
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
W oddali rozległy się wystrzały zamorskich muszkietów. Każdy wybuch powodował opadanie pyłu na klepisko ziemianki. W ciemnościach wśród pakunków z jedzeniem niemal nie można było dostrzec dwóch postaci kulących się od chłodu panującego w zakopanej spiżarni. Jedna z nich trzymała troskliwie w rękach małe zawiniątko. Przez otwór w suficie sączyły się promienie letniego słońca.
– Szwedzi są daleko. Ta ziemianka nie była odkopywana już od dwóch księżyców. Nie będą nas tu szukać. Przynajmniej przez jakiś czas. – powiedziała kobieta, starając się opanować drżenie swojego głosu. Dla dobra całej trójki musiała uspokoić przerażonego mężczyznę. Karczmarz Chociemir nie był z natury człowiekiem lękliwym. Był jednak chrześcijaninem i wpojone mu przekonania nie pozwalały mu siedzieć spokojnie w obliczu czarownicy. A za taką na pewno ją teraz uważał. Nawet fakt, że ocaliła mu życie, nic nie zmieniał. Dąbrówka miała nadzieję, że dobrze zrobiła zachowując go przy życiu.
– Kim… jesteś…? – cedził przez zaciśnięte ze strachu zęby. Nie krzyczał, więc młoda kobieta odetchnęła z ulgą. Nie wyda ich kryjówki. – Znam Cię od brzdyla. Dziewek takich tyle, co błota. A jednak…
– A jednak ocaliłam Ci życie. – ucięła. – Ciszej… – syknęła. Zdawało jej się, że usłyszała szuranie butów na zewnątrz ziemianki. Zamarli. Odgłosy grabieży i walki dochodziły od strony lasu. Karol Gustaw rozpoczął swój najazd na Rzeczypospolitą już miesiąc temu, ale wieści o armii nie dotarły wcześniej do ich wioski należącej do Tykocińskiego Opola. Natarli na nich rankiem nie zostawiając szans na ucieczkę.
– Dziękuję waćpannie. – ukłonił się z wdzięcznością głębiej niż wypadało. Dąbrówka uśmiechnęła się na widok tej żartobliwej kurtuazji. – „Każdy dzień chwał, bo śmirci zajedno, kiedy w próg zawita", jak mawiają na ambonie. – podjął rozmowę, gdy upewnili się, że nikt nie zbliżył się do kryjówki. Uwagi kobiety nie uszło, że Chociemir był już spokojny. – Mów, jak to zrobiłaś. W jednej chwili byli my w karczmie, w drugiej tutaj, w ziemiance. – nie odpuszczał. – Ziemianka zacnie uklepana, zamkniona na dwa księżyce. A my w środku siedzim od poranka. Jak to? – usiadł na klepisku i wyraźnie nie zamierzał ustąpić.
Dąbrówka spróbowała usadowić się wygodniej na cebulach i nagle zagryzła wargi z bólu. Jej poruszenie obudziło małą istotkę, którą trzymała w ramionach. Mała zapłakała.
– Cicho! – warknął Chociemir. – Ścichaj dziecko, albo przepadniem.
– Mamo, boje sie… – wyszeptało zawiniątko zatrważając dodatkowo karczmarza, który naoglądał się dość cudów na jeden dzień. Chociemir powstał gwałtownie i uderzył głową o sufit.
– Ono mówi? Roku wszak ni ma nawet. W imię Ojca, Syna… – przeżegnał się. – Sam widział, jak żeś bodaj rok temu brzuchata chodziła!
