- Opowiadanie: RyanPolak - Błoto, cz.I

Błoto, cz.I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Błoto, cz.I

Pogoda w Kosowie była o tej porze roku co najmniej dziwna, jakby na szaleńczej karuzeli to świeciło słońce, to ktoś je przygaszał i w szaleńczym śmiechu rozkręcał kran z deszczem. Wodnisty ścieg zalewał okoliczne pola i rozsiane na mapie wzgórza gęstym strumieniem, zmiękczającym ziemię do namokniętego bagna, które pod wpływem setek butów i czołgowych gąsienic zmieniło się w błotniste leje. Podli bracia tej samej brei, w której niegdyś taplały się hitlerowskie czołgi, nie tak daleko stąd.

 

Czekpoint w Kosovskiej Mitrovicy nie był niczym ciekawym, ot, kilka zajętych domów, awansowanych do roli sztabów wojskowych. Jednak w tym widoczku coś dominowało, coś takiego łatwego do zauważenia, co definiowało jakby ten region i zawieszone w powietrzu chmury, duszące słońce. Błoto. Było wszędzie: na kołach ciężarówek, poszyciach chinooków i pave low-ów, we wnętrzach land roverów, a przede wszystkim na mundurach żołnierzy, oblegających bazę jak sklep na święta. Ubłocone były też drogi, które ponoć gdzieś tam, pod spodem miały najprawdziwszy asfalt. Obrazek uzupełniały co najmniej doskonale improwizowane kantyny i koszary, zorganizowane w parterowym pawilonie. Mimo zimnej pogody i czwartego października dwa tysiące dwunastego w kalendarzu, brytyjska armia wbrew lordowskim manierom postanowiła wziąć udział w nie swojej wojnie. Tak to bywa, gdy do głosu dojdzie polityka.

Baza żyła pełnią wojennej zawieruchy, która pewnie odgrywała swój danse macabre gdzieś daleko. Personel wojskowego przytułku dzielił się na dwa podstawowe rodzaje. Przyjeżdżali tu nowi, zaraz po szkoleniu, w czyściutkich mundurkach maszerujący do śmigłowców. Ale druga grupa wyglądała inaczej, byli to umorusani żołnierze z zaciętymi minami i bez kompletnego oporządzenia. Weterani. Szeregowy Norman Katberry miał to nieszczęście należeć do tej pierwszej, jakby mniej ulgowo traktowanej kategorii.

Są ludzie szaleni i mniej szaleni. Ci mniej zwariowani idą do piechoty, ci kompletnie ześwirowani zaciągają się na ochotnika do Royal Marines. Zaś ci wykazujący objawy skrajnego psychoneurotycznego masochizmu witają się z nowymi znajomymi gdzieś w Hereford. Jednak to Royal Marines jest pupilkiem i wizytówką brytyjskiej armii królewskiej, dumnie noszącą zielone berety. A jednostka do której należał Katberry była już ścisłą elitą, dumnie się prezentującą w czeluściach internetu i wojskowych magazynach. Trzeci batalion komandosów zwykł nosić na lewym ramieniu naszywkę z wpisanym na czarne tło rubinowym sztyletem, którą to żołnierz dumnie przyczepił do munduru. Odnalazł się wewnątrz bazy, z biletem na wymiętym papierze w ręku. Ciężko to nazwać biletem, w zasadzie był to skrawek papieru z wypisanym kierunkiem i numerem transportu.

Katberry był objuczony jak wół, ponad wszelką miarę, ale w końcu do tego go wyszkolono i zgwałcono psychicznie na szkoleniu w Anglii. Na głowie trzymał hełm obciągnięty siatką, miał czysty mundur w starym, leśnym dpm-ie, który jednak zapewniono zastąpić najnowszym, w plamistym mtp. Miał też modularną kamizelkę, kupioną w zagranicznym sklepie za kilkaset funtów, chyba najdumniejszą część wojennej wyprawki. Cała reszta magazynowa. Z szyi zwisał mu zaplątany w szmaty karabinek l85a2, standardowa broń armii brytyjskiej, prześmiewczo produkowana w Niemczech. Była naga, niby to wprost z fabryki, bez żadnych dodatków, nie licząc zamontowanego w miejsce chwytu zestawu szyn montażowych. Postęp to w końcu postęp, minęły czasy, gdy latarkę do broni podklejało się taśmą.

