- Opowiadanie: Wojciech Gieryński - FARMACJA cz.2 - PŁONĄCY PTAK

FARMACJA cz.2 - PŁONĄCY PTAK

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

FARMACJA cz.2 - PŁONĄCY PTAK

-Co to za bzdury!? – krzyknął Kanabis, nadpobudliwy syn Validola. – Takie bajki to możesz opowiadać dzieciom, które wierzą nawet w twoje historie o lataniu na księżyc i maszynach, które same piorą majtki. Chyba każdy dobrze wie, jak wygląda ptak! Nawet zwęglony nie zamieni się w kamień!

– Dokładnie to samo chciałem powiedzieć. – Claritin ukłonił się lekko w stronę Validola. – Ptak nie może być kamieniem i takie jest właśnie moje zdanie na ten temat.

Marcello zignorował jednak Claritina i patrzył wprost w oczy Kanabisa, drgające jak liście dębu na wietrze.

– Nie twierdzę, że jest inaczej – powiedział. – Ptak nie może zamienić się w kamień. Istnieje jednak możliwość, że przepowiednia na temat Płonącego Ptaka nie jest dosłownym opisem. Wszyscy wiemy, że proroctwa zazwyczaj posługują się symbolami, prawda Sancturo?

– Tak, tak – wtrącił szybko Claritin, uprzedzając uzdrowiciela. – Chciałem właśnie powiedzieć, że należy pamiętać o symbolach. Nie wiem, co inni myślą, ale moja opinia jest taka, że ptak może być czymś innym, na przykład… symbolem. I taka jest właśnie moja opinia.

Claritin rozejrzał się po twarzach współplemieńców, napotykając szeroki przekrój reakcji: od obojętności do braku zainteresowania. Jedynie Kanabis obdarzył go wzrokiem, pod którym Claritin skurczył się o połowę, a kolor jego twarzy zaczął niepokojąco zlewać się z otaczającą trawą.

– Nie mamy czasu na takie bzdury – powiedział wódz. Marcello nie mógł oprzeć się wrażeniu, że Haszysz, owinięty wokół nóg swojego pana, wyciągnął szyderczo język w jego stronę. – Musimy pogodzić się z faktem, że nikt nie odnalazł szczątków Małego Płonącego Ptaka, ale… Kanabis i jego wspólnik, Dianabol, wykazali się największą odwagą i byli najbliżej, przynosząc nam to oto… pióro. Wprawdzie nie jest spalone, ale… no, w każdym razie byli najbliżej i to oni właśnie zasiądą w radzie starszych…

– Jeśli przeżyjemy dzisiejszą noc!

Marcello spojrzał w niebo. Oczy pozostałych podążyły w tym samym kierunku. Świecący jasno obiekt, jeszcze pół godziny temu nie większy od przeciętnej gwiazdy, teraz był już co najmniej wielkości oczu Drogimisia, który wpatrywał się w niego jak zahipnotyzowany.

– Możemy wprawdzie siedzieć tutaj i czekać aż wielka kosmiczna skała spadnie na nas i wbije naszą wioskę głęboko w ziemię – ciągnął Marcello. – Możemy też zaryzykować i wykorzystać Małego Płonącego Ptaka, którego znalazł Drogimiś, dla przebłagania jego Wielkiego Brata.

– Myślę, że nie chodzi o to, żeby spróbować i może nie ma sensu próbować, ale zawsze warto, to znaczy nie zaszkodzi spróbować – wtrącił Claritin. – No bo przecież jeżeli już mamy zginąć, to może nie musimy ginąć… tak właśnie myślę, a poza tym…

– To jakiś… niesens! – krzyknął Kanabis. – Jako członek rady starszych bezzwłocznie sprzeciwiam się takim niedożelnym pomysłom! Wolimy zginąć z horrorem niż poddając się wymysłom odmień…

– Dość, synu! – powstrzymał go Validol. – Ale chyba i tak wszyscy się zgodzą, że pomysł Marcella jest… do bani. Prawda?

