylców miał nie więcej niż metr wysokości. Inni byli jeszcze mniejsi od niego. Ubrani byli w ciepłe skóry zwierzęce. Wyglądało to tak jakby nosili kożuchy z kapturami. Twarze mieli smagłe, zwężone oczy, wystające kości policzkowe, a spod kapturów wystawały kosmyki ciemnych włosów. Thalowi zachciało się śmiać, bo przypomnieli mu eskimosów. Rzeczywiście podobieństwo było duże.

Przywódca zobaczył śmiejącą się twarz człowieka i sam się zaczął śmiać. Podniósł i pokazał otwartą dłoń. Thal po chwili zrobił to samo.

Agenci ruszyli w kierunku tubylców. Kiedy stanęli blisko uwidoczniła się duża różnica wzrostu.

Ni stąd ni zowąd wszystkich opanowała wesołość. Thal złapał dłoń przywódcy i zaczął nią po ludzku potrząsać. Tubylcy wybuchnęli jeszcze większym śmiechem.

 

 

*

 

 

Wyglądało na to, że ludzie znaleźli nowych braci w kosmosie. Bracia ci otoczyli agentów ze wszystkich stron i każdy chciał, żeby Thal potrząsał jego rękę. Kiedy odbył się ten powitańczy rytuał tubylcy zaczęli ciągnąć agentów za rękawy. Widocznie chcieli im coś pokazać. Ruszyli więc wszyscy razem, a grupę prowadził ów największy tubylec przywódca. Przeszli tak razem około dwieście metrów kiedy z dala zaczęły pokazywać się prymitywne domostwa autochtonów. Właśnie to miejsce chcieli pokazać, swoje domy. Na skraju wioski palił się ogień. Przywódca zaprowadził tam ludzi i usadził ich na małych drewnianych stołkach. Tubylcy także rozsiedli się wkoło ognia.

Więc to tak wyglądała tutejsza cywilizacja i jej osiągnięcia. Thal po cichu liczył na coś więcej, ale był bardzo zadowolony z poznania tych serdecznych i otwartych istot.

Psy biegały wokół robiąc trochę hałasu.

Tymczasem przywódca wstał i zaczął przemawiać w nieznanym języku. Po jednych zdaniach śmiał się, po innych zwieszał smutnie głowę. Wyglądało na to, że jest utalentowanym krasomówcą. Na koniec rozczulił się, rozpłakał i przytulił do Thala. I chociaż agenci nie rozumieli ani słowa nietrudno było się domyślić o czym mówił.

Wypadało teraz przemówić w imieniu ludzi. Caya zabrała głos, gdyż była niewymownie wdzięczna za uratowanie życia jej i jej partnerowi. Thal patrzył z boku na Cayę i podziwiał. Dziewczyna nie musiała nic udawać. W końcu tubylcy uratowali im życie. Mało brakowało, żeby także się popłakała. Przemówienie było piękne. Szkoda tylko, że małe ludziki nic nie rozumiały, ale najwidoczniej czuły, bo po skończeniu wpadły w wyśmienity humor. Formalności zostały dopełnione. Teraz można było iść na spacer.

I rzeczywiście przywódca wstał, złapał Thala za rękę i pociągnął za sobą. Znów ruszyli w drogę. Thal miał nadzieję, że niedaleko, bo czas uciekał i niedługo trzeba było wracać. Teren stał się z równinnego bardziej pagórkowaty. Poza tym wszystko było tak samo.

Thal przypomniał sobie, że ma skadrować dla Delty pejzaże Degerit. Wyciągnął więc kamerę i zamontował do ramienia. Takie mocowanie pozwalało mu dalej iść swobodnie, a kamera robiła swoje.

Wdrapali się na dość wysokie wzgórze nie bez wysiłku. Tu dopiero było co kadrować. Z wysoka rozciągał się widok na dwa duże jeziora i lasy dokoła. Agenci aż otworzyli usta w niemym zachwycie. Ich wysiłki zostały nagrodzone. Okazało się, że planeta ma także swoje uroki. W blasku odległego słońca, w półmroku jeziora wyglądały prześlicznie. Caya aż usiadła z wrażenia na ziemi. Thal przetarł oczy. Nie można się było nasycić tym widokiem.

Przywódca tubylców coś mówił, ale agenci nic nie rozumieli. Żałowali tylko, że tak szybko muszą wracać. W końcu Thal wziął przywódcę za rękę i ruszyli z powrotem w kierunku wioski.

Kiedy tak szli, a Thal rozglądał się wkoło zobaczył nagle kwiat na czubku drzewa. Natychmiast wpadł na pomysł, żeby zerwać go dla Cayi. Puścił rękę przywódcy i zaczął wdrapywać się na drzewo. Miał już kwiat w ręku kiedy coś zerwało się z miejsca i ukąsiło go w dłoń. Thal puścił kwiat i razem z nim zleciał na ziemię. Na szczęście było nisko.