Plecy bolały niczym ciągnięte pasami, od ponad czterdziestokilogramowego bergena, wypchanego wszelkimi gratami i dobrami zakontraktowanymi w opasłych tomiskach MOD-u. Szeregowiec nie wyróżniał się z tła innych żołnierzy w ogóle. Był zwykłą, zielonkawą plamą wplecioną w brązowo-zieloną masę innych żołnierzy. Pomaszerował zgodnie z instrukcją na papierze, do lądowiska helikopterów.

 

W tym niewielkim kotłowisku na błotnistej nawierzchni siedziało kilkunastu żołnierzy, ubranych podobnie i z grubsza wyglądających jak jedność. Niektórzy mieli naciągnięte zielone berety, inni pecoc-i, wojskowe hełmy, notabene siódmej już generacji. Ale na kałachu nadal nie robiło to najmniejszego wrażenia. Chinook, potężny śmigłowiec o dwóch poziomych wirnikach czekał już zaparkowany i osmarowany gównianą mazią na zamazanej zupełnie literze "H", miejscami wykrzykującej zza grubej warstwy błotnistej skorupy. Rampę otwarto, we wnętrzu stał kontroler lotu w hełmofonie i lotniczym kombinezonie, zapraszający gestami do środka.

Jak zwykle w takiej sytuacji czuje się każdy, tak i Katberry wyczuwał woń nieswojości i jej charakterystyczne objawy. Delikatny strach, chęć otworzenia gęby do kogokolwiek, wygadania się. Ale nie znał zupełnie nikogo, ani jednej twarzy, czy nazwiska z taśmy na mundurze. Dwóch jego kumpli dostało przydział gdzie indziej, a trzeci poleciał do Afganu. Towarzystwo podniosło się z ziemi, wycierając tyłki rękami, a ręce na powrót w spodnie. Podnieśli plecaki, karabiny i resztę, po czym gęsiego weszli do środka podając dane kontrolerowi.

Rampa była śliska, a ciężar dodatkowo prowokował do upadku. Ale nic się nie wydarzyło, na zamocowany w uchwycie karabin maszynowy nikt nie spadł.

– Szeregowy Norman Katberry. – powiedział żołnierz do kontrolera.

Ten lekkim spojrzeniem obrzucił zamokłą listę w ręku, po czym krótkim gestem zaprosił do środka. Norm zajął miejsce przy małym, karłowatym wręcz okienku w kształcie okręgu, które to miało zapewnić rozrywkę na najbliższy lot.

Jednak zanim masywne koła odkleiły się od błotnistej nawierzchni, zza ściany wybiegł wśród tłumu żołnierzy jakiś oficer w brudnym mundurze, bez karabinu i kamizelki, ale za to o barczystej posturze i wąsach, wskazujących może na trzydzieści parę lat.

– Jeszcze ja! – krzyknął.

– Rob? – zdziwił się kontroler. – Byśmy odlecieli bez ciebie. Mięsko musi mieć opiekuna.

Oficer wskoczył na pokład. Chinook tymczasem powoli rozkręcił oba wirniki, łopaty z zamachem cięły powietrze. Strzelec pokładowy usiadł na brudnej podłodze, siadając za karabinem maszynowym gpmg, zamocowanym w rampie. Cisnął niedopalonego papierosa na zewnątrz i zamaszystym ruchem pociągnął za zamek, co wywołało uśmiech u większości młodych.

 

Odlecieli szybko, zostawiając brudną bazę wojsk brytyjskich w Kosovskiej Mitrowicy sto metrów w dole.

– Jest taki zwyczaj – zaczął oficer – że żółtodziobom przydzielają do oswojenia się doświadczonego gnoja. Dziś tym gnojem jestem ja, a wy jesteście żółtodziobami, nowym oddziałem, który pokaże Albańczykom, jak się walczy.