Wódz rozejrzał się dookoła, napotykając spuszczony wzrok swoich wojowników.

– A co z moim Małym Płonącym Ptakiem? – zapytał Drogimiś, nie przestając się uśmiechać. – Nie podoba się wam?

– Nie o to chodzi, Drogimisiu – powiedział Marcello. – Wolą zginąć niż zgodzić się na pomysł, który mógłby uratować nasze rodziny. A wszystko tylko dlatego, że jest mój a ja nie jestem jednym z was.

– Jak to nie jesteś? – Wielkie oczy Drogimisia jeszcze się powiększyły, podobnie jak ognista kula na niebie. – Przecież jesteś Marcello!

– Tak, Drogimisiu, ale to wszystko nie jest takie proste. Miło, że chociaż ty tego nie rozumiesz.

– Ja… tego… – odezwał się Sanctura. – Uważam niestety, że Marcello może mieć rację.

Spojrzenia wszystkich mężczyzn w jednym momencie zawisły na uzdrowicielu. On jednak był przyzwyczajony do skupiania na sobie uwagi i nie zrobiło to na nim wrażenia.

– Kiedy tak myślę i niestety myślę o przepowiedni, to niestety wydaje mi się, że Płonący Ptak może być niestety czymkolwiek… oczywiście niestety płonącym. Bo pomyślcie niestety logicznie! Gdyby chodziło o zwykłego ptaka, tylko oczywiście niestety płonącego, to co mogłoby nam niestety grozić, jeśli taki spadłby na wioskę? Nawet jeśli niestety byłby wielki? Straty może i byłyby duże, ale przecież przepowiednia mówi niestety o apokalipsie, zmiecionych chromosomach, spalonym drzewie genealogicznym, czy jak to tam niestety szło. A skoro tak, to musi chodzić o coś niestety znacznie większego, jak na przykład niestety to!

Wielka kula jarzyła się białym światłem na tle ciemniejącego nieba. Teraz miała już wielkość głowy noworodka.

– Mamy niecałe trzy godziny i możemy jeszcze niestety uratować wioskę, jeśli to, co znalazł Drogimiś jest niestety tym, o czym mówi przepowiednia.

– Musimy ratować wioskę – jęknął Claritin. – Cały czas przecież to mówię.

– No to idę przygotowywać wywar – stwierdził Sanctura, zaskakująco energicznie zrywając się z miejsca.

– Nie możemy się na to zgodzić! – zawołał Kanabis, zatrzymując uzdrowiciela w miejscu. – Ojcze!

Validol spoglądał to na syna, to na uzdrowiciela, to na Marcella, jakby próbował wyczytać z ich twarzy, który ma rację, albo którego bardziej opłaca się poprzeć. Przez chwilę na placu panowała kompletna cisza.

– Nie jestem zainteresowany miejscem w radzie plemienia – powiedział Marcello, patrząc prosto w oczy wodza. – Doceniam, jaki to zaszczyt, ale myślę, że byłoby to wbrew tradycji, ponieważ nie wywodzę się z waszego rodu. Jeśli znaleziony przez Drogimisia Mały Płonący Ptak zadziała i przeżyjemy, moim zdaniem to on powinien dołączyć do rady oraz… Kanabis…

Syn wodza, który już miał mu przerwać, zastygł z wpółotwartymi ustami. Opadnięta szczęka wyglądała wprawdzie dość zabawnie obok zaciśniętych pięści, ale zwiastowała nadzieję na zmianę stanowiska.

– …no, w uznaniu ogólnych zasług i tak dalej – wyjaśnił Marcello. – Czy wszyscy się ze mną zgadzają?

Kilka rąk wyrwało się do góry, ale natychmiast opadło pod karcącym spojrzeniem wodza.

– To jest chyba moja kwestia! No więc, czy wszyscy się zgadzają spróbować… no, z tym wywarem i żeby Kanabis… i Drogimiś weszli… zostali załączeni… no, sami wiecie, o co chodzi?

