
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Szanowny forumowiczu, proszę o wyrozumiałość. Zdaję sobie sprawę, że całość tekstu jest znacznie za długa jak na warunki forum. Trzy miesiące temu wysłem go do szanownej redakcji z prosbą o opinię, ale obawiam się że przepadł bez echa. Będę wdzięczny za wszelkie porady dotyczace tego co można poprawić. Sama nazwa "Turniej" jest raczej robocza.
Prolog
I.1 Decyzja
W cichym o tej porze korytarzu zastukały charakterystycznie metalowe odnóża. Strażnik wzdrygnął się instynktownie, po czym wyprężył na baczność. Jego kolega przełknął ostatni kęs przemyconego z kuchni pieroga. Brakowało blasku pochodni lub latarni i oświetlone były tylko drzwi, których mieli pilnować. Nie było też giermka, służącej ani królewskiego tragarza. Król był sam.
-Żyjemy dla waszej wysokości!
Starodawnym zwyczajem przywitali siwowłosego monarchę. Jak na jego gust stanowczo zbyt głośno.
-Czy moja pani żona przebywa w komnacie?
-Tak jest, wasza wysokość. Położyła się zaraz po zmianie wart.
-Świetnie. Otwórzcie mi drzwi, tylko proszę, postarajcie się być ciszej.
-Tak jest wasza wysokość. Czy trzeba pomóc waszej wysokości… to znaczy z pająkiem, albo pochodnią
Wyszeptał bardziej ogarnięty ze strażników.
-Dziękuję ci Flodrigu, nie będę zsiadał z tego złomu.
Wymieniony osłupiał słysząc, że król pamięta jego imię. Nigdy wcześniej nie rozmawiał z władcą. Ten od pieroga ostrożnie odemknął ciężkie drewniane drzwi i przepuścił metalowego arachnida.
Królowa kończyła wiązać siwe włosy. Nie tracąc czasu na powitania zwróciła się całą sylwetką ku niemu.
-Jest po północy, najdroższy. Powinieneś się wysypiać.
Strażnik przymknął drzwi i w sypialni królowej zaległy nieprzeniknione ciemności. Oboje znali jednak każdy kąt, a i tak nie mogli przecież spojrzeć sobie w oczy.
-Nie mogę. Boję się.
-I dlatego zamiast do swych rycerzy, medyków i magów, zwracasz się do ślepej staruszki, która odróżnia pory roku po tym, które kości ją łamią?
-Przez prawie pół wieku byłaś lepszym doradcą niż oni wszyscy razem wzięci. A tym razem naprawdę nie potrafię wziąć na siebie tego wszystkiego.
-Państwa czy rodziny?
-Jednego i drugiego. Tego nie da się od siebie oddzielić.
-Dlatego przychodzisz w środku nocy przypomnieć mi o czworgu zmarłych dzieci?
W słowach nie było wyrzutu. Oboje wciąż nie mogli się otrząsnąć po śmierci ostatniego z synów. Oboje czuli się tacy starzy i wypaleni. Przez czterdzieści sześć niełatwych lat trwali razem na zimnym, złowrogim tronie Lejatonii, starając się zmienić ją w krainę, którą da się kochać. Traktować jak jedną, olbrzymią ojczyznę. Dla swoich dzieci bardziej niż dla siebie.
Minutę milczenia przerwał Cymli.
-Gorzej. Nie o dzieciach tylko o wnuczce. O nas samych też.
-Co jeszcze może być o nas?
Westchnęła.
-Właśnie, moja słodyczy. Nie mamy czasu by odpocząć i spokojnie dożyć swych dni. Podejmujemy następną i następną decyzję.
-No i?
-Nie jesteśmy wieczni. Oboje kończymy się, choć udajemy przed światem nieśmiertelnych.
-Wiem i powiem ci, że jestem tym już bardzo zmęczona. Chodzi ci o następstwo, prawda?
Król przydreptał bliżej i pozwolił by żona usiadła w pajęczym siodle. Sprawiało jej to coraz większą trudność. Jemu samemu pająk pozwalał czasami zapomnieć o wieku.
-Tak. Oficjalnie następczynią jest Jaspisja, ale…
-…ale ona nie będzie władać Lejatonią?
-Tak sadzę. Może zostać królową, ale nie będzie władać.
-Oczekujesz od swoich potomków, żeby byli tacy jak Ragnar, a jednocześnie tacy jak ty. To, czego nigdy nie powiedziałeś, ale co oboje wiemy to, że Spisi wyrodziła się z rodziny.
-Tak, wyrodziła się. Jest równie piękna jak ty, ale brak jej twojej odwagi i zdecydowania.
-Nie miałam wyboru. Nie jestem z rodu Mestora i nigdy nie wyobrażałam sobie, że mogę stać się tak twarda. Tak skamienieć.
-Ona nie musiała. Urodziła się w łatwiejszych czasach niż my. No i nie przeniósł się na nią gen.
-Znowu z tym zaczynasz.
-Do tej pory przepowiednia się sprawdzała. Mniejsza o to, że chcieliśmy by się spełniła i wierzyliśmy w to. Chcę, aby się dopełniła. Brakuje tylko jednego Mestorydy. Ma być moim synem-niesynem, czyli być może synem adoptowanym, albo zięciem.
-Syn-niesyn może oznaczać również córkę. W ogóle kobietę, albo kogokolwiek.
-Zgoda. Tylko, że na pewno nie oznacza Jaspisji.
Żona zamarła na chwilę.
-To prawda. Ma prawie siedemnaście lat. Jest maskotką dworu, nie ich królową.
-Tu jest pies pogrzebany. Jest ostatnia z rodu.