Głos miał donośny jak na oficera przystało, a swą dumną posturą na pewno podbijał u żołnierzy słupki respektu. Dzięki temu wszystkiemu łopot śmigieł nie był problemem, choć hałas szturmował wnętrze częściej niźli Francuziki flandryjskie okopy.

– Nazywam się Robert Higgins, od dziś jestem waszym ojcem, matką i całą resztą. Jest tu parę żelaznych zasad. Zasada pierwsza: zawsze miejcie zapasowe skarpety.

Część żołnierzy zaniosła się śmiechem. Nawet twarz kapitana wykrzywił dziwny grymas. Ale na pewno nie była to radość.

– Zasada druga: słuchajcie rozkazów i zaprawionych w bojach ludzi, to może wyjdziecie stąd w jednym kawałku. No i wreszcie zasada trzecia: śpijcie ile się da. Nigdy nie wiadomo, kiedy będzie szansa na doładowanie baterii. Lecimy teraz do okolic miasteczka Rudnik, na granicy umownej linii frontu. To na razie tyle, zatem… witajcie na prawdziwej wojnie.

Katberry przyjął tą wiadomość z radością, gdyż wreszcie spełnił jedno ze swych marzeń. Bo tak ułomna jest ludzka natura, że adrenaliny i wrażeń pragnęła zawsze, mniej lub bardziej skrycie. W przypadku Normana zadecydowała zwykła decyzja rodzinna. Dziadek w wojsku, Pradziadek w wojsku, ojciec w wojsku. To i syn obowiązek musiał wypełnić, czy tego chciał, czy nie. Katberrowie byli rodem bogatym i do tego zasłużonym krajowi, a przede wszystkim królowej, która w przypływie dobrego humoru często zapraszała możniejszych członków familii na nasiadówkę w pałacu Buckingam. Katberrowie walczyli na każdej wojnie, jaką stoczyło mocarstwo brytyjskie. Od spieczonych słońcem klepisk dzikiego Zululandu, aż po Afganistan, gdzie od dwóch lat siedział starszy brat, William. Na gładkich, zielonych murawach Chelsea wznosiła się spora posiadłość, gdzie to szlachecka rodzina postanowiła zamieszkać przed wieloma laty. Norman wracał do tych pól i ukochanego strzelania ze sztucera do okolicznej zwierzyny, a także do widoku krzątającej się bez celu służby. Coś dwory angielskie w sobie jednak mają. Coś nieuchwytnego, każącego tylko gapić się, zachwycać i myśleć perwersyjnie o chędożeniu pokojówek na królewskim łożu, a sposób animalis.

 

Z półsnu Normana wyrwał nachalny dźwięk śmigieł i kilkukrotne klepnięcie w ramię. Leniwie obrócił głowę w lewo, a tam widniała pociągła twarz obrazkowego niemal rudzielca.

– Hej, stary.

– Co? – sennie odparł Norman.

– Szykuj się, zaraz lądujemy.

Wszyscy zwarli się i zerknęli na wdzierający się przez uchyloną rampę widok kosowskiej krainy. Pola naznaczone były ciemnymi plamami, lejami po pociskach, będącymi ospą wietrzną na zielonych dolinach, których na płótnie oczekiwałby nawet niepoprawny kubista.

– Czemu lecimy tak nisko?

– Albańce podobno strzelają w wyżej lecące maszyny, a przy takiej prędkości nie trafią. – wyjaśnił rudy.

– Dobra, ustawić się do wyjścia! – krzyknął kapitan, zajmując miejsce na przedzie.

Chinook powoli opadał, potem elegancko zwinął ogonem z uchyloną rampą i wreszcie twardo dobił do ziemi, aż niektórymi mocno zarzuciło.

– Przepraszam! – wrzasnął pilot na wskroś przedziału desantowego. Po czym zaniósł się szyderczym śmiechem.

– Wariat. – rzucił pod nosem kapitan, zapalając papierosa.

