
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Witam wszyskich czytelników. Żeby nie zabierać czasu wyjaśnię od razu najważniejszą sprawę: tekst ten jest jedynie fragmentem powieści mojego autorstwa o tym samym tytule, urywkiem, esencją tego, czym się zajmuję i co piszę. Zatem postanwiłem opublikować ten fragment w celu poznania wszych opinii. Zatem bez dalszych ceregieli – zapraszam do czytania.
Blackhawk znajdował się już nad Kandaharem, lecąc na niskim pułapie. Jak nakazuje ostatnio niepisany dekalog pilotów w tym kraju, lepiej jest latać niżej, niż talibowie są w stanie celować stingerami. Mieli jakieś zamiłowanie do tej broni, ewidentnie po tym, jak amerykańska myśl polityczna podarowała im je, gdy o Afgan bili się jeszcze czerwonoarmiejcy. Teraz złośliwy zbieg okoliczności śmiał się w twarz polityce i celował z tych samych wyrzutni w niebo, gdzie zamiast mi-24 z ruskimi na pokładach latały blackhawki i chinooki z amerykańską i brytyjską młodzieżą.
Landszafty Kandaharu były malowane pięknymi, mocnymi pociągnięciami żółtych i zielonych odcieni przecinających się pól uprawnych, niewielkich wiosek wyglądających dziwnie podobnie, a także leśnych ostępów, przykrywających rozrzedzoną warstwą uklepaną i spękaną glebę, koloru słomy zbyt długo leżącej w pełnym słońcu. Teraz w śmigłowcu była szóstka pasażerów, a postronny, talibski obserwator nie byłby w stanie ocenić, kto to jest. No bo tylko spojrzeć: dziwny strój, broń schowana… może turyści? Albo towarzysze?
Niestety, czarna natura blackhawka psuła piękne wrażenie zakonspirowania, bo z boku i tak wyglądało sześć luf m134, z bezpiecznikiem rozjarzonym zielenią. Strzelec oglądał okolicę dokładnie, wychwytując najmniejszy ruch. Czy to kobiety idące drogami, gospodarze, myśliwi i talibowie.
– Pali ktoś z was? – spytał drugi strzelec, zamiast przy działku siedzący w fotelu.
Na zachętę wyciągnął paczkę z chesterfieldami.
Mills kiwnął głową. Lecz gdy tylko wyciągnął rękę, młody po prawej od razu zareagował, szybciej niż na widok Araba z wyrzutnią na ramieniu.
– W helikopterach się nie pali!
Głupota. Bo co to spowoduje? Wiatr huczał non stop o każdy cal wnętrza.
– Ty, służbista, siedź cicho. – palnął strzelec, po czym podał Mills'owi zapalniczkę.
– To… kim wy właściwie jesteście? – tak sobie spytał.
– Nie ważne. – odparł major. – Przyjmijmy, że działamy na szerokim froncie.
– O, siły specjalne! – zachwycił się lotnik. – Kogo jedziecie ustrzelić?
– Nikogo.
– No bez przesady z tą skromnością, naprawdę. Jakiś ważny? Jest w talii? – dopytywał się strzelec. – Ostatnio jak żeśmy podrzucali takich jednych, to lecieli polować na króla trefl. Ale nie wiem, co się z nimi stało, bo to była podróż w jedną stronę.
– Nie jedziemy nikogo zabić.
– To po co wam to? – aeronauta był coraz bardziej ciekaw. Tylko w złym tego słowa znaczeniu. Wskazał na leżące po kątach lekkie plecaki z palsami i zabezpieczone karabiny. A przede wszystkim na długiego wyborowca z tłumikiem.
– Dla bezpieczeństwa. Zbyt dużo ciemnych typów kręci się po górach.
– Tak, od razu. Jedziecie kogoś zabić.
Majorowi skończyły się argumenty.
– Skoroś taki ciekaw, gdzie idziemy, to weź karabin, plecak czterdzieści kilogramów i łaź z nami po górach. Jak już tak się zmęczysz, że będziesz błagał, by cię dobić, to może wtedy się dowiesz, po co idziemy. Ale tylko wtedy. – huknął na koniec Hartman. Nie należał do krążących wokół celu, a do pikujących wprost na niego. Taki już typ człowieka.
– Dzięki. – odparł strzelec. – Wolę już nie wiedzieć.
– Dolatujemy, za chwilę lądowanie. – oznajmił pilot przez głośnik.
– Każdy ma wodę i żarcie?
Po burknięciach major stwierdził, że tak.
– No, to pamiętać. Hydrate or die.
Lotnik przy działku zrobił zdziwioną minę.
– Zastanawiałeś się, po co idziemy. Organizujemy piknik. – objaśnił kapitan.
– Aha.