-A horda twoich siostrzeńców i ich rozpanoszonego potomstwa?
-Są Axelidami, zajmują się wszystkim oprócz władzy. Wnuk Emilii wstąpił ostatnio do obwoźnego cyrku. Dziś właśnie się nad nimi zastanawiałem i to mnie tu przygnało.
W powszechnej opinii panowało przekonanie, że któryś z Axelidów zostanie zaręczony z dziedziczką korony i tym samym odziedziczy tron. Po śmierci księcia Orwika spekulacje wzmogły się i chaos nie wybuchał tylko dzięki żelaznej woli króla. Królowa przez ostatnie kilka miesięcy niewiele mu pomagała. Jej pierworodny odszedł zabierając ze sobą wiele z jej dawnego hartu ducha.
-Więc żaden z nich.
Powróciła do debaty Xantia.
-Za kogo zamierzasz wydać naszą wnuczkę?
-Nie wiem. Generałowie, książęta, palatyni, i w ogóle wszyscy liżą mi dupę, żeby dać ją właśnie im.
Wycedził szorstko król.
-A kogo ona sama chce?
-Właśnie póki, co to nikogo. Wywiad twierdzi, że jeśli kogokolwiek lubi, to starego miecznika Goriga z Furgonowej Woli.
-A kto to taki?
-Pięćdziesięcioletni instruktor walki wręcz. Żonaty, dzieciaty i traktujący ją jak jeszcze jedną córkę. Był miecznikiem Orwika jakieś piętnaście lat temu.
-Wystarczy. Rozumiem. Więc jak wybierzemy następcę? Przez losowanie? Konkurs?
Król zamyślił się na dłuższą chwilę. Żona nie przerywała milczenia słuchając jego mówionych do siebie oderwanych słów.
-Losowanie… konkurs… turniej… wybory… Turniej! Właśnie. Turniej!
-Turniej o rękę Jaspisji? Tak jak twój pradziad? Oszalałeś?
-Prapradziad, Deivon. Wygrał Tyrikę Łamacz Serc i po latach został królem.
-Królem Westrionu, nie Lejatonii. Żeby władać czymś tak wielkim nie wystarczy odwaga i silne łapska!
-Więc turniej sprawdzi nie tylko mięśnie! I wszystko będzie zgodnie z przepowiednią!
-Nie wiem czy moje serce to wytrzyma.
II
Zapoznanie
II.1 Ulioner
Gęba Rodryka Syfa rozszerzyła się w szczerbatym uśmiechu. Ściągał właśnie koszulę z gryzącej i wierzgającej dziewuchy. Niby Golo miał być pierwszy. Takiemu jak on dziewka nawet nie opierałaby się pewnie, gdyby nie jego dwaj kompanii, a jednak dzielił się bez problemu. Dlatego Rodryk lubił szefa. Jeszcze bardziej lubił patrzeć. Dziołcha podrapała go po twarzy. Zaśmiał się i przeniósł chwyt z ramion na obfite cycki. Obrzuciła ich obu stekiem wyzwisk.
Zanim nadeszła jego kolej od strony traktu dało się słyszeć narastający tętent wierzchowca. Golo zaklął szpetnie, złapał siekierę i odwrócił się nie zapinając spodni. Jabol zorientował się, że nie wie gdzie jego maczuga i zupełnie stracił głowę. Rodryk puścił cycki kobiety i w pierwszym odruchu podniósł ręce w geście poddania. Zaraz jednak opanował się i wyszarpnął skradziony niedawno krótki miecz.
W ich kierunku galopował tylko jeden rycerz, w dodatku bez zbroi. Za nim na siodle siedział ten ciul, który wybrał się z dziewuchą do lasu i który spierdolił na sam ich widok. Golo podciągnął spodnie, Jabol znalazł wreszcie łamigłówkę. Jeśli chcieli uratować jaja przed sądem kasztelańskim musieli zabić obu.
Blondwłosy rycerzyk wrzasnął -Skacz!- i dosłownie zepchnął jadącego za sobą amanta na ziemię. Sam zeskoczył również, z młodzieńczą gracją i pewnością siebie. Golo nie dał mu czasu by pewnie stanąć na nogach i uderzył potężnie w lewe ramie tamtego. Toporzysko uderzyło o podstawiony cudem miecz i nim któryś z kompanów zdążył zareagować, rycerz uderzył go jelcem łamiąc nos. Potem cofnął się o krok unikając ciosu maczugi, zakręcił mieczem szaleńczego młynka. Ciosy zadawane pozornie bez żadnego ładu i składu wytrąciły wszystkich trzech z równowagi. Mimo wspólnego natarcia nie mogli sięgnąć rycerza, a jemu szło coraz lepiej.
Jabola zranił w udo, a kiedy Golowi osunęły się spodnie, rozbroił Rodryka i obciął mu ucho. Szef bandytów próbował jeszcze desperackiego wypadu, ale nadział się na wyciągnięty lewą ręką sztylet. Jego kompani rzucili się do ucieczki i… zatrzymali się. Biały jak lilia kawaleryjski rumak zagradzał im drogę. Bez wątpienia było to zwykłe zwierzę. Ponad tysiącfuntowe zwierzę, które szkolono by gryzło i kopało wrogów swego jeźdźca. Zanim go wyminęli rycerzyk dopadł ich i ogłuszył uderzając płazem miecza.
Dziewczyna wciąż leżała na ziemi. Zbyt przerażona by uciec, trzymała tylko sukienkę niczym tarczę osłaniającą jej skarby. Rycerz ostrożnie wbił miecz w ziemię i podszedł do niej. Pochylił się i podał jej rękę. Długie blond włosy opadły mu na poważną twarz o szarosrebrnych oczach. Twarz siedemnastoletnią może.