 

Wyszli jeden po drugim, znajdując się pośrodku nicości. Okoliczne wzgórza zakrywały gęste lasy, ale widok warto by przenieść na pocztówki i natłuc nieco grosza, bo z wojowania nie bardzo da się wyżyć. Katberry dłużej się przyglądał, przewieszając karabin przez ramię.

– Idziesz? – spytał go znajomy rudzielec.

– Idę, idę.

Kilkunastu chłopaków, w wieku od osiemnastu do dwudziestu kilku lat ustawiło się w dwójkową kolumnę, która pomaszerowała błotnistą ścieżką wzdłuż zasieków i bunkra utworzonego z pociemniałych worków z piaskiem. Zza nich wyglądała uśpiona lufa browninga m2. Strzelcy w poplamionych na brązowo mundurach odpoczywali, siorbiąc herbatę. Instynktownie Norman spojrzał na zegarek. Była piąta.

Reszta tego czekpointu wyglądała z grubsza podobnie: na nasypach, wśród zapór z worków wycelowane w pochmurny widnokrąg stały działa artylerii królewskiej, zatopione do połowy podstaw w ziemistej brei, obok stało kilka dżipów land rovera, także brudnych jak sodomicka dusza. Wreszcie bez załogi dumnie na straży czekał potężny challenger II, pomalowany w tygrysie, czarno-zielone pasy. Dalej zaś stało kilka podobnie potraktowanych chemicznymi barwnikami humvee i bojowych warriorów, z wystającymi żądłami kaliber trzydzieści.

Prezentowało się to dumnie, choć wszystko psuł wszech panujący brud i ścieżka, przypominająca odcinek basenu, gdzie zamiast wody wylano błoto. Buty zostawiały w nawierzchni głębokie wyżłobienia, oblepione były breją, która powoli pełzła w górę po spodniach. Jednak to nie był moment, by ktoś zaczął narzekać. Po kilku minutach marszu wśród wnerwiającego głosu mlaskania butów o rozmiękczony szlak, zdążyli minąć drewniane chaty wioski i dotrzeć do wyciętego w trawie parkingu. Po drodze spotykali się ze spojrzeniami pojedynczych żołnierzy, a Normanowi wzrok przyciągnęła szczególnie jedna para: dwóch komandosów z trzeciego, poznać można po tych czerwonych sztyletach, szło dróżką gadając i paląc lucky striki. Minęli kolumnę ze zrezygnowanym spojrzeniem, ale wyglądali wręcz koszmarnie. Buty zamiast czarnego koloru, całkowicie zmieniły kształt i naznaczone były wyraźnymi, brązowymi pociągnięciami. Obaj mieli inne mundury, które były od stóp do głów splamione brudem, ziemią i nachlapanym błotem. Karabiny w kilku miejscach przybrały kolorków, a u jednego z nich, zza brązowych plam brudu na ubacksie łypał dziwny, bo jak się zdawało, turkusowy odcień. Drugi niósł przewieszonego przez szyję długiego m240, w Anglii bardziej znanego jako gpmg, ukochaną kosiarkę do wykaszania atakujących na wysokości piersi. Na twarzy miał zmazy wojennych barw, jak prawdziwy wojownik. Obu ogółem jakby ktoś wdepnął w rozorane pole, albo kazał wydrążyć okop na pełny profil i samemu się w nim zasypać.

Na parkingu wśród zwyczajowego widoku sioły smętnie stały ciężarówki, zaparkowane na terenie nierównym i podmokłym. Zwykłe, wojskowe dziewięciotonówki. Bez plandek, bez pancerzy, za to z zaimprowizowanymi stanowiskami strzeleckimi, dwoma lub trzema. Wyloty luf jak na razie owinięto wszystkim, co było pod ręką, byle tylko syf nie dostał się do środka.

Bazę można by opisać w trzech, znamiennych słowach, które tak ukochał płomienny Piłsudski. Serdel, pierdel, burdel. To ostatnie określenie jako pierwsze z równych cisnęło się na usta postronnemu obserwatorowi. W tym wypadku jego rolę grała dwójkowa kolumna nowego rzutu młodych marines, którzy już niedługo mieli przeżyć efekt wojennej maszynki do mielenia mięsa.