Śmigłowiec z szaleńczego cwału przeszedł w powolny stęp, by na chwilę zawisnąć w powietrzu i zacząć opadać z kilkunastu metrów. Wokoło rozciągał się cudny widok: doliny roznoszące echo, pojedyncze skałki, stoki gór i liczne rozpadliny jak zmarszczki na cielsku góry. W oddali majaczyły rzędy budynków jakiegoś pomniejszego miasta.
Koła nawet nie dotknęły poszarpanych skał i powyrywanych kamieni, rozwalonych jakby ogromnym młotem na kawałki, a potem równomiernie rozsypanych po zboczach. Szóstka komandosów wyskoczyła na owe kamienie i wzrokiem pożegnała dzisiejszą taksówkę, która szybko zniknęła za nieruchomym cielskiem góry.
– Tu nie jest zbyt bezpiecznie, zatem bądźcie gotowi. – poinstruował major.
W odpowiedzi rozległ się szczęk zamków, a potem ruszyli przez delikatne wzniesienie, prosto na ścieżkę, która to miała być dawnym duktem, prowadzącym gdzieś do wioski. Chyba tylko major Ingram traktował poważnie całą wycieczkę, bo reszcie jakoś nie widziała się osada w takim miejscu. Wysokie góry, zero jakiegokolwiek życia, teren falujący niczym ocean podczas sztormu… ale Afgańczycy podobno byli przyzwyczajeni.
Spiczaste kamienie uporałyby się ze stopami w kilka sekund, ale grube batesy spisywały się doskonale. Ech, traperskie buty, niech żyje postęp. Arabowie nadal biegali pewnie w sandałach.
Marsz w pełnym słońcu nie był przyjemny, bo wielki morderca oświetlał równomiernie każdy centymetr góry i każdy kamień, wylewając falę gorąca na plecy piechurów. Karabiny piekły niemiłosiernie, stalowe korpusy nagrzały się tak, że do obiadu nie musieli rozpalać ogniska. Usmażyć jajko można by domyślnie, na pokrywie zamka kałacha.
– Co to za góra? – spytał po jakimś czasie Stevenson, maszerujący przedostatni.
– Co to zmienia? Książkę piszesz? – odparł Rats, zamykający kolumnę.
– Tak właściwie…
– Ach, no tak, zapomniałem. Piszesz. Myślisz, że ktoś to przeczyta?
– Właściwie, to…
Ale znów mu przerwano.
– Powinieneś się urodzić wcześniej, Stevie. – parsknął Mills.
– I co, miałbym przegapić to wszystko? Może nawet spotkamy dziesiątą górską.
– Nie ten rejon. – wtrącił się kapitan.
– Jak to?
– Górska działa w wyższych partiach. Pieprzeni jankesi reklamują się na prawo i lewo, potem ćwiczą się na Alasce, a tutaj dostają baty od górali w piżamach i klapkach.
Po chwili filozoficznej dysputy znaleźli się na jakiejś drodze, wyraźnie zarysowanej w piachu. Wiodły nią dwa równe ślady opon, wbite głęboko.
– Jesteśmy blisko, to główny dojazd.
Kawałek wyżej, pomiędzy dwoma skałami rozłożonymi niby ręce do modlitwy, widniała niewielka przełęcz, w której pomieścić się mógł co najwyżej jeden gruby człowiek. Część góry w tym miejscu przerywały łyse kawały terenu i przerwy w skałach, niby łaty na psiej sierści. Żołnierze wyszli na jeden z kamieni, by mieć lepszy widok.
– Żywej duszy. – podsumował kapitan.
– To mnie martwi.
Ingram wyciągnął pistolet i popędził w dół płytkiego zbocza, między labiryntem kamieni. Reszta ruszyła za nim, by między skałami znaleźć skruszony, czarny krąg z osmalonych głazów.
– Ognisko tu palili. – stwierdził major.
– Kto?
– Myśliwi. Często tu polują.
– Dawno? – spytał kapitan.
Ingram wymacał palcem dawne palenisko, wybierając z kupki wielbłądzich bobków jeden, dorodny kawałek gówna, teraz zwęglony i dający nikły aromat. Ocenił szybko to i owo, badając opuszkami palców krągły kształt.
– Niedawno. Rzekłbym nawet, że przed chwilą.
Niesamowite. Umieć czytać tropy z wielbłądzich gówien. Ingram musiał być człowiekiem lasu i gór. Wskazał na ścieżkę, prowadzącą pod kątem między skały, układające się w rów. Palce zaczęły delikatnie wygrywać rytm na kabłąkach, czekając aż tylko coś się stanie.
Na górze rów ze skał znowu opadał, całkiem jak na rollercoasterze. Szkoda tylko, że nie było kolejki, bo marsz nie należał do lekkich. Wtedy rozległ się odbity echem, chrzęst karabinowego zamka, dochodzący gdzieś z góry. Grupa natychmiast wycelowała wszelkie lufy w źródło dźwięku.
