
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Marcello wpatrywał się w Drogimisia z czymś w rodzaju rozbawienia zmieszanego z irytacją. Była to wybuchowa mieszanka, która u każdego innego członka plemienia Farmatów mogłaby skutkować wspólnymi pląsami nago przy świetle księżyca, zakończonymi ostrokanciastym kamieniem rzuconym w jego stronę. Mężczyźni Farmatów byli krewkimi i wybuchowymi osobnikami.
Pod tym względem Marcello zupełnie do nich nie przystawał. Wiedział, że sukces zadania uzależniony jest od tego, na ile uda mu się opanować impuls rywalizacji i trzymać się pozbawionej emocji logiki. A ta podpowiadała mu, że szczątki Małego Płonącego Ptaka muszą się znajdować w promieniu dziesięciu kilometrów, skoro starczy wzrok Sanctury zarejestrował jego spadanie. A to oznaczało, że szanse na jego odnalezienie przedstawiały się jak jeden do trzydziestu siedmiu tysięcy. A w przypadku pomocy Drogimisia, zmniejszały się do jednej na sto cztery tysiące.
Najlepszym więc rozwiązaniem było znaleźć sobie wygodne legowisko na środku niewielkiej leśnej polany i pomyśleć o kolacji, szczególnie że pierwszy dzień poszukiwań chylił się już ku zachodowi.
Słońce jakby przewidywało bliski koniec świata w objęciach Wielkiego Płonącego Ptaka i zachodziło głęboką czerwienią, wchodzącą w żałobny fiolet, spowijając okoliczne drzewa, krzaki i pląsającego Drogimisia w surrealistycznie purpurowej poświacie.
Gdy tylko Marcello przymknął oczy, przypomniał mu się jeden z obrazów, które wyfilcował dawno temu. Na czerwono-purpurowym tle prężyły się dwa stwory podobne do szarej sarny – każde o dwu głowach, zakończonych cienkimi i bardzo ostrymi dziobami. Dwukrotnie w swoim życiu spotkał te wyjątkowo złośliwe i napastliwe stworzenia, nazywane przez Farmatów dziurkaczami, od przykrego zwyczaju zadziurkowywania na śmierć każdego, kto miał pecha znaleźć się na ich drodze. Wizja tych rzadkich zwierząt natychmiast wyrwała Marcella z zamyślenia. Otworzył oczy, gotowy do obrony przed atakiem. Na wprost niego stał Drogimiś, a jego okrągłą, pucołowatą twarz prawie w całości zajmował tajemniczy uśmiech.
xxxxxx
Dziurkacze pojawiły się, gdy tylko za horyzontem zniknęła ostatnia ciemnopurpurowa plama, a łąkę i las dookoła opanowała lepka i gęsta ciemność. Zmaterializowały się na wprost Marcella i, krzywiąc niewielkie łebki, wydawały się zachęcać go do zabawy. Marcello nie miał jednak wątpliwości, że wystarczy chwila nieuwagi, a skończy swoje życie, przypominając szwajcarski ser, o którym tyle słyszał od ojca. Nie chciał, żeby jego ciało służyło innym za ilustrację przysłowiowego nabiału.
Starając się nie ruszać głową, zerknął na Drogimisia, który spał obok. Wyglądał jak pęcherz gigantycznej ryby. Oddychał bezgłośnie, jak zwykle nieświadomy zagrożenia. Wystarczyło jedno dziobnięcie dziurkacza, żeby ciało Drogimisia uleciało ponad okoliczne drzewa z głośnym sykiem uchodzącego powietrza.
Dziurkacze wydawały się znudzone brakiem reakcji ze strony swoich ofiar i zaczęły wydawać z siebie pomruki niezadowolenia. Przypominało to koncert rozzłoszczonych nienaoliwionych drzwi, naradzających się, któremu dziecku najpierw przyciąć paluszki.