Guntrucki z lubością przyjęły świeże mięsko, jak to trafnie młodzież określił kierowca w puchowej czapce. Władowali się na trzy ciężarówki z całym sprzętem, ledwo się mieszcząc między górą plecaków, a skrzynkami z amunicją.

– Freddy! – ryknął strzelec w usmolonym czystym syfem mundurze, który właśnie zajął miejsce przy wukaemie browninga. Począł gwałtownie szarpać za zamek, który chrzęścił niczym rura szarpana obcęgami.

Zza uchylonej szyby wyjrzał czerep kierowcy w czapce.

– Masz jakiś smar? Czyściłem skurwiela pół nocy, a i tak się zatnie po kilku strzałach.

– Sorry, stary, nie mam. Ten wojskowy ci nie starczy?

– Do dupy jest, już próbowałem.

Katberry siedział najbliżej strzelca, toteż postanowił się włączyć, korzystając ze szkoleniowej wiedzy śmiało i pełnymi garściami.

– Olejem spróbuj. Takim zwykłym, samochodowym.

– A skąd ja dzieciaku olej wezmę? – zdziwił się strzelec.

Koła zatopiły się w błotnistej zupie o kolejne cale, niebezpiecznie blisko wydechu. Na szczęście brytyjska myśl techniczna darowała znakomite opony, dziewięciotonowe pół-czołgi wykopały się, lejąc spod kół gnojówką. Wreszcie odjechali.

 

Droga była wyboista i nieprzyjemna, do tego ten wkurwiający dźwięk mlaskania… Złośnicze, gumowe usta przeżuwały na nowo całą ziemię, wyplutą spod kół na przedzie, pierwszej w kolumnie ciężarówki. Drewniana sklejka, wyściełająca podłogę paki dziewięciotonówek fikała dzikie hołubce.

Po krótkiej chwili do całkowicie bezbronnej kolumny dołączyła osłona, w postaci zaledwie jednego humvee, a jakże, dotkniętego brudnym bożym palcem, za to z działającym granatnikiem automatycznym i dodatkowym gpmg. Wóz najpierw zrównał się z drugim żółwiem, gdzie siedział Katberry, potem fiknął kozła na wyboju, aż zawieszenie pisnęło niby to uciskana mysz i wreszcie pojechał na przód.

Widoki nie były przyjemne, zwykłe wsie, z łażącymi tu i wszędy babami w starych kiecach, chłopakami w zbyt dużych butach, prowadzącymi bydło i starszymi mężczyznami, chlastających szkapiny podczepione do kolas i drabiniastych wozów z sianem.

Po chwili gdzieś z przodu odezwała się wojskowa pieśń, śpiewana równo. Wieś była punktem wojskowym, toteż minęli właśnie kolumnę marines, jak się zdało, bo byli mniej więcej ubłoceni po kolana, a ich mundury miały leśno-brązowy kamuflaż, jakby specjalnie przygotowany. Z przodu szedł dumnie oficer w zielonym berecie, z tlącym się cygarem w ustach i z pistoletem ręku.

– Holly! – rozległ się krzyk.

– Czego?! – warknął oficer.

– Podwieźć was?

– Tak oczywiście. Jak znajdzie się miejsce między tą gówniarzerią – tu wskazał palcem na paki furgonów. – No i uważaj, droga przed nami jest zaminowana.

Katberry poczuł się jeszcze bardziej nieswojo, niż dotychczas. Spojrzał na rudego, ale ten gestu nie odwzajemnił, toteż Kat spytał niepewien:

– On żartuje, prawda? Z tymi minami…

– Nie – sucho odparł strzelec. – Wylecimy w powietrze i będą nas zeskrobywać. A teraz siedź cicho i ciesz się życiem.

Wystarczyło, Norman zamknął się jak trzaśnięte drzwi.

Wioskę zastąpił las, z drogą pośrodku, na którą wylano gładki asfalt. Był to widocznie jeden z głównych szlaków przerzutowych.