Przyjrzał się ręce i zobaczył tam ślady dwóch zębów. To musiał być jakiś wąż, albo coś w tym rodzaju. Caya podbiegła szybko i spojrzała na ranę. Była niewielka, ale mogła być śmiertelna. Nie mieli niestety ze sobą żadnego antidotum. Musieli jak najszybciej wrócić do pantoplanu.

Tymczasem przywódca podszedł do Thala i pokazał mu swoją rękę. Na niej także były ślady dwóch zębów. Zawołał jednego z psów, a ten podszedł i zaczął lizać agenta po ranie. Przywódca złapał Thala za rękę tak aby pies miał łatwy dostęp do rany. Coś mówił, wyraźnie pocieszał rannego, klepał po ramieniu. Agenci nie wiedzieli co robić.

 

– Co z tym zrobimy? – pytała Caya zatrwożona

– Oni zdają się sugerować, że pies mnie wyleczy.

– Ale…

– Zaufajmy im. Myślę, że wiedzą co robią.

– Wracajmy lepiej do Kojota. Proszę cię. Chodzi o twoje życie.

– Nawet w Kojocie nie mamy odtrutki na ten jad.

– Ja jednak nalegam. Ruszajmy. Niech tubylcy idą z nami.

– Dobrze.

 

Do Kojota rzeczywiście nie było daleko. Ruszyli więc śpiesznie w jego stronę. Tubylcy szli z nimi. Przywódca coś mówił, perswadował. Widocznie tłumaczył, że nie ma się czym martwić. Był zupełnie spokojny tak jak inni jego współplemieńcy.

Caya jednak decydowała o wszystkim, a jej zdaniem należało jak najszybciej zrobić zastrzyk. Nie wiadomo tylko było, czy to zadziała. Idąc szybkim marszem dotarli wnet do pantoplanu. Caya wbiegła do środka i po chwili przybiegła ze strzykawką. Zrobiła szybko zastrzyk. Coś musiało podziałać. Jeśli nie zastrzyk to ślina psa.

Od chwili ukąszenia tubylcy byli zaniepokojeni, ale nie tym, że człowiekowi coś grozi, bo ich zdaniem nie groziło tylko tym, że ludzie mogą się obrazić i zapomnieć ich planetę. A chodziło im najwidoczniej o jakąś pomoc. Thalowi przyszło to do głowy już kiedy słuchał przemówienia przywódcy koło ogniska.

Teraz, kiedy człowiek z obwiązaną ręką siedział na schodach pantoplanu przywódca podszedł do niego i zaczął mu coś tłumaczyć, a na koniec znowu się rozpłakał i przytulił do agenta.

 

– Wyjątkowo wrażliwa rasa – podsumował

– Tak, rzeczywiście

– Co teraz zrobimy?

– Musimy im dać coś na pamiątkę, żeby wiedzieli, że o nich nie zapomnimy

– Ale mnie się wydaje, że oni liczą na jakąś większą pomoc.

– Mnie też się tak zdaje. Na razie dam im moją czapkę.

 

 

 

*

 

Kiedy agenci żegnali się z mieszkańcami Degerit odezwał się komunikator Thala. Dowódca Heweliusza donosił, że wykonał zadanie i czeka już na wspólny lot do domu. Thal odparł, że Kojot za chwilę dołączy do Heweliusza.

Tymczasem Cayi, a także Thalowi tak się zrobiło żal biednych tubylców, że podarowali im jeden z zapasowych komunikatorów. Caya próbowała ich nauczyć obsługi, ale to wyglądało na syzyfową pracę. Niemniej komunikator został w ręku przywódcy.

Najbardziej tragiczne w tym dramacie było to, że w żaden sposób nie można było powiedzieć tubylcom, że zostanie nawiązana z nimi współpraca. Ani oni nie znali języka ludzi, ani ludzie ich języka. Jednak Cayi udało się wlać trochę otuchy do serc tubylców przez przyjazne gesty, tak że kiedy zamykały się drzwi Kojota przywódca i reszta zanosili się od śmiechu i machali rękami.

 

– Niesamowite istoty. Wycisnęłyby łzy z kamienia – powiedział Thal

– Potrafią też rozbawić do łez. Musimy zrobić dla nich co się da. Nie rozumiałam co mówili, ale wiem, że narzekali na swój ciężki los.

– Chyba tak.

– Na pewno.

– Jesteś gotowa? Dam znać dowódcy Heweliusza.

– Ruszajmy.

 

W ten sposób zakończyła się druga wyprawa na Degerit. Agenci nawiązali przyjazne stosunki z tubylcami. Szczęśliwym trafem było już to, że ich odnaleźli.

Thal raz po raz patrzył na swoją rękę i kręcił głową, jak dotychczas czuł się dobrze. Widocznie jad węża został zneutralizowany.

 

*

 

ciąg dalszy opowiadania w Duża planeta (1/2)

Koniec

Komentarze

Duża planeta (1/1)

Już mi się odechciało czytać... 