Tym razem wszystkie ręce wyskoczyły wysoko w powietrze, jakby chciały p rzyciągnąć zbliżającego się Wielkiego Płonącego Ptaka.

 

xxxxxx

– Niczego nie czuję, a ty czujesz? – szepnął Abacavir, najmłodszy z farmadzkich mężczyzn, siedzący obok Marcella. Rodzice, wybierając mu imię, bardzo się starali, żeby zawsze był pierwszy na liście. Oczywiście pod warunkiem, że ktoś najpierw wymyśli alfabet.

– Cicho! – szepnął Marcello. – Musisz się bardziej skoncentrować.

– A jak to się robi?

– Po prostu wyobrażaj sobie tylko, że Wielki Płonący Ptak spadnie daleko od naszej wioski.

Przez chwilę w kręgu znowu panowała cisza, podkreślana zaśpiewami Sanctury.Uzdrowiciel nigdy nie miał słuchu muzycznego, a im był starszy tym większą torturą stawał się jego śpiew. Niektórzy twierdzili wprawdzie, że był on także kluczem do coraz większej skuteczności jego czarów. Chorzy momentalnie zdrowieli, kiedy tylko Sanctura rozpoczynał rytualne zawodzenia. Niektórzy nawet całkiem rezygnowali z chorowania oraz odnoszenia ran w walce. Zaczynali nagle twierdzić, że zapobieganie jest ważniejsze od leczenia. Potem koncepcję tę perfidnie wykradną im starożytni Grekowie.

Ognista kula urosła w ciągu ostatnich dwóch godzin do rozmiarów korony wielkiego samotnego kasztana, rosnącego na skraju polany w centrum wioski. Nie tylko Abacavir miał kłopoty z koncentracją w obliczu Monstrualnego Płonącego Czegoś, spadającego z nieba wprost na głowy zgromadzonych Farmatów. Poza tym, że w wiosce zrobiło się jasno jak w dzień, to jeszcze dodatkowo żar lejący się z nieba dawał się coraz bardziej we znaki.

– Jak tak dalej pójdzie usmażymy się zanim to coś na nas spadnie –powiedział całkiem potulnie Kanabis. W ciągu ostatnich dwóch godzin, w obliczu powiększającego się tajemniczego obiektu, stracił swój zwykły rezon. – Jesteś pewny, że to jest właściwa mikstura, Sancturo?

– Nie mam niestety wątpliwości. Wszystkie reakcje w czasie sporządzania wywaru zachodziły niestety dokładnie tak, jak to jest przewidziane w przepowiedni. Nie może być niestety mowy o pomyłce.

– Dziwne – mruknął Kanabis. – Mam wrażenie, że nic się nie dzieje.

– A mnie się podoba! – wtrącił się Drogomiś. – Zrobiło mi się jakoś tak… wesoło.

– No właśnie, to samo chciałem powiedzieć. – Claritin lustrował twarze Farmatów. – Wprawdzie nuta głowy była trochę rozczarowująca, z przewagą kamienia i lekkim posmakiem ziemi, ale już nuta serca jest znacznie wyraźniejsza i ekscytująco pobudza kubki, czopki inne wycypelki. Niech mi wolno będzie wspomnieć tylko jeszcze, że chyba już nawet wyczuwam bazę i brzmi ona niezwykle obiecująco. Przypomina nieco poranną przełęcz skąpaną w czerwcowym słońcu, chociaż nie jestem jeszcze do końca pewny, czy to północny, czy południowy stok.

Przez moment oczy wszystkich mężczyzn wbite były z fascynacją w Claritina, który pasł się i sycił ogólną admiracją. Można było przysiąc, że urósł w ciągu ostatniej minuty o co najmniej trzydzieści dwa milimetry.