– Ostatnio wpadliśmy tutaj na Czeczeńców. – pochwalił się operator browninga. – Skurwiele chcieli drogę zaminować.

– I co?

– Pewno gdzieś tu leżą.

Marines poczęli omiatać wzrokiem rowy, ale nic w nich nie zalegało, nie licząc wielce zamulonych ścieków. Nazbyt bystre oczy młodych morderców nie dostrzegły śladu ciał, ich nosy też nic nie zarejestrowały. Pewno rzeczeni Czeczeńcy stali się pożywką dla larw.

Zwolnili za zakrętem, trafiając w dziwne miejsce, przypominające zadupie trzeciego świata, odludne i zacofane. Rudy wyjrzał przez chwilę za barierkę i natychmiast nachylił się jeszcze bardziej, wypluwając żołądek na druga stronę. Strumień rzygowin z chlustem poleciał w bagno, będące drogą, a strzelniczy tylko się roześmiał.

Wyjrzał i Kat, ale powstrzymał się, żołądek jak na szlachcica miał całkiem mocny. Nie było worków z piaskiem, karabin maszynowy ustawiony był na dwóch martwych koniach, na których tłumnie zbierały się muchy. Delikatne cielska były pokaleczone, a na sierści w kilku miejscach przecinał się przeciągnięty mocno drut kolczasty, niby to korona cierniowa. Minęli przy tym jedną, samotną warstwę zasieków, gdzie droga była przejazdem, wyraźnie zaznaczonym znakiem z niedbale wytaplanym farbą napisem. "British military contingent", w drugiej linijce "3rd Commando Battalion, Royal Marines".

Znaleźli się w bazie, w miejscu nieokreślonym przez mapę. Na prostej ziemnej dróżce, zmielonej przez setki opon, korowód się zatrzymał, humvee z przodu zahamował i zatrąbił donośnie. Norman rozejrzał się, wstając z paki. Po lewej było małe gospodarstwo z chatą, dalej drewniany płot i równoległa do ścieżki szkoła z jakąś przystanią. Budynek przypominał barak: był odrapany, ale odgrodzony siatką, z wyłożonymi kaflami ścieżkami, na całej długości miał tylko parter, a piętra dorobił się przy końcu, w wyższej sali gimnastycznej i niewielkiej wieży. Po prawej natomiast były tylko drzewa, na wyciągnięcie ręki, po ostrym stoku wspinały się gdzieś w górę.

Baza roiła się od żołnierzy, ubranych różnie. Ale łączyła ich jedna cecha. Błoto. Dużo błota. No i każdy był uzbrojony, a z granatami chodził jak z jabłkami ze zbiorów.

 

Zeskoczyli z głośnym pluskiem, zarzucając ciężkie i wypchane beregeny na plecy, a karabiny owinięte w szmaty trzymając w rękach. Potem kapitan Higgins stanął przed szeregiem.

– Witam was w Camp Victory. Teraz pójdziemy ścieżką na górę do kwater. Tutaj – wskazał wyraźnie na budynek. – jest nasz magazyn i jednocześnie pole do ćwiczeń, kawałek za nim strzelnica. No i zorganizowano tu też biura, także sztabowcy urzędują właśnie tutaj. Teraz za mną.

Katberry poszedł z grupą, oficer poprowadził ją trawiastym i wąskim szlakiem między drzewami, zamazanym w brejowatej trawie. Kilku poślizgnęło się, rudy stracił równowagę, osłabiony, ale Kat ujął go za ramię, nieomal samemu wyrzynając w bagno.

– Dzięki.

– Nie ma za co.

Na górze zakręcili w prawo, omijając jakby skrzyżowanie na łysej polance, z zawalonym domem ponuro wyglądającym spomiędzy gałęzi. Kawałek dalej zza zielonego i uliścionego muru wyjrzał obóz, ogrodzony balami, z drewnianymi wieżyczkami. Stało dwóch wartowników.

Pierwsze, co Normanowi rzuciło się w oczy, to kilku zmizerniałych żołnierzy, półnagich i bez broni.