– Moja mała Nieradka nie ma jeszcze roku. – potwierdziła ostrożnie. Imię jej córki było tymczasowe. Dorosłe imię dostanie dopiero na postrzyżynach, gdy złe duchy nie będą już miały do niej łatwego przystępu. – Ale jak sam widzisz, jest dosyć mądrą dziewuszką i nie chciała dłużej czekać zanim by się mówić nauczyła. – pokazała mu zawiniątko. Ze środka wyjrzała ciekawie na karczmarza zapłakana twarz niemowlęcia. Dąbrówka westchnęła. – Dobrze chronię ją od złego. Jak każe tradycja, imię dostanie dopiero na siódme urodziny. Żadne licho jej nie opętało! – karczmarz aż się cofnął. Nie wiedział, do czego jest zdolna ta kobieta. Wolał jej nie denerwować. Dziecko widać diabelne, ale matka opętana przez biesa mogła się mścić.
– Pewno mądra po mamie. – rzekł na zgodę. Dziewczynka znów zaczęła płakać. – Mądra czy nie, niech się zamknie, bo nas znajdą.
– Ciii, malutka. Uspokój się. Opowiem Ci Twoją ulubioną historię, chcesz? – zaczęła kołysać małą uspokajająco.
– Kcie! – Nieradka zamachała z radości piąstkami.
– Tylko bądź cichutko i nie piśnij ani słóweczka! – przestrzegła córeczkę. – A i myślę, że nasz karczmarz też chętnie tej historii wysłucha…
– Babskie bajanie. – żachnął się Chociemir nie wyrażając chęci słuchania kołysanek.
– Jak mówiłam, chętnie wysłucha. – zmiażdżyła go wzrokiem Dąbrówka. – I może trochę zrozumie wtedy, co się wydarzyło dzisiaj. – niechętny karczmarz nadstawił ciekawie ucha na te słowa. – A więc zaczynamy. Jak wiesz, córuś…
– – – -
Kiedyś bogowie chodzili po naszej ziemi. Każde westchnienie wiatru, każdy szelest liści ukrywał boską istotę, którą czciliśmy czerpiąc radość z faktu, że żyjemy. Bóg gromu, Perun, strażnik składanych przysiąg; Dadźbóg, zawsze jasny na niebie, w chwale trzymający klucze do życiodajnego ognia; czy też Czarnobóg, ten który rządzi pod nami i hordom demonów wydaje rozkazy… Wszyscy oni stąpali kiedyś po ziemi i żyli wśród nas, z nami, niosąc nam pociechę, każąc w złości, strzegąc, niszcząc, pokazując nam różne oblicza natury.
Lecz przyszedł czas gniewu bożego i z ziemi powstał na niebiosa ten Jedyny, który każdą część dzieła pozbierał i przybrał się w nie niczym w pawie piórka, łącząc wszystko w jedność i głosząc swoją wszechobecność. Boski totalitaryzm jest silną wiarą i dobrze poddaje się działaniom kapłanów urabiającym tłumy niczym miękką glinę. Tam gdzie było wielu, tam został jeden. Miejsca kultu rozbudowano i ubrano je w kolory Jednego Boga Wszechrzeczy. Skradziono nawet święta słowiańskie, aby ludowi łatwiej było przyzwyczaić się do nowego Pana.
Ale to nie był koniec naszych bogów. Z dziada pradziada czczono różne twarze natury. Miasta powstawały dzięki uśmiechom bogów, dzieci rodziły się pod gwiazdami, a lud nie był tak głupi, jak myśleli kapłani. To co dobre niech trwa dalej, mówili. Ani to nam nie szkodziło, ani nie zagrażało, a było nasze, szeptali. W końcu, pod naporem, Jedyny Bóg wybrał sobie sojuszników. Każda rzecz dostała swojego patrona – świętego męczennika, który oddał życie w imię Jednej wiary. I tak, pod postacią świętych od rzeczy zagubionych, świętych od kowali, świętych od dzieci niechcianych i psów, świętych od prostytutek, starodawny porządek wrócił na nasze ziemie.