– No właśnie – powiedział w końcu Drogimiś, ocierając rękawem pot, ściekający mu strumieniami z czoła. – Mnie też to kręci, jak cię mogę. Sancturo, czy ty przypadkiem nie dodałeś tam?…

– Przepis objęty jest ścisłą tajemnicą, pod karą niestety klątwy. Mogę jedynie jeszcze raz niestety zapewnić, że jest tam wszystko, co trzeba żeby niestety odegnać zły los.

– To może robimy coś nie tak? – zasugerował Validol.

– A gdybyśmy się tak chwycili za ręce, panowie! – zaproponował Marcello. – Złączenie ciał mogłoby pomóc połączyć nasze umysły.

Wojownicy rozglądali się po sobie z konsternacją. Nie wiadomo, czy chodziło im o chwytanie się za ręce, czy o koncepcję panów, która była głęboko sprzeczna z tradycją ich plemienia, opartą na idei komunizmu pierwotnego, w którą wszyscy Farmaci szczerze wierzyli. Jeden z poprzedników Sanctury miał nawet sen, pod wpływem którego wystąpił o kanonizację Marksa i Engelsa. I doszłoby do tego, gdyby większość plemienia w demokratycznym głosowaniu nie uznała, że słowa: Marks i Engels brzmią niezwykle obiecująco jako nazwy dla nowych drinków wieloowocowych z parasolkami. I tak już zostało.

– Nie wiem jak inni, ale nie jestem pewny, czy chcę łączyć swoje ciało z innym mężczyzną – powiedział Kanabis.

– Tylko ręce, panowie! – Marcello uśmiechnął się. – Myślę, że jeżeli miałoby to uratować nas i nasze rodziny, to możemy podjąć takie ryzyko.

– W porządku! Każdy chwyta sąsiadów za ręce i próbujemy raz jeszcze – zakomenderował Validol.

Tym razem nikt nie protestował. W ciszy panującej na placu prawie natychmiast dało się słyszeć trzaski. To mężczyźni miażdżyli sobie dłonie, żeby uniknąć posądzenia o zły dotyk. Tak na wszelki wypadek.

Prawie natychmiast powietrze w centrum wioski zgęstniało, a już po chwili stało się napięte jak cięciwa łuku. Gdyby w tamtym momencie Wielki Płonący Ptak zdecydował się rzucić na wioskę, odbiłby się od wytworzonej tarczy i odleciał tam, gdzie jego miejsce. Albo przynajmniej opadłby na sąsiednią wioskę i żaden z Farmatów nie miałby mu tego za złe. W końcu doskonale znali stare jak ludzkość przysłowie, że najlepszy sąsiad to martwy sąsiad. Nic takiego jednak się nie stało.

Po trzech minutach rozpaczliwego wysiłku i napięcia, które poskutkowało nie tylko obficie spływającym po twarzach potem, ale także zmianą zapachu otoczenia, koncentracja wróciła do poprzedniego poziomu. Wszyscy z niewinnymi minami oglądali się na sąsiadów, starając się dociec, który z nich tak zepsuł powietrze.

A Wielki Płonący Ptak był już blisko, bardzo blisko. Przesłaniał większą część nieba i nie pozostawiał najmniejszej wątpliwości, że jeżeli coś nie zostanie zrobione bardzo szybko, cała populacja Farmatów przejdzie do historii jedynie jako egzotyczny element dekoracyjny, wikrustowany w olbrzymi skalny obiekt.

– Spróbujmy niestety jeszcze raz – zaproponował Sanctura. – Proponuję jeszcze po łyku magicznego eliksiru i niestety skupiamy się.

– Nie mamy wystarczająco siły! – stwierdził Marcello. – Jest nas za mało.

– Nie mamy też niestety czasu. Nie możemy czekać aż niestety urodzi się nam więcej mężczyzn.

– Jasne, dlatego muszą do nas dołączyć kobiety!

– Jak to, kobiety!? – zapytał Validol. – To przecież wbrew tradycji!

