Stałem twarzą w twarz ze śmiercią i próbowałem jakoś rozczesać skołtunione włosy. Choć poprawniejsze byłoby stwierdzenie: „sterczałem przed lustrem, dzierżąc grzebień…”
Boże, ten żart przestał być zabawny kilka dni po kopnięciu w kalendarz.
Westchnąłem, a dźwięk rozpłynął się w szarym korytarzu, wpadając od pustych komnat. Mógłbym jedną myślą je umeblować, przemalować ściany, rozstawić kwiatki i kadzidełka. Zmienić tę budę w willę.
Ale po co się oszukiwać? Po co udawać, że wszystko jest na swoim miejscu, kiedy nowa egzystencja okazuje się jeszcze większym syfem niż poprzednia?
To dziś.
Odłożyłem grzebień i złapałem maszynkę do golenia. Nie wiem po co wciąż próbowałem o siebie dbać, skoro i tak nikt nie zwracał na mnie uwagi, a jeśli zdarzył się cud – szkoda gadać. To chyba jeden z tych zwyczajów, który pozwalał mi chociaż przez chwilę poczuć się człowiekiem.
Mówili, że po kilku latach mi przejdzie, że się przyzwyczaję.
Jakoś nie poczułem się lepiej i nie dostrzegłem zmian. Całe moje życie, wróć! Cały mój sens istnienia sprowadza się do jednego, czasem dwóch dni w tygodniu, które próbuję później zaleczyć czymkolwiek mogę…
Czyli właściwie niczym. Nie piję, nie palę, nie ćpam – ideał człowieka normalnie, gdyby nie fakt, że już dawno nim nie jestem.
Ochlapałem twarz i poszedłem do kuchni, nie mogąc dłużej patrzeć na swoją gębę. Zrobiłem kawę ciemniejszą od smoły, a mocną jak kilka rakiet ziemia-powietrze.
Siedziałem z filiżanką na jedynym taborecie w pokoju. Sączyłem paskudny trunek, co rusz się krzywiąc. Za życia byłem herbaciarzem, ale czarna bomba kofeinowa zdawała się teraz bardziej pasować.
Popadłem w schemat?
Być może. Nie zaprzeczę, że coraz bardziej przypominałem wersję siebie wytworzoną przez popkulturę, w końcu za życia na wskroś nią przesiąknąłem.
Odstawiłem naczynie na stół. Rozmyta szarość oblepiała ściany, przypominając warstwę kurzu. Cisza pęczniała i gromadziła się w uszach jak ropniaki.
Zadrżała mi dłoń. Przetarłem twarz.
To dziś. Jeszcze tylko chwila.
Dygotałem. Serce biło, jakby próbowało wyłupać dziurę w żebrach i uciec. Wzburzona kawa wylewała się z filiżanki, trząsł się stolik, taboret i cały dom.
Znów to samo. Tak do końca istnienia. Dlaczego? Za jakie cholerne grzechy?!
Z płuc wyrwał się niekontrolowany oddech, który zdmuchnął naczynie ze stołu. Szkło pękło na dziesiątki kawałków, niczym moja równowaga psychiczna.
Świat zmalał do wszechogarniającego wrzasku.
– Uspokój się – powiedziałem sam do siebie, jednak wciąż miałem drgawki, wszystkie mięśnie były napięte jak cięciwa kuszy gotowej do wystrzału.
To coś ciągle wrzeszczało.
– Spokój!!!
Ze stropu posypał się tynk. Pękły ściany, a szyby rozpadły w drobny mak, odsłaniając ciemną masę wydartą z czasu i przestrzeni, w której uwiłem swoje mieszkanie.
Pukanie do drzwi. Równomierne cztery stuknięcia, identyczne jak za każdym razem.
Podniosłem się z klęczek i wypowiedziałem w głowie myśl. Mrugnąłem, a wraz z otwarciem oczu szare korytarze zmieniły się w wielką, obudowaną ciemnym drewnem salę. Otworzyłem drzwi.
– No, no… – zagwizdał Bogumił, rozglądając po pomieszczeniu. – Nieźle się powodzi.
– Dzięki. – Uśmiechnąłem się.
Nie wiem, jak długo dam radę udawać ten cyrk.
Bogumił wręczył mi rozpiskę i położył dłoń na ramieniu. Przez moment szukał kontaktu wzrokowego, jakby rozumiał, że wciąż sobie nie radzę. Nie odpowiedziałem. Skinął głową i rozpłynął się w przestrzeni.
Dyżur czas zacząć.