Wśród wielu dawnych panów puszcz i słowiańskich serc, można było spotkać Chorsa. W porównaniu do swojego brata, boga słońca, Swaroga, bóg księżyca był bardzo spokojny i delikatny dla swoich czcicieli. Jak światło słońca spala za dnia, tak światło księżyca daje wytchnienie nocą. Nie jest zaborcze – czasem świeci jaśniej by przepędzić mrok, a czasem pozwala nam ujrzeć w pełnej krasie gwiazdy. Chors zajmował się pływami, troszczył się o kobiety i dzięki zmianom jego oblicza mierzono czas. Czy był Chors słowiańskim Chronosem? Spokojny jak zawsze, nigdy nie pretendował do miana boga czasu. To była jego domena, tym się zajmował, ale gdyby któryś z młodszych bogów zażądał swojej dziedziny, oddałby ją. Miał wiele innych rzeczy, które kochał i o które dbał…
– – – – -
Kobieta umilkła. Nieradka niespokojnie poruszyła się. – Mamo! Mamo, co było dalej…? Mamo, nie śpij! – mała nie lubiła, by cokolwiek przerywało jej ulubioną historyjkę. Dąbrówka z jękiem otrząsnęła się ze słabości, która ogarnęła jej ciało i umysł.
Karczmarz zauważył, mimo ciemności, powiększającą się plamę przy jej nodze. – Wszystko w porządku? – zaniepokoił się. Kobieta zauważyła, na co patrzył. Poprawiła się na klepisku, niby przypadkiem narzucając połę ciężkiego płaszcza na kałużę krwi.
– Wszystko dobrze. – westchnęła ciężko i wznowiła opowieść.
– – – – -
I stąpał Chors po ziemi i co ukochał, to stracił, bo wszystko poddaje się w końcu upływowi czasu. Ukochane puszcze zniknęły, ptaki traciły głos, a ziemia łkała pod stopami ludzi. Mijały wieki, a bóg księżyca coraz bardziej zniżał się i zbliżał do ludzi, by odnaleźć ich sny i marzenia, gdy zaczęli odgradzać się od niego latarniami. Żywot człowieczy jest krótki, więc po wielu wylanych łzach bóg, stworzony z ludzkich wyobrażeń, zaczął przyglądać się całym rodom. Wojny, choroby, przypadek… wszystko to składa się na kruchość naszego życia i jedyną rzeczą zdolną uśmierzyć żal po stracie bliskich jest pojawienie się na świecie czystej i nowej istotki. Jej rozwój, postępy i marzenia wypełniają luki w nieskończonym tańcu w wieczności. Z czasem Chors upodobał sobie jedną rodzinę: ludzi bliskich naturze, skłonnych do wiary w innych i pokornie przyjmujących wyroki losu. Za tą rodziną podążał przez czas i śledził jej zmagania. Ponieważ coraz więcej czasu spędzał myślami będąc z nimi, coraz bardziej zbliżał się do człowieczeństwa. W świetle upadku obyczajów i degradacji słowiańskich bóstw opiekuńczych nie było to najgorsze, co mogło mu się przytrafić. Kiedy patrzył na swoich braci i siostry, gdy płożyli się po ziemi i żebrali o chwilę uwagi, było mu żal straconego świata. Księżyc zawsze był otaczany wielkim szacunkiem i nie musiał bać się o siły, by istnieć na tym świecie. Jednocześnie Chors poprzez umiłowanie ludzi wykształcił w sobie wolę tak silną, że nie musiał martwić się o utratę swojej postaci.