-Czy nie jesteś ranna?
-Nie… ja… panie… oni mnie tylko…
-Okryj się pani. Wkrótce nadjedzie pomoc, a wtedy oddamy tych łotrów kasztelanowi.-
Z ostatnimi słowami okrył ją rycerskim płaszczem z wyhaftowaną lutnią. Nawet nie spojrzał na jej piersi. No prawie. W każdym razie starał się.
Za chwilę dojechał do nich stary siwowłosy rycerz z może trzynastoletnim giermkiem. Obaj jechali wolniej i ostrożniej. Dziewczyna zorientowała się, że jej chłopaka nie ma. Zapewne uciekł ponownie, kiedy zaczęła się jatka. Niech go szlag trafi i jajca mu zwiędną. Wciąż była przestraszona, ale gniew pozwalał jej się jakoś trzymać. No i rycerzyk. Westchnęła. Wykorzystując osłonę płaszcza zaczęła wciągać koszulę.
-Cóż ja widzę, mój drogi Ulionerze? Ledwie zostawić cię na chwilę, już zabawiasz się z pannami i wszczynasz bójki. Uszanowanie dobra kobieto i wam nieszczęśni zbóje. Pomożesz mi zleźć?
-Tak panie Chlodwigu, pomogę. Mimo iż raczysz żartować sobie ze mnie.
-Ehh, chłopcze, jesteś wielki jak byk i walczysz lepiej niż ja w najlepszych latach, ale wciąż brak ci poczucia humoru.
Stary skorzystał z podanego ramienia i zgramolił się z konia.
-Dziewczę drogie i piękne nadzwyczaj, czy umiesz rany opatrywać?-
-Ja… nie umim panie.
-Wobec tego ja opatrzę, a ty mi pomóż. Nawet i zbója wszawego nie godzi się bez opieki zostawić, aby umarł bez sądu. Hoho, aleś ich pochlastał chłopcze! Ten chyba nie wyżyje. Chociaż może się uda.
Golo ranny w brzuch jęczał i skowyczał cicho. Kiedy nachylił się nad nim Chlodwig, wyszeptał.
-Łaski panie, dar…
Stary westchnął ze zrozumieniem, ale i pewnym żalem.
-Dziewczę kochane, idź zobacz, co z uchem tamtego obwiesia, z tym ja sam sobie poradzę.
Odczekał aż dziewucha się oddali i wprawnym ruchem dobił rannego. Udzielił daru łaski. Złożył jego głowę na ziemi i zaczął szeptać modlitwę za zmarłego. Ulioner przyłączył się do niego, ale świadom, że obwiesie doszli już do siebie, nie ukląkł ani nie oddalił się od miecza. Kiedy skończyli, wydobył ostrze z ziemi i zaczął je metodycznie czyścić. Zerkał czasem na dziewuchę lub na bandytów. Spokornieli i przypominali teraz raczej wystraszone owieczki. Chlodwig walnął im mowę umoralniającą, ale krótką, bo od gestykulowania zabolały go ramiona. Rycerzyk kazał im jeszcze pochować towarzysza, a giermkowi starego zabrać ich broń.
Była pora na powrót, więc związał ręce tym dwóm i pomógł Chlodwigowi dostać się na wysokie rycerskie siodło. Popatrzył na dziewczynę.
-Jak masz na imię?
-Fiodla, panie.
-Musimy zaprowadzić ich do kasztelana. Powinnaś udać się razem z nami, aby ich oskarżyć.
-Tak panie.
-Dziś jest już późno i na pewno nie wrócimy przed jutrzejszym południem. Czy chcesz zawiadomić swoją rodzinę?
-Nie panie. Pójdę do kaśtelu.
-Pójść to mogą oni i ja. Droga niekrótka. Pojedziesz na moim koniu.
-Ale ja… nie umim.
-Weź ją przed się ją siodło, chłopcze. Chabeta uniesie dwoje, a to krasna dziewoja!
Huknął Chlodwig. Oboje spąsowieli, ale też musieli przyznać słuszność rady starego. Dziewoja okazała się nie tylko krasna, ale i ciepła…
II.2 Ikelian
Naciągnął łuk. Bardzo powoli i starannie. Niemal nie było wiatru, lecz wycelowanie prosto w niebo nie jest łatwe nawet dla najlepszych. Wstrzymał oddech, uspokoił wygięte do strzału ciało i posłał drzewce w niebo. Strzała poleciała tak wysoko, że niemal przestało ją być widać, po czym jej ciężki grot przeważył nad lotkami i runęła z powrotem w dół.
Ikelian zdołał już jednak nałożyć na cięciwę drugą i wycelować. Pierwsza nabierała szybkości spadając wprost na niego. On czekał. Wreszcie wystrzelił i oba groty spotkały się kilka łokci nad jego głową i spadły nań nie czyniąc żadnej krzywdy. Mistrzyni wypuściła wstrzymywane od dawna powietrze. Była czerwona na twarzy, przestraszona.
Elf rzucił łuk i wyskoczył w powietrze.
-Jestem mistrzem! Jestem mistrzem.
Krzyczał aż z sąsiednich drzew uciekły ptaki.
-Tak, jesteś…
Z niechęcią odrzekła jego mentorka, po czym dodała
-Chociaż nie zasługujesz na to w najmniejszym stopniu.
-Trafiłem strzałę!
-Gdybyś nie trafił, zraniłaby cię ona, jeśli nie zabiła!
-Ale udało się!
-Ale nie musiało udać. Ryzykowałeś niepotrzebnie żeby zakończyć przedwcześnie trening.
-Toczymy wojnę, El-szeija. Nie mam czasu na studiowanie filozofii.