W końcu jeden, najbardziej krewki, wyskoczył przed szereg i błyskawicznym ruchem zamierzył się w stopę Marcella. Tylko szybkiemu refleksowi, wyostrzonemu latami wędrówek po nieprzyjaznych Górach Pobliskich i polowaniami u boku Farmatów, zawdzięczał Marcello, że zdołał cofnąć stopę w jednym kawałku. Zwierzę wydawało się zdziwione szybkością człowieka, ale efekt zaskoczenia nie trwał długo.
Marcello także nie czekał na rozwój wypadków. Miał to nieszczęście, że już dwukrotnie wcześniej napotkał te legendarne, dziuronośne zwierzęta. Był jedynym człowiekiem jakiego znał, któremu udało się przeżyć atak dziurkaczy. I nie chciał spotykać się z tymi, którzy mieli mniej szczęścia, żeby wymienić doświadczenia, numery telefonów i kontakty na Facebook’u. Jeszcze nie teraz! Chociaż światy równoległe zawsze go kusiły, Marcello bardzo cenił sobie życie w widzialnym wymiarze swojego ciała i nie chciał zbyt wcześnie poznawać odpowiedzi na odwieczne, eschatologiczne pytania.
Chwycił Drogimisia za katanę i jednym ruchem poderwał go na nogi, co było nie lada wyczynem, zważywszy jego ciężar. Już w następnej chwili pędził w stronę kępy wysokich drzew na skraju lasu, ciągnąc za sobą bełkoczącego i wciąż wpółśpiącego wspólnika. Tuż za nimi podążał tętent ciężkich zwierząt. Marcello nie odważył się jednak spojrzeć za siebie. Jedyne, na czym się teraz koncentrował, to potężne drzewo z nisko osadzonymi, gęsto rozgałęzionymi konarami.
Jeszcze dwadzieścia metrów! Pisk Drogimisia, podczepionego do jego ręki, sugerował, że albo uświadomił sobie zagrożenie, albo został już przedziurkowany.
Dziesięć metrów! Drogimiś niespodziewanie zrównał się z nim. Przerażenie w jego zazwyczaj roześmianych oczach doskonale opisywało stan duszy i ciężar w spodniach.
Jedno mocne odbicie i Marcello znalazł się na najniższej gałęzi wielkiego dębu. Drogimiś natychmiast uchwycił wyciągniętą w jego kierunku rękę i podfrunął w górę. Jego strach oraz siła Marcella wystarczyły, żeby pokazać język sile grawitacji, a przy okazji goniącym ich prześladowcom.
Ich radość nie trwała jednak długo. Gdy tylko Drogimiś oderwał się od ręki Marcella i uśmiechnął do niego z ulgą, zasady fizyki upomniały się o swoje prawa. Gałąź na której stali wydała z siebie ostrzegawczy skrzyp i, rezygnując z wysyłania wtórnych zawiadomień o nadchodzącej katastrofie, udała się na spotkanie z miękką i pachnącą ściółką, pełną gęsto utkanego mchu i na wpół tylko przegniłych liści.
Marcello zdążył jeszcze uchwycić się innego konara i podciągnąć na jego gościnną powierzchnię. Drogimiś nie miał już tyle szczęścia ani refleksu. Gdy Marcello spojrzał w dół, zobaczył swojego wspólnika rozciągniętego na ziemi jak wielka, napompowana żaba. Wokół zgromadziło się kilkanaście dziurkaczy.
Marcello wzniósł oczy do nieba, prosząc każdego, kto zechciałby go w tej chwili wysłuchać, o szybką śmierć dla Drogimisia. Powolne i artystyczne dziurkowanie może być bowiem bardzo irytujące, nawet jeśli pominąć aspekt bólu. Tak przynajmniej twierdzili ci, którzy uważali, że są ekspertami w każdej kwestii. A takich nie brakowało w żadnym miejscu, do którego Marcellowi zdarzyło się zabłądzić w ciągu dwudziestu czterech lat jego życia.
W niebie nie było chyba jednak tamtego dnia nikogo na dyżurze, a może uwaga wszystkich skupiona była na Płonącym Ptaku, który właśnie w tej chwili zbliżał się do Ziemi, kierując się perfidnie wprost na drzewo, na którym schronił się Marcello. Dziurkacze też musiały go zauważyć, bo nagle straciły zainteresowanie skomlącym cicho Drogimisiem.