– Patrzcie. Posiłki nam kurwa przysłali. – parsknął pierwszy.

– Taa, nie ma to jak świeże mięsko. – ktoś podsumował.

 

Wewnątrz obozu na wyklepanej i względnie twardej ścieżce, na łysym polu nierówno rozłożono wojskowe namioty z brezentu, a było ich zaledwie dziewięć. Jeden z rządków przerywało wysokie zadaszenie z narzuconą siatką maskującą.

Kapitan ustawił młodocianą hałastrę w szeregu, inni od razu zbiegli się, taksując młodych komandosów jak na tureckim targu. Jak można było wywnioskować po ich minach i założonych rękach, rynek żołnierza zaliczył niemałą bessę.

– Baczność. – powiedział kapitan.

Na raz niemal huknęli obcasami w klepisko.

– Witajcie żołnierze, w głównej bazie wypadowej nieopodal Rudnicy, bazie części trzeciego batalionu. Gwarantuję, że się wam spodoba. Teraz każdy rozłoży się w namiocie i poszuka miejsca,

następnie weźmie swoja kartę czipową, karabin i zejdzie na dół do sztabu wpisać się do stanów osobowych. Dostaniecie też przepisowy mundur i amunicję.

Spojrzał po nich jeszcze raz, upewniając się, że zrozumieli. Wnet się uśmiechnął, szczerząc dawno nie myte zęby. Katberry odrobinę znał się na ludziach, wyczuł ten charakter prześmiewcy, pomieszanego z czymś tajemniczym. Może skrytym wariactwem? To nie był szczery gest.

– A dziś wieczorem pójdziecie na najprawdziwszy i swój pierwszy patrol bojowy.

Wnet młode, waleczne serca zabiły mocniej pod grubą warstwą cordurowych kamizelek.

– Spocznij, w tył… rozejść się.

Nim to uczynili, obległ ich tłum brytyjskich żołnierzy, najprawdziwszych komandosów. Ale teraz nie przypominali elity brytyjskiej armii, przybocznego pieska królowej, bardziej już zabłąkane dusze o gasnących oczach, wciągające nieszczęśników do Hadesu.

– Nowi? Macie amunicję, granaty?

– Kiedyście przyjechali? Dam piątaka za skarpetki!

– Widzieliście jakiś ciężki sprzęt w odwodach?

– Mówili coś o dostawach, zaopatrzeniu? Podzielicie się żarciem?

– Skurwysyny! Spierdalać mi stąd! – ryknął na całe gardło stary sierżant. Bez beretu, za to z siwizną i skórzaną kaburą przy pasie. Weteran z krwi i kości, co to jest wściekły na cały świat i w głębi duszy siedzi w nim najprawdziwszy diabeł.

Zaczął tedy bawić się, wyciągać im z pochew noże, aż podszedł do Katberry'ego.

– Nazwisko, żołnierzu!

– Szeregowy Katberry, sir! – zapiszczał Norman.

– Dawno żeś przyjechał?

– Nie.

– Nie? Przecież wiem, do cholery, to było retoryczne pytanie! Masz czysty mundur! Gadaj, kto jest naszym wodzem?

– Eee…

– Co, mowę ci odebrało?!

Ale Norm nie wiedział, co ma rzec, przynajmniej przestał wydawać z siebie dźwięk wystraszonego jagniątka i wyglądać przy tym jak kompletny kretyn. Tłum nieboszczyków wyśmiał go, obrzucając tym samym rechotem resztę nowych.

– Kto jest naszym wodzem?!

– Monty na Cromwellu! – krzyknął zgodnie tłum starych wyjadaczy.

Podszedł do rudzielca.

– O, a któż to, książę Harry we własnej osobie?

– Nie, sir, nazywam się…

– Chuj mnie to obchodzi! Od dziś jesteś… Red. Podoba ci się?

– Tak jest. Szeregowy Red melduje się na rozkaz. – natychmiast odkrzyknął rudy.

– O, kurwa, młody, lubię cię. Do tego masz poczucie humoru. Ale twój uśmiech już niedługo Czeczeńcy ci poszerzą!