***
Pociągnąłem nosem. Kurz, zdezelowany tapczan i specyficzna woń pokoju staruszków. Ciepło rozprzestrzeniło się od stóp do czubka głowy. Pachniało jak w domu babci Tosi. Westchnąłem cicho. Przynajmniej na początku coś lżejszego. Te spotkania… miały inną specyfikę.
Otworzyłem oczy. Na łóżku leżał dziewięćdziesięcioośmioletni letni staruszek. Był cukrzykiem. Cierpiał, ale nikomu o tym nie wspomniał, nie chciał niepokoić rodziny. Zmarł we śnie.
Pomogłem jego duszy wydostać się z ciała, poczekałem aż się uformuje. Otworzyłem usta. I je zamknąłem.
Nigdy nie będę wiedział, co w takiej chwili powiedzieć.
Mężczyzna rozglądał się po pokoju, próbując złączyć wszystko w logiczną całość. Dostrzegł swoje truchło.
– Czy ja…?
– Tak – odparłem. – Nadszedł czas.
– Nie wyglądasz jak śmierć. – Zamrugał kilkukrotnie.
Uniosłem brew, ale nie odpowiedziałem. Udawałem, że nie widzę, jak gość taksuje mój znoszony dres, wydziergany golf i klapki w dalmatyńczyki.
Ameryki nie odkrył.
Dziadek jeszcze raz obejrzał pokój. Przeszedł się wokół, zerknął na stare zdjęcia. Westchnął.
– Czekałem na ten moment, ale kiedy już nic mnie nie boli, mam mieszane uczucia – powiedział.
Ciekawe jak reagują w takich sytuacjach Kostuchy po psychologii.
– To normalne. A teraz proszę za mną, w drugim pokoju jest przejście na tamtą stronę.
***
Swąd prochu i krwi. Krzyki, wystrzały, panika. Wzdrygnęło mnie od ilości źródeł, które wykryłem. Przełknąłem ślinę.
Świat nigdy się nie zmieni.
Nie wiedziałem kto, z kim i w imię czego walczył. Ledwo dostrzegałem ciała w otaczającej ciemności, czułem, że mnie potrzebują, jakby w pobliżu zmarłych wibrowało powietrze.
Pomogłem wyjść pierwszemu.
– Dziękuję za twoją służbę, żołnierzu. – Nie miałem pojęcia czy powinienem to mówić, wydawało mi się na miejscu. – Dopełniłeś przysięgi. Teraz czas na odpoczynek.
Później powiedziałem to samo do kolejnego i dziesiątek następnych. Niektórzy płakali, inni klęli, kilku wyglądało na spełnionych. Kiedy skończyłem, przeszedłem na drugą stronę pola i raczyłem poległych identyczną formułką. Słowo w słowo.
Zapamiętałem może pierwszych sześciu, cała reszta zlała się w setki bezkształtnych twarzy, jakbym zdejmował maski tej samej, bezimiennej osobie.
***
Wylądowałem w pustym pomieszczeniu. Ledwo mogłem złapać oddech. Drgawki przejęły kontrolę nad ciałem. Czułem, jak zawartość żołądka, próbuje się wydostać.
Śmierdziało potem i gorzelnią. Znowu.
– Cosiie eje? – zapytał.
Westchnąłem. Alkoholik pełną gębą. Spity tak, że dusza wciąż czuje skutki.
– Zachlałeś się na śmierć, a teraz chodź. – Pociągnąłem go za ramię.
Zaczął szarpać się przy przejściu.
– Tsoo obisz? Co ze mno teas bedzje?
– Nie mam pojęcia. Sam spójrz. – Wskazałem palcem niestabilny, wibrujący otwór w ścianie. – Ja niczego nie wiedzę, bo to nie ja mam przejść.
Mężczyzna wybałuszył oczu. Chciał się wyrwać. Wepchnąłem go siłą.
Kiedy przejście się zamknęło, opadłem na podłogę. Niewidzialna ręka ścisnęła mi gardło.
Myślałem, że tym razem będzie łatwiej. Że alkoholika nie będzie mi szkoda i jakoś wezmę się w garść. Tymczasem grdyka niemal wyskoczyła mi przez usta.
Ledwo mogłem oddychać. Usiadłem w kącie i objąłem nogi.
Potrzebowałem chwili przerwy.
***
Pachniało salą operacyjną. Kwiatami, zmęczeniem, frustracją i niedoczytaną bajką. Pluszowego miśka, który wciąż zajeżdżał nowością, też czułem. Obok szpitalnego łóżka, na szafeczce stała ramka ze zdjęciem. Słyszałem szepty rodziców, którzy za wszelką cenę nie chcieli obudzić dziecka i dziecko, które całą siłę woli wkładało w równomierne oddychanie, aby rodzice nie zorientowali się, że nie śpi.