-A ja nie mam czasu na rozmowę z tobą. Spotkamy się na placu, godzinę po zmierzchu. Aha, jeszcze jedno. Podnieś swój łuk i nie rzucaj go nigdy więcej.
-Podniosę, ale pozwól, że sam będę decydował, co z nim zrobię i kiedy. Jesteśmy teraz równi.
-Wszyscy są równi. Tylko niektórzy potrzebują bardzo wiele czasu by to zrozumieć.
Zmierzyli się wzrokiem. Niedawna nauczycielka i jej uczeń, który właśnie sam został mistrzem. Żadne nie zamierzało spuścić wzroku, lecz wynik był pewny od samego początku. Ustąpił, lecz dość późno, by zdała sobie sprawę, że to jej ostatnie zwycięstwo. On miał cel, ona tylko rozsądek i sposób na życie. Odchodząc zasępiła się. Może i czasem uczniowie zdradzają mentorów, ale przecież nigdy nie bywa na odwrót. Bała się o niego. Trening Mistrzów Cięciwy przeszedł w rekordowym tempie. Tu właśnie był problem. Jego umiejętności nie były wynikiem wieloletnich ćwiczeń, ciała i umysłu. To był talent. Niebezpieczny, bo służący zabijaniu. Wspaniały dla orka czy człowieka, ale nie dla jednego z nich.
Miała nadzieję, że walki nie zaczną się zbyt szybko. Stan wojny był przeplatany pokojem, który teraz trwał już bardzo długo, ale w ich mierze czasu wciąż trwała rozpoczęta kilkadziesiąt lat temu wojna. Skończy się dopiero, gdy zrzucą okowy nałożone na nich przez traktat z Lejatonią. Zrzucą, albo zginą, bo może się zdarzyć i to drugie. Dotknęła opuszkami palców miejsce gdzie maczeta orczego najemnika zerwała jej kawałek skóry z głowy. -Czy Ikelian kiedykolwiek był ranny?– -Musiał być, głupia, przecież brakuje mu palca u lewej dłoni. Dlatego strzela trzymając łuk w prawej– Odpowiedziała samej sobie, a potem uświadomiła sobie, że nigdy nie zapytała go o historię blizny.
II.3 Tortaugna
Poranna mgła. Dym podpalonego torfowiska. Duszny, gęsty odór spalenizny. Bitwa feudalnych armii. Widoczność ograniczona do może 10 metrów. Żołnierze obu stron bezładnie wpadający na siebie nawzajem. Głównodowodzący gdzieś tam daleko…
Rycerze i giermkowie próbowali przekrzyczeć harmider, ale powiększali go tylko rozkazami typu -Atakować!- -Do mnie!- albo -Formować linię!-. Żaden z nich nie próbował tłumaczyć, kogo atakować, do kogo biec, ani w którą stronę się ustawić. Inni znowu zbierali wokół siebie garstkę i szarżowali przed siebie mając nadzieję, że skoszą wrogów, a nie swoich.
Czasem zatrzymywali się, gdy z nad obłoków dymu i mgły migał im sztandar. Biały, czerwony, złoty… Każdy powyżej zwykłego rycerza miał własny i kolory powtarzały się nader często. Właściwie nikt nie potrafił odpowiedzieć czy rebelia właśnie upada czy bierze górę nad królewskimi.
Straciwszy konia potężny półork w porządnej, choć niebogatej zbroi zatrzymał się żeby odetchnąć. Zdjął hełm i otarł kawałkiem materii spoconą twarz. Oczom kilku rycerzy i wolnych, którzy się go trzymali, ukazała się szarawa, wygolona na łyso i ozdobiona zielonym tatuażem głowa. Pomiędzy ciężkimi oddechami widać było kły ledwie mieszczące się za wargami. Wszyscy otaczający go byli ludźmi, niektórzy wyższego stanu i urodzenia niż on, ale nikt nie kwestionował tego, co mówił. Póki, co utrzymywał ich przy życiu, a to podczas bitwy robiło większe wrażenie niż książęca korona.
-Czy ktoś wie gdzie jest północ?
Zapytał nie kierując się do nikogo konkretnego. Pokiwali przecząco głowami.
-Czy ktoś wie gdzie jesteśmy, do kurwy nędzy? Albo gdzie jest cokolwiek?
Znów brak odpowiedzi w zmęczonych oczach. Tylko jeden młodziak z toporem wskazał za Tortaugnę. Półork odwrócił się, ale niczego nie dostrzegł.
-Niby co?
-Chyba widziałem tam flagę.
-Jaką?
-No czarną, albo szarą. Trójkątną. Ale teraz nie widzę.
-Toż to sztandar barona Wurdaura!
Wtrącił się któryś z rycerzy.
Tortaugna splunął i odetchnął głębiej. W jego pamięci pojawiła się wizja przeszłości. Pięknego, słonecznego dnia, daleko na zachodzie. Jego samego z ciężkim uzbrojeniem i szarżującej nań mantykory. Przez chwilę przypomniał sobie, jak lecący dotąd skrzydlaty lew wylądował tak nagle, że on sam chybił ciosem oszczepu i tylko zdarł skórę z głowy potwora. Mantykora skoczyła wtedy do przodu, a on wyprowadził kontruderzenie tarczą rozbijając wielki koci nos. Siła stworzenia była jednak tak wielka, że po zderzeniu odrzuciło go dobre kilka metrów i zemdliło mu ramię. Oszołomiony bólem stwór otrząsnął się ułamek sekundy wcześniej i ruszył do wściekłej szarży. Tortaugna wciąż leżąc zdołał ustawić oszczep i mantykora nabiła się nań rycząc straszliwie i łamiąc drzewce. Ranna, ale wciąż żywa, opadła nad niego, a on złapał się jej rękami i nogami, przylgnął tak, że nie mogła rozszarpać i wisiał na niej, aż szyjący strzałę za strzałą Geldigar wreszcie trafił w serce. Wtedy mógł powiedzieć, że jest zmęczony, teraz nie.