Zrywając się ze swojego miejsca, Marcello dojrzał jeszcze kątem oka, że Kanabis otwiera usta, by poprzeć ojca; Drogimiś zaperza się, szykując kontrę w obronie kobiet; a Claritin głowi się, jak tu poprzeć obie strony i stworzyć wrażenie, że to on jest pierwotnym źródłem opinii… obojętnie która zwycięży w sporze.

Marcello nie czekał na rozstrzygnięcie sporu. Na chwilę zniknął w namiocie kobiet ale zaraz powrócił, ciągnąc za sobą Lidokainę. Za nią podążała reszta kobiet. Wyglądały na wstrząśnięte rozwojem wydarzeń i z przerażeniem spoglądały na płonącą na niebie kulę.

Gdy tylko Marcello usadził kobiety wewnątrz kręgu, utworzonego przez ich mężów, synów, ojców i braci, uzdrowiciel podał wszystkim po łyku wywaru i ponownie chwycili się za ręce.

Tym razem nie było wątpliwości. Powietrze nad ich głowami zgęstniało i zaiskrzyło. Zaraz też z góry dobiegły ich tarcia i zgrzyty. To płonąca kula ścierała się z ochronną bańką, wygenerowaną przez Farmatów, wyrzucając w niebo snopy iskier.

A potem nastąpił koniec świata. Jeden z wielu końców świata w historii ludzkości, gwoli ścisłości. Wszyscy Farmaci, nie zważając na swój stosunek do ognistej kuli, deficytu budżetowego, czy konfliktu w Iraku, rzucili się twarzami do ziemi, zasłaniając oczy przed oślepiającym blaskiem. A szkoda, bo stracili jedyny taki spektakl za ich życia.

Bo, jeśli jeszcze się nie zorientowaliście, to wszyscy przeżyli. Część okolicznych plemion nie miała już takiego szczęścia. Wielka kula ognia, po napotkaniu niespodziewanego, zorganizowanego oporu Farmatów, rozpadła się na setki mniejszych odłamków, które rozprysnęły się dookoła z prędkością gniewu, podsycanego wstydem.

Spektakl ten widoczny był na większej części północnej półkuli, stając się inspiracją dla domorosłych piromanów wielu krajów i narodowości. Produkcja fajerwerków, które miałyby imitować tamte niezwykle efekty świetlne, okazała się jednak trudniejsza niż sobie wyobrażano. W końcu większość zrezygnowała z eksperymentów i zdecydowała się na import z Chin.

Starożytni Chińczycy zresztą natychmiast zareagowali na wybuch Wielkiego Ognistego Ptaka i wysłali do Organizacji Narodów Zjednoczonych oficjalny protest na naruszenie praw autorskich. List ten musiał jednak poczekać dobrych kilka tysięcy lat, dopóki odpowiedni organ nie został utworzony.

Natomiast Farmaci mieli ważniejsze sprawy na głowie niż wymyślanie sztucznych ogni, handel z Chińczykami, czy tworzenie organizacji dla zapewnienia pokoju i bezpieczeństwa międzynarodowego. Interesowało ich jedynie własne przetrwanie. A właśnie dostali kolejną szansę i nie mieli zamiaru jej zmarnować.

Impreza, która rozpoczęła się chwilę po pokonaniu Wielkiego Płonącego Ptaka, trwała cztery dni i ciągnęłaby się dalej, gdyby nie wyczerpały się zapasy magicznego eliksiru, wykrętu przydennego, kompotu z rzadkiej rośliny o pięknych czerwonych kwiatach, oraz wsadu fajkowego z niewielkim dodatkiem Żwirka i Muchomorka.

 

Koniec

Komentarze

W kwestii tytułu: budzi skojarzenia. Konkretnie - przed oczami mam obraz niezbyt trzeźwego studenta aptekarstwa, który rozlał jakiś łatwopalny płyn i przypadkiem podpalił sobie... ptaka.

Nie jestem pewien, czy Autorowi o to chodziło. Choć - kto wie.

Nowa Fantastyka