Ale tytuł oryginalny:).

To Twoje pierwsze opowiadanie?

Nie, to nie pierwsze moje opowiadanie.

Zapytałem w nieco innym sensie. Tekst sprawia takie wrażenie, jakby był pierwszym w życiu. Pomysł, impuls, hajda trojka, snieg puszistyj... Pociesz się, że tak wyglądają niemalże wszystkie pierwsze próby literackie; nie wpadaj w kompleksy, bo nie masz powodów, za to siadaj, pomyśl, przemyśl, popytaj, poczytaj... Chociażby taka sprawa: opis Degerit. Za długi, zawiły, błędny. Przypuszczam, że nie chciało Ci się tracić czasu na zajrzenie do książki i przypomnienie sobie, czym jest płaszczyzna ekliptyki... Odległość Degerit od słońca --- druga niepewna kwestia...
Kilka podejść, a z pewnością zaczniesz o wiele lepiej pisać. Powodzenia.

Wiesz AdamKB, wydaje mi się, że do dzisiejszego czytelnika trzeba pisać "dużymi literami". Gdybym, dajmy na to napisał, że oś obrotu Degerit leży w płaszczyźnie ekliptyki to nie wszyscy by to mogli zrozumieć, a tak, okrężną metodą opisową chyba każdy zrozumiał o co chodzi z tą planetą.
Podsumowując, myślę, że dzisiaj w epoce komputerów, Internetu, cywilizacji obrazkowej do młodych ludzi, bo to jest pisane przede wszystkim dla młodych trzeba pisać właśnie mówiąc w przenośni "dużymi literami", żeby chciało im się to czytać. Co o tym myślisz?

Myślę, że, jak to w życiu zwykle bywa, masz rację i nie masz jej.
"Duże litery", jak nazwałeś, niczego nie załatwiają. W sensie --- nikogo nie zachęcą do lektury. Kto nie wie ani trochę o tym, o czym Ty piszesz, i nie jest tym zainteresowany, zdania (raczej) nie zmieni. Przerwie lekturę i zapomni. Natomiast gorzej w przypadku tych, którzy wiedzą. Ich taki wykład znuży, rozśmieszy albo zniesmaczy, zaś o autorze pomyślą, że nie zna biedaczek nazewnictwa, to metodą opisową się podpiera.
Trochę inaczej o tym samym. Nachylenie osi obrotu planety do płaszczyzny ekliptyki --- wiesz, co to jest? Wiesz. Dla kogo piszesz? Dla tych, którzy też wiedzą. No to pisz o nachyleniu... Będziesz miał ośmiu czytelników zamiast spodziewanych czterystu, ale za to takich, którym nie musisz udowadniać, że Ziemia nie jest płaska.
Przykład znajdziesz na tej stronie. "Residua", chyba dobrze pamiętam. I drugi tekst tegoż Autora. Opowiadania jak gdyby nieco hermetyczne, ale nie dla wszystkich --- i o to chodzi...
Wrócę do Twojego "wykładu dużymi literami". Nie ustrzegłeś się błędów. Odległość Degerit od słońca raczej wyklucza powstanie życia, wędrówka stref klimatycznych raczej uniemożliwia przetrwanie życia, jeśliby jednak powstało --- bo to wymaga od dowolnych organizmów albo przechodzenia w długotrwały stan przetrwalnikowy, albo od razu posiadania zdolności do ciągłych migracji. Gdzie czas na ewolucję? Przemyśl to sobie, potem zredukuj ciążenie (istotny element!), przesuń Degerit w granice ekosfery w naszym, ludzkim rozumieniu, i napisz wszystko od początku...

Masz rację kochany, że mój opis Degerit nie jest idealny, a zwłaszcza z tą nieszczęsną ekliptyką. I masz rację, że lepiej stawiać na inteligentnych.
Musisz jednak przyjąć do wiadomości, że "Duża planeta" to nie jest praca naukowa tylko opowiadanie sf. Pisarz sf ma prawo, a nawet obowiązek sięgać dalej niż pozwalają na to odkrycia współczesnej nauki. Dlatego mało mnie wzruszają Twoje uwagi, że Degerit jest za daleko od słońca, że ewolucja musiałaby mieć od razu zdolność do migracji (nie słyszałeś o latających bakteriach?) i w ogóle całe to Twoje racjonalne podsumowanie.
Jest jeszcze taka sprawa, że nauka ciągle rozwija się naprzód. Chyba że uważasz, że nauka już osiągnęła wszystko i już więcej nic nie da się odkryć.
Zgoda, że nie wiem wszystkiego o ewolucji (nie muszę), ale Ty też nie, a fantastyka naukowa ma za zadanie sięgać dalej niż pozwala na to nauka. To jest jej kwintesencja
Pozdrawiam.

"S" w SF chyba jednak do czegoś zobowiązuje.
Pozdrawiam wzajemnie.

Nowa Fantastyka