Dużo czasu minęło zanim zorientował się, że to miłość daje mu siłę trwać i że jego największym pragnieniem było spotkać ludzi, których ukochał. Chors, bóg, chciał choć przez chwilę być człowiekiem. Przeraziło go to, ale i zaintrygowało. Przemierzając nocne niebo raz po raz myślał, jak mógłby spełnić swoje marzenia. Odkrył sposób, ale wydawał się on tak nieprawdopodobny, że aż niemożliwy do zrealizowania. Pokolenia przemijały, a wybrana rodzina nikła w oczach. Kiedy urodziło się ostatnie dziecko wygasającego rodu, a jego rodzice zostali zabrani przez czarną ospę, Chors zdecydował się działać. Ledwo urodzona dziewczynka ostatkiem sił trzymała się życia – jej babcia i dziadek nie potrafili zapewnić odpowiednich warunków dla chorowitego noworodka osieroconego zaraz po przyjściu na świat. Nie byli zamożni, lecz nigdy nie odmawiali pomocy, więc wojna i szalejąca choroba odcisnęły na nich niezatarte piętno. Zbyt wiele widzieli, by oszukiwać się, że ich wnuczka, ostatnie wspomnienie po ukochanych dzieciach, przeżyje. Równie dobrze mogła urodzić się martwa. Ale małe piąstki wciąż zaciskały się na kocyku, a dziecko kwiliło rozpaczliwie czepiając się życia. Starzy tulili małą i śpiewali jej dawne pieśni z czasów, gdy bogowie chodzili po ziemi. W małej wiosce nie pozostała już żadna kobieta, która mogła wykarmić niemowlę. Wszystkie zabrała gorączka.
Gdy przyszła noc, dziewczynka już niemal nie miała sił, by oddychać. Promienie księżyca dotknęły jej twarzy i łagodnie musnęły wycieńczone ciałko. Właśnie zbliżał się nów i księżyc przecinał rozgwieżdżone niebo niczym wysłużony sierp, przez lata ostrzony tak, że niewiele zostało już z niego metalu. Niebo nagle pociemniało, ale gwiazdy świeciły tak mocno tej nocy, że nikt nie zwrócił uwagi na zniknięcie srebrnego globu. Nadszedł czas nowiu i księżyc musiał tam być, tak jak był tam zawsze, tylko ze skrytym obliczem. Tak musiało być.
Las ucichł. Nagły wicher zerwał się i potargał kocyk skrywający dziecko. Wtem po lesie poniósł się głos beczącej kózki. Starzy zerwali się. Byli pewni, że plaga zabrała wszystkie zwierzęta. Najwyraźniej koźlątko opuściło stado i zagubiło się w lesie jeszcze zanim dosięgła je śmiercionośna choroba. Wiekowy mężczyzna wbiegł w las by schwytać cudem ocalałe zwierzątko. Nie minęło wiele czasu, gdy wyszedł na polanę ciągnąc za sobą na sznurze małą kózkę. W świetle gwiazd jej sierść lśniła srebrzyście. Jej wymiona były obrzmiałe od mleka i to właśnie ten ból sprawiał, że beczała żałośnie. Musiała niedawno stracić swoje dziecko. Nagle z zawiniątka, trzymanego w rękach starej kobiety, podniósł się płacz. Dziecko rozbudzone beczeniem upraszało się wrzaskiem o uwagę.
– Skąd ono ma na to siłę… – rzekł stary.
– Słyszy zbolałą matkę, a samo ino co utraciło rodziców. – odpowiedziała starka wzruszając ramionami.
Zamyślili się.
– Troskliwe myśli i czyjaś przyjazna dłoń musiały sprowadzić ją do nas. – stary poklepał kózkę po boku i podprowadził ją do dziecka.
Jak tylko malec poczuł ciepły sutek w ustach, od razu się uspokoił. Ssał długo i zapamiętale, jakby wiedział, że zależy od tego jego życie. Starcy uśmiechnęli się do siebie z nadzieją. Gdy dziecko przestało ssać, uwiązali kózkę do płotu, przystawili jej trochę siana i szczęśliwi położyli się spać. Rankiem nie znaleźli zwierzęcia przy płocie i wyraźnie posmutnieli, ale dziewczynka była pełna sił i nie wydawała się być głodna. Dzień minął szybko, a kózka pojawiła się koło ich domu, jak tylko zapadł zmrok. Znów uwiązali ją na noc, tym razem porządniej, ale i tak na nic się to nie zdało. Kolejnej nocy srebrna kózka odwiedziła ich ostatni raz. Niemowlę dzięki mleku odzyskało siły, a po tych trzech nocach starzy odkryli, że do wykarmienia malca wystarcza im zwykłe pożywienie, zmielone dokładnie i wymieszane z wodą. Pierwszy raz słyszeli, żeby takie maleństwo żyło jedynie dzięki zbożowej papce, ale dziewczynka rosła zdrowo i mogli się z tego tylko cieszyć.