-Idziemy. Lepiej być przy szefie. Ale nie zapierdalać, bo pomyślą, że szarża.
Wszyscy pokiwali głowami i w milczeniu ruszyli za okazjonalnym wodzem. Po chwili zobaczyli kilku biegnących na oślep kmiotów, którzy wyminęli ich szerokim łukiem. Nie mieli ochoty ścigać ich i pytać, kto zacz. Przed sobą, najdalej trzydzieści kroków zobaczyli chorągiew. Akurat w czas, bo czarny materiał załopotał i runął na ziemię niknąc im z oczu.
Półork stłumionym głosem wydał komendę.
-Atakować i krzyczeć Recja, już
-Dlaczego Recja?
Zapytał przygłupi Tob, któremu przed bitwą tłumaczono, że właśnie z Recją ma walczyć, a krzyczeć -Za Króla-, albo coś takiego. Pozostali wydarli się wniebogłosy i runęli na liczniejszych, ale zaskoczonych powstańców, którzy właśnie cieszyli się ze zdobycia sztandaru. Impet pozwolił im odepchnąć wrogów i ruszyć za nimi w pościg. Tortaugna sięgnął po pikę z chorągwią i podniósł ją najwyżej jak mógł, by dać znak, że baron jeszcze nie przegrał. Stał praktycznie na stosie trupów i był sam. Z mgły wyłoniły się trzy szarżujące nań postaci. Tylko trzech, ale ogromna sylwetka i dwuręczny topór w rękach jasno wskazywały, z kim ma do czynienia. Rycerz-zbój Bredgar zwany Tłustym Bykiem. Jeden z najgroźniejszych ludzi w kraju. Pozostali dwaj też wyglądali na twardzieli. Zbliżali się ku niemu szybko szarżą zmęczonych, ale wciąż silnych zabijaków. Nie było czasu na ucieczkę, gdyby kiedykolwiek uciekał. Wydał z siebie iście orczy ryk i ruszył na spotkanie przeznaczenia.
Biegnącego z lewej nadział na opuszczony nagle sztandar, a trzymany w prawej dłoni dwuręczny miecz skrzyżował z toporem Bredgara. Stylisko pękło obsypując obu drzazgami, ale Tłusty Byk samym impetem wpadł na Tortaugnę i obalił go swym stu trzydziesto kilogramowym cielskiem na ziemię. Mimo płytowej zbroi półorkowi odebrało na chwilę dech. Bredgar wykorzystał to i złapał go za szyję. Zamiast dusić uderzył głową rozbijając przeciwnikowi łuk brwiowy i zalewając go krwią.
Półork widział nad sobą czerwoną z wysiłku, okoloną blond warkoczami głowę człowieka. Szczerbate usta krzyczały.
-Zdechniesz! Jak pies!
Tortaugna uwolnił z pod grubasa ręce, otrzymał kolejny cios z główki i wykrzyczał:
-Mantikorą to ty nie jesteś!
Jednocześnie oboma rękami uderzył Byka w skronie. Stalowe rękawice odebrały grubemu przytomność, a może i życie. Tortaugna wykopnął go z obu nóg jak najdalej od siebie. W tym momencie trzeci wróg znalazł wreszcie miejsce na czysty cios i zamachnął się mieczem na leżącego. Byłby zabił półorka, ale powstrzymał go bełt z nieznanej kuszy.
Tortaugna spojrzał jedynym widzącym okiem, sięgając jednocześnie miecza. Wciąż celując niegroźną już bronią stał nad nim czternastoletni może kusznik w barwach wojewody Grudzica. Czekał tak aż półork wstał i podniósł na powrót sztandar. Tym razem oburącz, bo wisiał na nim wijący się w przedśmiertnych drgawkach miecznik. Spojrzał na chłopaka uważniej.
-Uratowałeś mi życie. To było odważne.
-Dziękuję, panie.
-Taki ze mnie pan… chociaż… nie wola by zostać giermkiem, młody?
Oczy młodego rozbłysły. Syn skryby, który z biedy zaciągnął się do strzelców, bo tylko oni chcieli takich szczeniaków, mógł zostać giermkiem. Prawdziwego rycerza. Takiego, co zabił Tłustego Byka.
-Tak, to znaczy, tak panie.
-To dobrze. Dobij rannych i zabierz, co tam mają. Zerknij na topór. Może magiczny, jaki.
II.4 Książęta
Rozmawiali jak ojciec z synem, ale też jak książę z następcą. Bo Wurdaur, choć w hierarchii Wielkiej Lejatonii był margrabią, to wolno mu było używać tytułu księcia, a pochodził od królów i ród swój mógł wywieść od samego Alherma Srebrnego.
Mimo dziesięcioleci panowania Mestorydów jego dziad, a później ojciec i on sam pielęgnowali wspomnienie dawnej chwały rodu, udając jednocześnie lojalnych wobec dworu. Mimo posiadania znacznych sił i wielu lenn, nigdy otwarcie nie ruszyli z poparciem dla któregoś z parweniuszowskich powstań przeciw Ragnarowi, ani Cymliemu. Nawet teraz stryjeczny brat margrabiego walczył w barwach króla przeciw zrewoltowanej Recji. Lejatonia powinna być jedna i silna, ale mieć na tronie kogoś innego niż kazirodczy i niepoczytalny ród Mestora. Wurdaur w zaistniałej sytuacji widział szansę na zmianę, na triumf jego rodu i powrót korony w prawowite ręce. Tak rozumował ojciec, ale wydawało mu się, że syn nie rozumie lub nie chce go zrozumieć. Dlatego stali teraz na przeciw siebie w trwającym kilka już minut milczeniu.