– Harris! – ktoś wrzasnął z tyłu. – Zostaw ich, bo się zesrają ze strachu jeszcze przed walką!

To był z kolei jakiś porucznik, w hełmie, ale bez kamizelki. Z karabinem, ale bez nabojów. Taśma niewyraźnie wyłaniająca się na upieprzonym mundurze mówiła jasno. Gallard. Sierżant w akompaniamencie śmiechów opuścił lożę szydercy, zostawił młodych i wygonił ich do namiotów krótkimi gestami. Na tyle dobitnymi, że rozpierzchli się jak gąski po wystrzale.

 

Tak zaczęła się wojenna wyprawa szlacheckiego obserwatora wojny, szeregowca o brudnych butach i duszy Braveheart'a. O gębie nie poznaczonej żadnymi szramami, a gładkiej i ogolonej. Wreszcie o psychice nie zmuszającej do zawiązywania pętli na stryczek.

 

Objaśnienia:

dziewięciotonówka – weźmy w wyobraźni zwykłego Kamaza, zmieńmy znaczek na masce i wypieprzmy plandekę. Ot, i jest dziewięciotonówka.

MTP – multi terrain pattern, proszę ja was, nowy wzór kamuflażowy brytyjskiej armii. Wzorowany na amerykańskim multicamie, będący plamistym połączeniem odcieni żółci, zieleni i brązu.

DPM – stary brytyjski wzór kamuflażu.

Ubacs – kombatka brytyjska. Dla zupełnie niewtajemniczonych, co to tak zerkają z ciekawości: skrzyżowanie golfa z bluzą mundurową.

Challenger II – brytyjski czołg najnowszej generacji, o nieco obłych kształtach, acz przyciągających wzrok. Brytyjska odpowiedź na jankeskiego abramsa.

Koniec

Komentarze

"w pochmurny widnokrąg stały działa artylerii królewskiej"- nie wiem czemu, po przeczytaniu tego fragmentu miałem przed oczami groteskową wizję starodawnych armat albo przynajmniej dział z drugiej wojny światowej.
"Minęli kolumnę ze zrezygnowanym spojrzeniem, ale wyglądali wręcz koszmarnie."- według mnie dużo lepiej pasowałoby "a wyglądali wręcz koszmarnie". Spojrzenie było zrezygnowane, więc w jakiś sposób współgrało z wyglądem.
Ee.... czołgi mają opony? Nie znam się, dlatego się pytam.
Końskie truchła nie byłyby raczej stabilnym podparciem dla ckm-u. Zwłaszcza dwa.
Świetne. Wciągneło mnie, i to pomimo dłuuuugich opisów (rzeczywiście masz manie militarną :)). Z pewnością przeczytam drugą część.
PS: O ile zdążą przynajmniej wymienić ogień z nieprzyjacielem podczas następnego długiego opowiadania.

"w pochmurny widnokrąg stały działa artylerii królewskiej"- nie wiem czemu, po przeczytaniu tego fragmentu miałem przed oczami groteskową wizję starodawnych armat albo przynajmniej dział z drugiej wojny światowej.
 
 Tu ciekawostka - Taki miał być efekt.

Z tymi oponami w czołgach to mogłem się faktycznie machnąć w którymś miejscu, racja. Na przyszłośc postaram się uważać.

Ogółem dzięki za miłe słowa, druga częśc już w przygotowaniu. Choć na drugiej części się nie skończy...

Nieźle. Naprawdę.
 Katberry był objuczony jak wół, ponad wszelką miarę, ale w końcu do tego go wyszkolono i zgwałcono psychicznie na szkoleniu w Anglii
- jedno ze zdań, które mi się spodobało :)
Opony w czołgu? Pancernych nie oglądałeś? ;)

Wyjaśniając kwestię czołgu i opon: porównałem ciężarówki ze stanowiskami strzeleckimi do "pół-czołgów", chyba o ten fragment chodzi. Tu pół-czołg nadal ma opony. Choć przyznaje się, trochę nieporadne porównanie.

Nowa Fantastyka