Trzy noce to było wszystko, co Chors mógł podarować dziewczynce. Za dnia krył się w puszczy, żeby nie zobaczył go jego słoneczny brat Dadźbóg, a nocą czuwał przy chatce. Po trzech nocach księżyc musiał zacząć przybierać na niebie, więc tylko tyle czasu mógł poświęcić na swoją wizytę na ziemi. To był straszny czas. Nieśmiertelny bóg stał się zwierzęciem i mimo że zachował swoją świadomość, jego wola powoli odpływała pod wpływem ziemskich popędów kózki. Z każdą chwilą czuł, że traci siły, ale cel jego ziemskiej podróży trzymał go przy zmysłach. Gdyby tylko mógł, urzeczywistniłby się jako człowiek i spełniłby swoje marzenie o rozmowie z rodziną. Jednocześnie wiedział, że wtedy nie starczyłoby mu sił na powrót, ani na to, co chciał zrobić. Kiedy karmił maleństwo, wraz z mlekiem słał mu część swojej siły, swojej woli życia. Zdawał sobie sprawę, że dziewczynka może po tym wszystkim nie być taka, jak wszystkie dzieci. Nie potrafił przewidzieć konsekwencji swojego czynu. Ale chciał za wszelką cenę uratować ostatniego potomka rodu, któremu przyglądał się przez tyle wieków. Postawił swoje życie na szali – na bezbronnego boga w materialnej postaci czyhało wiele niebezpieczeństw.
Za dnia i w nocy słyszał odgłosy pogoni. Najwyraźniej zauważono jego zniknięcie i łowcy ruszyli w drogę. Każda chwila na ziemi niosła ze sobą ryzyko i Chors nie wiedział, czy uda mu się wrócić. Pogoń zbliżała się nieustannie. Trzeciej nocy, gdy już nakarmił dziewczynkę, postanowił jak najszybciej wrócić na nieboskłon. Wbiegł w las, ale tam już na niego czekano. Rozpoczął się pościg. Kłom, pazurom i szponom mógł przeciwstawić tylko wątłe kopytka, jednak walczył zapamiętale do ostatniej chwili. Martwe truchło kózki padło na mech, a krew pociekła z wielu ran. Rozrzucona srebrna sierść znaczyła na polanie miejsce zaciekłej walki.
Następnej nocy ludzie musieli długo czekać na księżyc, a gdy już wzeszedł, był cały czerwony. Uczeni w piśmie złożyli to na karb sławetnej bitwy, która została stoczona tego dnia i w której poległ kwiat rycerstwa. Niewielu ludzi zdaje się pamiętać, że kiedy na niebie pojawia się znak, nigdy nie wiadomo, dla kogo świeci. Równie dobrze może świecić dla każdego.
Po tej nocy księżyc zawsze pokazywał ziemi swoje zmęczone oblicze, naznaczone bliznami i szramami. Czy ktoś pamiętał, że kiedyś był po prostu srebrny? Nie wiadomo. Wszyscy patrzący w nocne niebo widzieli tylko srebrny glob i wiedzieli, że jeśli jest taki teraz, to musiał być taki i wcześniej. Pewne rzeczy się przecież nie zmieniają.
A dziecko rosło.
– – – – -
Nieradka w końcu usnęła.