Margrabia książę Wurdaur pieczętujący się wiśnią. Czterdziestodwuletni, otyły, ale i postawny. Niemal zupełnie łysy, z wielkimi kasztanowymi wąsiskami i brodawką na nosie. Mimo wieku wciąż sprawny i silnoręki, o nieugiętym spojrzeniu. Naprzeciw niego o cal wyższy i dwadzieścia cztery lata młodszy Szledaur Axel – jego pierworodny. Silny, szczupły, o gładko ogolonej twarzy i bujnej grzywie kasztanowych włosów kończących się tuż nad linią szerokich ramion. Wyglądał jak ojciec w jego wieku, ale nie podzielał marzeń o koronie, ani nie uważał Mestorydów za złą dynastię.
Dlatego teraz, kiedy już obaj wyrzucili z siebie wszystko, co było do powiedzenia, obaj nieprzekonani i obaj doskonale zdający sobie sprawę, że zdanie ojca jest decydujące, patrzyli się na siebie. Obaj myśleli, ale żadnemu nie przychodziło nic mądrego do głowy. Wreszcie pata przerwał młody służący, który przyniósł jakąś wiadomość, ale widząc książąt nie w humorze wycofał się na korytarz. Szledaur powiódł za nim wzrokiem, jego ojciec wykorzystał chwilę by się odwrócić i ze słowami -Każ spakować swoje rzeczy, wyjeżdżamy w piątek!- Wymaszerował z komnaty.
II.5 Melkaitev
Mała, podła kobietka, będąca w istocie chowańcem, przepychała się z karłem Korfu, próbując zdobyć dla siebie na wyłączność szparę w drzwiach do obrysowanego magicznymi znakami pokoju. Było przez nią widać ich pana i władcę, który obrabiał kobiecą, choć, wedle ludzkich standardów, niepiękną, demonicę. Jej krzyki, jęki i wydyszane słowa w różnych językach skutecznie tłumiły odgłos szamotaniny kurdupli przy drzwiach.
Kiedy skończyli, Melkaitev puścił trzymaną dotąd za rogi kochankę i podniósł ją z klęczek. Dotknęła pośladkami i ogonem jego zmęczonego już prącia, a plecami oparła się o szeroką pierś maga. Wydała z siebie odgłos, który mógł być wzięty za jednoczesne syczenie i warkot. Zadowolona odwróciła ku niemu swą pokrytą czerwonymi łuskami twarz i wyszeptała jedno słowo w mowie Lejatonii.
-Teraz.
Brzmiało słodko w jego uszach.
Bez słowa zarzucił kosztowny, granatowy szlafrok i podprowadził ją do sąsiedniego pomieszczenia. Karzeł i meffitka stracili ich z oczu i zgodnie już postanowili się wycofać do kuchni.
Tymczasem mag zatrzymał gestem demonicę i silnym szarpnięciem otworzył klapę w podłodze. Przykucnęła, by objąć wzrokiem całe, spowite ciemnościami, pomieszczenie. Z loszku na wino parzyły na nią oczy solidnie związanych i zakneblowanych jeńców.
-Należą do ciebie, kiedy tylko dotrzymasz umowy.
Piekielna kobieta spojrzała w przystojną twarz Melkaiteva, na jego drapieżny uśmiech. Z niecierpliwością zerwała z własnego ciała niewielki tatuaż, który zaraz urósł, nabrał głębi i otworzył się już jako skrzyneczka. Wyciągnęła z niej zwój, który zaczął oblepiać jej szpony cienistymi mackami.
-Pakt. Tak jak chciałeś.
Mag ujął artefakt i niezbyt delikatnym szarpnięciem oderwał go od jej dłoni. Cieniste macki jakby wzdrygnęły się, po czym pochwyciły jego palce. Uśmiechnięty, ze zmrużonymi oczami spojrzał na nią.
-To przyjemność robić z tobą interesy.
-I z tobą, Ziemcze.
Odpowiedziała zalotnie smagając go ogonem po biodrze. Potem wskoczyła do piwnicy, a on zatrzasnął za nią właz i zablokował go skoblem.
Teraz Melkaitev mógł usiąść spokojnie i kazać karłowi zaparzyć ulubione ziółka. Kiedy karzeł przyniósł je, odebrał od niego drewniany kubek i zaciągnął się mocnym, przyjemnym zapachem.
-Miałem już małą armię, tytuł i kilka szych polityki w kieszeni. Teraz mam jeszcze ten pakt. Co myślisz Korfu?
Zapytał z zamkniętymi oczami delektując się aromatem.
-Myślę, że cholernie ci zazdroszczę Melkaitevie. Cholernie, cholernie.
Pryncypał roześmiał się dość sympatycznie.
-Więc powiedz mi, dlaczego dotąd nie zabiłeś takiego zarozumiałego, pewnego siebie i udanego sukinsyna jak ja?
-Miałbym cię zabić?
-Czasami chciałbyś, prawda?
-Ja… wiesz… czasami tak.
-Ale nigdy nawet nie spróbowałeś, prawda? Nawet nie zamierzyłeś się na mnie nożem, ani nic.
-Skąd wiesz?
-Tak mi się wydaje. Mam rację?
-Tak Melkaitev. Chyba się bałem, ale nie tylko. Bez ciebie byłbym tylko pieprzonym karłem. Niby uczę się magii, ale sam… sam wiesz.