Dlaczego? Dlaczego mi to robicie?
Nogi jak z waty. Klapnąłem na wolnym krześle i przyłożyłem pięść do ust.
Dziesięciolatka.
Nie rozklejaj się. Błagam cię nie teraz, powtarzałem w myślach, jak jakąś modlitwę. Odetchnąłem. Dam radę.
Nie miałem siły, żeby się podnieść, jakby ktoś odebrał mi władzę nad ciałem. Biel gabinetu była zakłamana. Słońce raziło oczy. Powinno zgasnąć choć na kilka sekund, z szacunku. Mogłyby przynajmniej najść chmury, ten świat mógłby choć udawać, że jakkolwiek przejmie się jej śmiercią.
Szkoda, że to tak nie działa. Nadajemy zjawiskom symbolikę, a one w odpowiednim momencie udowadniają, że są niezależne.
Przetarłem twarz. Dziewczynka przestała udawać, rozmawiała z rodzicami.
– Kiedy wrócimy do domu?
Była osłabiona, blada jak tr… jak ściana. Głos ledwo przechodził przez gardło, mama musiała się pochylać.
– Już niedługo, córciu. – Kobieta ścisnęła jej dłoń. – Już niedługo.
Nie. Gdyby miała wrócić, nie przysłaliby mnie. Spojrzałem na twarz matki, poturbowaną przez udawany spokój. Ona już wiedziała.
Wiedziała, a jednak w jej oczach błyszczała odrobina nadziei. Podniosłem się i mimo ściągającego do ziemi ciężaru, zbliżyłem do łóżka.
Choroba? Nie, wypadek. Sam nie wiem. Informacja była rozmyta, czasem tak się zdarza.
– Mamo – powiedziała dziewczynka.
– Tak, córciu?
– Weź mnie za rękę – poprosiła.
Kobieta zamknęła oczy, odetchnęła i ścisnęła mocniej dłoń, którą już trzymała.
– Czemu jesteś taka smutna?
– Nie, nie jestem smutna, słońce. Wydaje ci się – odparła, przecierając oczy. Była na skraju załamania.
– A gdzie tata? – Dziewczynka spróbowała odwrócić głowę w stronę drzwi, ale zabrakło jej siły.
– Tata musiał wyjść. Za chwilę wróci. – Mama dygotała, drgawki opanowywały prawie całe jej ciało, tylko dłonie były spokojne.
Tata rzygał w łazience ze stresu. A doktorzy już szli. Kończył się czas.
Odchyliłem ramkę i obejrzałem zdjęcie. Zrobili je raptem kilka miesięcy temu w urodziny dziewczynki. Przez palce przebiegł mi dreszcz, jakby wspomnienie zawarte na fotografii, sugerowało, że wciąż żyje. Zarumienione policzki i lśniące życiem oczy, zdawały się wciąż istnieć w odmętach przeszłości, jakby zdjęcie przy łóżku skradło je dziewczynce.
Lub dziewczynka specjalnie je tam przełożyła.
Do sali weszło dwóch lekarzy, pielęgniarzy? Nie mam pojęcia, porozmawiali chwilę z matką, przełożyli dziecko na inne łóżko i pojechali na salę operacyjną, mama poszła za nimi, a tatę spotkali w drzwiach.
Zostałem sam w pustym pomieszczeniu, a cisza jako jedyna wydawała się rozumieć. Jako jedyna była adekwatna w tej chorej rzeczywistości. Położyłem ramkę na blacie, chowając przed światem jej roześmianą twarz.
Poszedłem za nimi.
***
Tracili ją. Twarze, jakby ociosane z kamienia wykrzywiało skupienie, mówili coś do siebie w języku, z którego rozumiałem co piąte słowo.
Westchnąłem.
Wpatrywałem się w tę bitwę, ale nie drgnęła mi nawet powieka. Czy to jest ten moment? To zdarzenie, które znieczuli mnie już na zawsze?
Wyobrażacie sobie obserwować operację, mając stuprocentową pewność, że nadzieję już dawno rozwiał wiatr? Człowiek zawsze posiada jej choć odrobinę…
Ona w końcu umiera ostatnia. Umiera, a wtedy pojawiam się ja. Bo życie, póki trwa, zawsze może stać się lepsze.
Tym właśnie jestem.
Mięśnie pulsowały, zmuszając całe ciało do drżenia. Czułem zbierające się łzy, ściśnięty żołądek.