– To stąd ty taka. I stąd Twoja córa. – pokiwał ze zrozumieniem głową Chociemir. Dąbrówka była zaskoczona, że tak szybko wszystko zrozumiał. Dobrze wybrała. Kiedy schroniła się w karczmie przed atakiem Szwedów, jakiś impuls kazał jej przenieść do ziemianki nie tylko swoją córkę, ale i zaskoczonego karczmarza. Nim podpalona tawerna stanęła w ogniu, byli już w bezpiecznej odległości półtora staja milowego od najeźdźców. To było dobre przeczucie. – Wiem, co myślisz. – zauważył jej rozterki. – Modlę się w Jezusowym domu bożym, ale nasza babcia starej wiary była. Wiela mi opowiadała, jak to dawniej bywało. Spokojna bądź. – zbliżył się do niej i uspokajająco położył rękę na ramieniu. – To ty z księżycowego rodu jesteś, ha? A co jeszcze umisz, ha? – ciekawość przeważyła nad przerażeniem.
– Tylko przenosić. Na małe odległości. Na szczęście pamiętałam o tej ziemiance i była odpowiednio blisko. – oparła się z wysiłkiem o ścianę. – To bardzo męczy, a przeniosłam nas troje. Nie mam już sił…
– Rad jestem, żeś mnie wzięła ze sobą. Jeno powiedz mi… czemuś mnie wzięła? Więcej sił byś tera miała. – nie mógł zrozumieć, dlaczego traciła swoje wątłe siły na obcego. Wtem usłyszał jakiś hałas w lesie obok ziemianki. Zamarli. Chociemir zrobił patyczkiem mały otwór w ziemiance i wyjrzał przez zaimprowizowany wizjer. Wojsko szwedzkie przeczesywało systematycznie teren wokół nich w poszukiwaniu prowiantu i dóbr. Z każdą sekundą byli bliżej.
– Gdy wbiegałam do Twojej karczmy, trafił mnie proch z muszkietu. Krwawię… – wyszeptała przerażona Dąbrówka. – Nie mam sił, by uciekać.
– Głupia! Miałabyś więcej sił, gdybyś mnie nie brała! – Szwedzi byli już na skraju polany. Zauważyli ziemiankę.
– Nie wiedziałam, co będzie. To był impuls! – zbudzone nerwowymi głosami dziecko zaczęło kwilić. – Cichaj. – przytuliła Nieradkę. – Karczmarzu, weź małą. – ostatkiem sił Dąbrówka podniosła się z niewygodnego klepiska.
– Co? – odwrócił głowę od otworu i popatrzył na nią zaskoczony. Najeźdźcy zbliżyli się na odległość dwóch sznurów. Szli niespiesznie rozmawiając ze sobą wesoło. Atak na wioskę musiał być pełnym sukcesem.
– Weź ją, nie ma czasu! – wcisnęła mu zawiniątko do rąk. – Przeniosę Was. – oparła się o mężczyznę całym ciężarem ciała, rękę położyła na czole córki. Musiała dotykać ich skóry.
– Nie masz sił… – jego protesty ucichły, gdy cały świat zaczął umykać przed nimi. Chociemir miał wrażenie, że przemieszczają się przez tunel wydrążony w powietrzu. Minęli w ekspresowym tempie las i rzekę, i wynurzyli się na polanie. Staj od ziemianki. Dąbrówka upadła twarzą na ziemię. Delikatnie położył dziewczynkę obok matki i przewrócił kobietę na plecy. Była szara.
– Nie udało się… – szeptała cichym głosem. Ledwo mógł ją usłyszeć. – Za blisko…
Gdy już myślał, że nic więcej nie powie, usłyszał ostatnie słowa: – Uciekaj! Weź ją i naucz kim jest. Ufam… – opadła z sił i wyzionęła ducha.
Chociemir znów usłyszał Szwedów. Zbliżali się jak szarańcza. Spojrzał w oczy małej Nieradki, która z ziemi przyglądała mu się mądrymi oczyma koloru nieba w słoneczny dzień. Podjął decyzję. Chwycił zawiniątko i zaczął biec.
Było piękne lato 1655 roku. Zamierzał spłacić dług wdzięczności.
Interesujace spojrzenie, ale dosc ciezko mi sie czytalo.