-Nie oszukujmy się. Możesz nauczyć się podstaw, ale wielkim magiem to ty nie będziesz.
-Ani rycerzem, ani marynarzem, ani nawet dobrym parobkiem. Zawsze tylko karłem.
Melkaitev roześmiał się, zakrztusił nieco ziółkami i klepnął Korfu po ramieniu.
-Przeceniasz problem swojego wzrostu. Cymli jest królem dłużej niż ja żyję, a nawet nie może sobie podetrzeć. Jest naprawdę dobrym królem.
-Nie wiem. Nie znałem nigdy żadnego innego.
-Uwierz mi. Gdybym urodził się z innym ciałem i tak byłbym, kim jestem teraz. Tu się liczy wola i charakter. To właśnie cechuje królów.
-Ale chyba nie mnie.
-Za to jesteś rozsądny i niegłupi. Mógłbyś być świetnym zarządcą, sekretarzem, albo ministrem. Chciałbyś być ministrem, Korfu?
Oczy karła zaświeciły się.
-O tak! Chciałbym! Ale nie powinniśmy dzielić skóry na niedźwiedziu. Nie możesz mi tego obiecać.
-Nawet sobie nie mogę. Pomijając, że rzadko dotrzymuje słowa. Nie ma tego na wyciągnięcie ręki, ale lubię marzyć. Pomyśl sam. Z upoważnienia jaśnie oświeconego Melkaiteva I et c., ja Korfu Karzeł nakazuje płacić podatek od każdego cala wzrostu powyżej sześciu stóp w wysokości niżej określonej. Co ty na to?
-Dodałbym: pod karą chodzenia na klęczkach. Albo może kazałbym zbudować sobie okropnie niski dom. To rzeczywiście niezła wizja. A o czym ty marzysz Melkaitev?
-O koronie Deivona, a wiesz, dlaczego?
-Jeśli z innego powodu niż pozostali, to wal!
-Bo nie da się zdobyć niczego większego w Lejatonii. Nie chodzi mi o księżniczkę, całą tę władzę i kłaniających się bubków. Nie muszę być bohaterem z przepowiedni. Nie mówię, że będę dobrym królem. Chcę tylko przez chwilę poczuć na głowie ciężar mówiący, że jestem najważniejszy w całym cholernym królestwie. A potem niech się dzieje, co chce!
II.6 Mallaneja
-Posłuchaj mnie Kahnais Kwiecistosłowa. Proszę wysłuchaj mej prośby. Nawet nie potrafię przekonać samej siebie, że bezspornie istniejesz i możesz ze mną rozmawiać. Jeżeli jednak jesteś Panią Intryg i w tej chwili moim jedynym rozmówcą nie jest kołaczące się we mnie serce, to proszę pomóż mi, gdyż ważę się na niemożliwe. Bez planu działania chwytam szansę ulotną jak sen motyla i będę musiała zdać się na improwizację. I na ciebie również, jeśli zechcesz mi pomóc.
Szept modlitwy niknął w żyjących ścianach świątynki. Bluszcze i krzewy słuchały, ale nie odpowiadały. Nikt nie spodziewał się po nich odpowiedzi. Istniały by uspokajać swą soczystą zielenią jakieś zbłąkane elfie dusze, które tu przygnał strach, nadzieja lub przypadek. Najczęściej przypadek. Mieszkańcy Trialvei nie lubowali się w padaniu na twarz przed bogami i kapliczka pomniejszej boginki była dobrze utrzymana bardziej przez wzgląd na tradycję i dobry smak niż rzeczywistą potrzebę. Rzesze pielgrzymów kierowały się raczej na nowo wybudowany basen kąpielowy.
Mallaneja jednak nie przybyła tu bynajmniej z przypadku. Strach i nadzieja były już bardziej prawdopodobnymi powodami, ale najbardziej potrzebowała potwierdzenia podjętej już nieodwołalnie decyzji. W przeciwieństwie do swych krajan, zamiast dysput filozoficznych i kultu niepewności, wolałaby bogów twardo trzymających władze nad swymi dziedzinami. Takich, którzy nie pozwalaliby zbytnio rozszaleć się elfom i przede wszystkim ludziom. Gdyby tak było nie musiałaby dziś podejmować tej śmiertelnie niebezpiecznej gry. Dlatego wolałaby poczuć, że jakieś bóstewko chociażby zwraca na nią uwagę. Nie było ku temu żadnych przesłanek, ale też Kwiecistosłowa nie zwykła mówić wprost.
Jedynym, co przerwało jej rozmyślania był maleńki zielonopióry ptaszek zwany złodziejem jarzębiny. Sfrunął on do jej stóp i zaćwierkał, jakby pewny, że nic mu nie grozi. Siedząc w kucki uśmiechnęła się doń tak, iż gdyby był mężczyzną pewnie pękłoby mu serce, po czym najwolniej jak umiała wysunęła ku niemu jasnoróżową dłoń. Popatrzył na nią, kiwnął łebkiem, ale nie widząc nic dla siebie zaćwierkał ponownie i odleciał. Napełniło ją to dozą otuchy, choć przemknęła też ledwie zauważalna nutka zawodu, że ptaszyna nie usiadła jej na palcach.
Bardzo lubiła złodziei jarzębiny i choć raczej nie był on wysłannikiem bogini, to przypomniał jej o czymś, czego nigdy nie zauważała. Zamierzała jechać do zimnej, mokrej, a czasem śnieżnej Lejatonii, by ryzykować tam, a nawet poświęcić, życie. Wyruszała pchana nieracjonalnym imperatywem i niemożliwą do zrealizowania misją. Każdy by się zatrzymał, ale ona miała teraz nektar, który dodawał jej sił.