Już czas.
Cykliczne dźwięki kardiomonitora przerodziły się w stały pisk. Jeden z lekarzy zaklął pod nosem, drugi w pełnym skupieniu próbował jej pomóc. Bezskutecznie.
Przez zamknięte drzwi przeniknął Bogumił. Zbliżył się do mnie, obserwując dziewczynkę. Kilka minut sterczał bez słowa.
Przez chwilę – krótką, nic nieznaczącą chwilę – myślałem, że mnie odwoła. Że coś się zmieniło.
– Pospiesz się – powiedział. – Inaczej dopiszą ci nadgodziny.
Zamurowało mnie.
– Zostanę jeszcze.
– Po co?
Spojrzałem mu w oczy. Pustka. Całkowita, lodowata pustka. Zacisnąłem szczękę, starając się nie wybuchnąć.
Zerknął na dziewczynkę, później jeszcze raz na mnie.
– Nie zrób niczego głupiego. – Zniknął wraz z kolejnym moim mrugnięciem.
Stanąłem nad łóżkiem, ignorując pracujących lekarzy. Miała śliczne, kręcone włosy, zadarty nosek i misia…
Zabrała ze sobą malutkiego pluszaka, który leżał teraz na boku, aby nie przeszkadzać lekarzom. Drżała mi dłoń, ledwo zdołałem odnaleźć jej duszę. Odwiązałem ją od ciała, drugą ręką ścierając łzę.
Pociągnąłem nosem.
Nogi cudem mnie utrzymały, gdy pomagałem jej duszy uformować się na zewnątrz. Kilka sekund później stała obok mnie, a ja nie potrafiłem wydać z siebie choćby jednego dźwięku.
Otaksowała mnie wzrokiem. Chciała się rozejrzeć.
– Nie patrz – powiedziałem, próbując pokonać spazmy. – Proszę.
– Kim jesteś? – zapytała.
– Kiedyś nazywałem się Adam Strzęp. – Przetarłem powieki. – Jestem twoim przewodnikiem.
Dziewczynka patrzyła na mnie, lekarze wciąż walczyli z nieruchomym ciałem.
– A gdzie idziemy? Do domu? Gdzie moja mama? Powiedziała, że wrócimy do domu, ale… – potok słów. Prawie nie nadążała mówić. – Słyszałam jak płakała nad moim łóżkiem, kiedy myślała, że śpię. Czy ja…?
Kucnąłem, kładąc dłonie na jej ramionach.
– Przykro mi – wyszeptałem, w innym przypadku załamałby mi się głos. – Przyszedłem przeprowadzić cię na drugą stronę.
Wtedy wydarzyło się coś, co skopało moją wolę i wyrzuciło ją na bruk. Dziewczynka przytuliła Śmierć, w małych dłoniach ściskając jej wydziergany sweter. Płakała. Bardzo długo płakała, a ja płakałem razem z nią. Ryczałem jak nigdy wcześniej, zmuszając kotłujące się ciało do szczątkowej stabilności. Żeby nie zauważyła. Żeby miała wrażenie, że przynajmniej jedna osoba ma kontrolę nad sytuacją.
Dałem jej tyle ciepła i cierpliwości, ile byłem w stanie ofiarować. A ona podarowała mi coś, czego nie otrzymałem od swojego pogrzebu – odrobinę uwagi.
– Masz bardzo smutną pracę – oznajmiła.
Kolejny szok. Miałem wrażenie, że uderzył mnie pociąg. Pierwsza osoba, która o mnie pomyślała. Pierwsza osoba, która dostrzegła mój ciężar. Dziesięcioletnie dziecko.
– Tak – potwierdziłem. Wytarłem mokrą twarz, rękawem. Pociągnąłem nosem. – Pora na nas.
Skinęła głową. Wzięliśmy się za ręce, kiedy poprowadziłem ją do przejścia.
– Zobaczę jeszcze rodziców? – zapytała.
– Nie wiem. Może będziesz mogła ich obserwować po tamtej stronie. – Drżenie słabło, odzyskiwałem panowanie nad ciałem.
– Co jest po drugiej stronie? – Dziewczynka spojrzała na mnie, wciąż była bliska płaczu.
– Sama zobacz. – Wskazałem pulsujący otwór, który nie miał dla mnie żadnej konkretnej barwy.
Dziewczynka zmrużyła oczy. Uśmiechnęła się.
– Co to jest?
– Nie wiem. Ja nie mogę tam przejść, nie mogę niczego zobaczyć – wyjaśniłem. – To miejsce nie jest dla mnie. Jestem śmiercią, jestem złem, jestem…
– Moim zdaniem jesteś miły – powiedziała.