W taki sposób Marcello stanął nagle przed niełatwym dylematem: czy woli umrzeć zadziurkowany, czy też spalony. Zawsze wchodziła też w grę opcja koncyliacyjna: mógł zostać spalony w trakcie dziurkowania. Pocieszająca strona tego ostatniego wariantu była taka, że jego oprawcy zwęgliliby się razem z nim. Ponieśliby więc natychmiastową karę, a taka bezzwłoczna sprawiedliwość nieczęsto zdarza się w przyrodzie.
Marcello postanowił więc skorzystać z nadarzającej się okazji i zeskoczył z drzewa, wprost w środek kręgu dziurkaczy. Z pozoru groźne zwierzęta okazały się jednak mieć nie tylko sarnie korpusy ale także serca. Gdy tylko dostrzegły nadlatujące zagrożenie, rozpierzchły się i zniknęły w gąszczu lasu.
Płonący Ptak zbliżał się do szczytów najwyższych drzew. Zaskoczony nagłą ciszą wokół swojego trzęsącego się ciała, Drogimiś otworzył oczy i zobaczył kulę ognia, kierującą się wprost na niego.
I znowu biegli ile sił w nogach. I znowu Marcello ciągnął za sobą wpółprzytomnego Drogimisia.
Huk zderzenia ognistej kuli z Ziemią był… znacznie mniejszy, niż można się było spodziewać. Jednak już w następnej chwili wokół rozpętało się… nic. Marcello odczekał jeszcze kilkadziesiąt sekund, po czym pozostawił skamlącego ze strachu Drogimisia i ostrożnie podszedł do miejsca kosmicznej katastrofy. W miejscu, gdzie wcześniej leżał Drogimiś, ziała głęboka na pół metra dziura. A w jej głębi leżała szybko stygnąca, lecz nadal jeszcze pulsująca jasnym światłem, srebrzysta bryła.
Oryginalny, nowatorski zapis dialogów. Proponuję następnym razem posłużyć się listą numerowaną, będzie chyba jeszcze ciekawiej.
Dziurkacze pomysłem własnym czy pożyczonym od Piersa Anthony'ego?
Oryginalny, nowatorski zapis dialogów. Proponuję następnym razem posłużyć się listą numerowaną, będzie chyba jeszcze ciekawiej.
Na 99% jest to wina Boskiego FCKeditora W Wersji Uberkarłowatej By Pożalsięboże Webmaster NF. Inna sprawa, że autorowi nie chciało się tego nawet poprawić...
Nie usprawiedliwiaj dziwactw i partactw, Szanowny Kolego. Na 99% jest to wina autora. Ja od dawna stosuję metodę kopiuj / wklej --- przy dłuższych wypowiedziach --- i niczego mi nie psuje w tekstach.
A mi się bardziej wydaje, że to jednak OpenOffice. Czasem tak wykrzacza dialogi, jeśli nie umie się autokorekty wyłączyć :P
Wypróbuj zmiany formatu. Mi sprawdza się z plików .doc z wersji poniżej 2007 oraz z .rtf.
Tak się teraz zacząłem zastanawiać, czy to nie był zabieg celowy... w związku z treścią...
Drodzy forumowicze - rzeczywiście dziwaczny układ jest moją winą. Przeniosłem tekst z OpenOffice, a nie jestem na tyle sprawny technicznie, żeby poradzić sobie z poprawieniem. Następnym razem postaram się bardziej. Wielkie dzięki za wszelkie rady.
A co do treści - dziurkaczy nie zapożyczyłem od Piersa Andersona, bo nie znam - on też je wymyślił? Zaintrygowałeś mnie AdamKB, muszę poszukać. Dzięki
Nie jestem fanem fantastyki (trudno), ale opowiadanie jest ciekawe i zabawne - to do autora.
Komentujący za to, jak widać, mają do powiedzenia dużo i nie na temat..
Wojciechu: Piers Anthony, "Zaklęcie dla Kameleon", cykl "Xanth".