Kochała swój kraj. Ptaki, koty, błękit nieba, wolność, tradycję. Musiała przyznać, że ojczyzna nie żałowała jej niczego. Teraz przyszła pora na spłacenie długu.
-Uff, Kahnais, opiekuj się mną jak córką.
Westchnęła rozumiejąc, że nie wyjedzie jutro. Wyjedzie dziś.
II.7 Gundulf
Nie klęczał. Nie klękał przed nikim. Nawet przed swym bogiem. Siedział ze skrzyżowanymi nogami. Trzeci dzień. Bez jedzenia, wody, odpoczynku. Ćwiczył. Jego wola musiała być niczym miecz z adamantu. Ostra i niezniszczalna. Nie było miejsca na żadną słabość. Wiara była jego tarczą i posiłkiem, jego wytchnieniem. Bo Gundulf nie tylko widział Władcę Sztormów, nie tylko z nim rozmawiał. Był jego pięścią i głosem. Bożym wojownikiem.
Stewoł-Flan, Wiodący Wojowników, Sternik Losów, Zagłada Tchórzy i Władca Sztormów wkradł się do swego posągu i jego oczami spojrzał na wybrańca. Mężczyzna przekroczył już czterdziestkę, mimo tego nawet dla laika było jasne, iż nie brakuje mu sił. Gdyby wstał, mierzyłby więcej jak sześć stóp, a ramionami zawadzał o futryny. Nad wygolonymi skrońmi i potylicą górowała kapłańska kita siwiejących już włosów. Na twarzy zastygłej w grymasie zaciętości znać było blizny i ślady niełatwego życia.
Kamienne oczy rozjarzyły się zielenią, a wykuty z kamienia skrzydlaty rekin ożył. Kapłan przezwyciężając zastały opór stawów wstał i lekko schylił głowę.
-Witam cię, mój panie. Oczekiwałem cię.
-Czegóż potrzebujesz ode mnie Gundulfie, synu mój?
-Odpowiedzi, mój panie.
-Pytaj, więc.
Odparł bóg lekkomyślnie.
-Znam potęgę twoją i innych nieśmiertelnych i dlatego nie rozumiem jak to możliwe, że Ragnar i jego kaleki syn byli w stanie rządzić tyle lat, wbrew wam. Wam wszystkim. Przecież mogliście go usunąć, zabić. Nawet ty mój panie poniosłeś wielkie straty. Czemu nie chcieliście tego zrobić?
Bóg żachnął się. Nie miał ochoty odpowiadać śmiertelnemu. Nikt by nie miał, ale chyba nadszedł czas. Gdyby nie odpowiedział teraz lub skłamał, zasiałby ziarno niepewności w człowieku, który był dla niego ogromnie ważny.
-To nie było takie proste.
-Dlaczego, mój panie?
-Kiedy dwa wieki temu Lejatonia i Baere Firiulu starły się w morderczej wojnie, ludziom przewodziła wiedźma.
-Tak. Tełimena.
-Ludzie słuchali jej, a o pomoc prosili nas, bogów.
-A wy?
-Odmówiliśmy jej, podczas gdy kilkoro z nas pomogło elfom ci, których znasz jako elfich bogów. Dlatego rzuciła klątwę.
-Co to ma do rzeczy, mój panie?
-Setki, tysiące ludzi i orków popadły w niedolę, odpowiedzialnością, za którą obarczali w swej głupocie nas, nieśmiertelnych. Chcieli nadziei, bohaterów, ale nie chcieli już bogów. Dlatego tak jak ofiary są mym posiłkiem, tak ich wykoślawione pragnienia stały się posiłkiem legendy Mestorydów. Być może Bardaur był jeszcze do usunięcia, może nawet Furion, ale Ragnar juz na pewno nie. Został przeklęty, ale nie byliśmy dość silni żeby go zabić poza swoim terenem. To by zbyt wiele kosztowało.
-Nie byłoby warto, mój panie?
-Może i byłoby, ale nikt z nieśmiertelnych nie poświęci tak dużo siły na jednego śmiertelnego.
-I zlekceważony śmiertelny nakopał wam do dupy, prawda, mój panie?
W bogu zapłonęła furia sztormu. Prawie rzucił się ożywionym kamiennym ciałem na kapłana. Powstrzymawszy się odpowiedział. Słowa, choć przekazane telepatycznie wydawały się wycedzone.
-Tak, nakopał nam do dupy, jeśli tak chcesz to ująć.
-Nie to chciałem usłyszeć, mój panie, ale twój gest jest wielki.
-Gest?
-Powiedziałeś mi prawdę, mój panie, choć wiesz, że zadowoliłbym się kłamstwem. Jestem ci wdzięczny.
-Dowiedziesz tego na turnieju.
-Poczyniłem już przygotowania, wyruszę jutro, mój panie.
-Niech tak będzie.
Potwierdził bóg i usunął się w zaświaty. Gundulf został sam. Próba zapowiadała się na ciężką.
Przeczytałem pierwszą część.
Dlaczego o imionach królewskiej pary dowiadujemy się w taki sposób:
Minutę milczenia przerwał Cymli - bez wyjaśnienia, że Cymli to imię króla.
Powróciła do debaty Xantia. - j.w.
Nie przykuwa uwagi. Od początku wprowadzasz dziwne nazwy, imiona, dynastie, które nic mi nie mówiły i zaciemniały obraz. Za "dynastyczną" fantastyką nigdy nie przepadałem. Coś mi się wydaje, że w dalszych częściach liczba bohaterów będzie zwiększać się, i zwiększać, i zwiększać...
Oceny nie wystawiam, bo całości nie przeczytałem - może później robi się ciekawiej...