Coś we mnie pękło. Zamknąłem oczy, język zesztywniał. Przygryzłem wargi, a zanim zdążyłem się opanować…
– Dziękuję.
– Jeśli chcesz, mogę ci powiedzieć – zaproponowała.
– To nic nie da. Nie zrozumiem twoich słów, zniekształcą się w moich uszach. Ja muszę zostać tu, między światami i pomagać duszom się przedostać. To cena, którą musiałem zapłacić, żeby…
W ostatnim momencie ugryzłem się w język.
– Żeby?
Minęła chwila zanim odpowiedziałem.
– Żeby zostać jeszcze chwilę na ziemi.
Ścisnęła mocniej moją dłoń, ale tym jednym ruchem, zgniotła również moje sumienie. Nie miała o tym wiedzieć.
– Czy ja też mogę… zostać?
Sterczałem jak kukła, patrząc na pstrokaty i równocześnie bezbarwny portal. Tak. Może. Nie. Nie wiem…
W jej przypadku to było możliwe.
– Nie warto. – Zastanawiałem się jak wyglądałoby moje życie, gdybym przeszedł przez portal. – Kilkanaście lat dla tak paskudniej wieczności nie jest tego warte.
– A jeśli będę chciała zostać, to później będę mogła podczas tej wieczności być z tobą?
– Tak, chyba tak. – Żal ścisnął mi gardło. Powinienem był zaprzeczyć.
– W takim razie chciałabym zostać.
Przygryzłem wargi. Życzenie zostało wypowiedziane. Nie było odwrotu. Dreszcze przebiegły po mojej skórze. Wyjaśniłem jej, co musi zrobić.
Przez cały ten czas drżało mi serce.
– Ludzie mówią na to śmierć kliniczna. Po obudzeniu nie będziesz pamiętać naszej rozmowy, właściwie niczego nie będziesz pamiętać poza grą światła i ciemności. Spotkamy się za jakiś czas, a ty ciesz się życiem i ofiaruj życie innym. Może wtedy jego odbieranie będzie mniej bolesne.
Przywróciłem jej duszę do ciała.
Nigdy tak bardzo nie brzydziłem się sobą. Nigdy nie czułem do siebie większej nienawiści.
***
Stałem razem z Bogumiłem na wieży pośrodku nicości. Gdzieś pomiędzy piątą warstwą pustki, a Paryżem.
– Chciałeś żeby się zgodziła. Chciałeś mieć kogoś blisko – powiedział.
– Tak – odparłem, ściskając lodowatą barierkę.
Bogumił pokręcił głową. Przez chwilę szukał odpowiednich słów.
– Straszny z ciebie egoista, wiesz? Mogła trafić do nieba.
Przełknąłem ślinę.
– Wiem. Dałem jej wybór. Wybrała.
– Ona ma dziesięć lat, nawet nie rozumie w pełni kim jesteś. – Bogumił zacisnął pięści.
Wypiłem duszkiem kielich wina. Tego dnia dałem sobie dyspensę.
– Śmierć też może mieć swoje zachcianki. Też może mieć własne potrzeby i marzenia.
– My mamy służyć. – Bogumił pokręcił głową. – Czas pragnień się skończył razem z naszą drugą śmiercią.
Nie odpowiedziałem.
– Zapełnisz swoje luki kosztem tej dziewczyny! – krzyknął. – Co jest z tobą nie tak?!
Odstawiłem kieliszek na stolik. Spojrzałem na niego, delikatnie zamroczony przez alkohol.
– Ty się jakoś specjalnie nie przejmowałeś, kiedy wtłoczyłeś mnie z powrotem do ciała. Nawet nie zapytałeś.
– Bo chciałeś zostać na ziemi, widziałem to.
– Ona też chciała. I w przeciwieństwie do ciebie, wyjaśniłem jej wcześniej, co się stanie, kiedy dostanie kolejne życie.
Bogumiłowi zadrżała brew. Najwidoczniej zdążył już nieco przeinaczyć bieg wydarzeń. Najwidoczniej w swojej wersji mnie uratował.
– Zostaw mnie samego i poproś górę, żeby przepisali mnie do innej jednostki. Mam cię dość ty pieprzony, bezduszny hipokryto.
Myślałem, że te słowa przyniosą trochę ukojenia. Ale nie, nic takie się nie stało, bo w gruncie rzeczy…
W gruncie rzeczy okazałem się tak samo skrzywiony.
Dolałem sobie wina, próbując znaleźć ukojenie we wszechogarniającej czerni.