Na skałce siedział Arab w brudnej galabii, portkach i kamizeli, z wycelowanym w kolumnę sztucerem mausera. Szczerzył do nich swój szczerbaty i żółty uśmiech.
– Major John Ingram? – spytał po angielsku.
– To ja, Jusuf. Salaam alajkum.
– Alajkum as-salaam. Miło cię widzieć. A hum? Kto to?
– Moi ludzie. Nic wam nie zrobią.
– Fahimtu… – potwierdził Arab. – Chodźcie zatem, addajfu. Tu nie jest bezpiecznie.
– Zaprowadzicie mnie do waszego abu?
– Sajidi Szejk? Chętnie was przyjmie. Jeśli macie jakiś dar.
Major potrząsnął workiem związanym rzemieniami, który wyciągnął z plecaka.
– Chodźcie za mną. – powiedział Arab i zszedł ze skały.
– Szukran dżazilan.– odparł major i wskazał grupie, by poszła za nim.
Broń bezpiecznie przewiesili, by nie zawadzała, potem poszli w górę rozpadliny. Na samym szczycie zza rogu wyszedł kolejny Arab, w kanciatym pakolu i zakurzonym chałacie, z okazałym wintoriezem na plecach. Rzadkość w takich miejscach, pewnie był bogaty. Za nim pojawiło się kilku następnych, było to doborowe towarzystwo w kufijach i masudkach, przepasane starymi bandolierami i szelkami alice, pamiętającymi pewnie jeszcze Somalię i Pustynna Burzę. Z pasów zwisały kindżały i mizerykordyjki, każdy do tego miał jakąś dłuższą flintę. Wyglądali z grubsza podobnie, a trzymana przez jednego z nich kozica związana za pęciny dobitnie świadczyła o fakcie, że byli myśliwymi.
Komandosi poszli razem z nimi, mijając kilka samotników wbitych w ziemię, niżej, ku wiosce rozciągającej się w dolinie. Widok był niezwykły: żółtawe, nieforemne chaty rozciągały się na niewielkim wzniesieniu, wokół przepasane drogami. Już stąd widać było ludzi, zajmujących się tym co zawsze: arabskie kobiety w hidżabach nosiły kosze ze zbiorami, były tu pola uprawne z makiem i kukurydzą. Jeździły pojedyncze samochody, przeciskające się przez wąskie uliczki, podzwaniały kolasy i drabiniaste wozy zaprzęgnięte o ośle karki.
Arab na czele odstawił na skały wysłużonego tabuka owiniętego poszarpanym materiałem i znalazł w kieszeni kawałek lusterka. Spojrzał na słońce, a potem uniósł kawał szkła wysoko, tak by odbił promienie. W odpowiedzi po chwili gdzieś, z któregoś dachu mrugnęło trzykrotnie światełko, ostro rażące w oczy.
– Kabiratun. – podsumował Hartman, widząc wioskę.
– Długo już tu stoi, dzięki naszemu abu. O tu wie najwięcej i często odprawia maghzib. – wyjaśnił Jusuf.
Zeszli ze stromego zbocza, delikatnie balansując na kamieniach. Na końcu szli zaś dwaj myśliwi, niosący kozicę, zapewne na halal. Wioska w dole żyła swym własnym życiem, jakby Anglicy przekroczyli wraz z rozpadliną bramę do innego świata. Na ulicy bawili się chłopcy, obkopujący wymarniałą piłkę, ale myśliwi prowadzili ich kawałek dalej, aż w końcu minęli rząd chat, przy których rozłożono kramy z makiem, potem ułożone pod ścianą drewniane bale i weszli w zakurzoną ścieżkę. Minęli też dwóch ludzi trzymających w ręku broń, a także jednego chłopa na osiołku, podpiętego do chybotliwej kolasy ze zwałami zwierzęcych skór: koźlich, wielbłądzich, jagnięcych… . Ścieżka urywała zaraz w bok, wprost na kamienne schody. Wspięli się po nich gęsiego.
Jusuf podniósł z ziemi mały kamień i delikatnie rzucił nim w drewniane odrzwia. Zabębnił, dając sygnał, że oto nadchodzą goście. Wychynął zza nich afgański czerep w białej jak śnieg kufii zawiązanej w turban.
– Jusuf? Salaam alajkum. – przywitał się odźwierny.
– Salaam.
– Jak tam polowanie?
– Będzie co jeść. Bóg nam sprzyja.
– To hamdulillah, Jusuf. W jakiej sprawie przychodzisz?
– Przyprowadzam naszych addajfu, chcą się widzieć z sajidim Szejkiem. – wyjaśnił myśliwy.
– Marhaba. Jesteście kafirami? – spytał Arab komandosów.
– Nam.
– Dobrze, że mówicie prawdę. Sajidi chętnie was przyjmie.
Poprowadził grupkę za sobą, resztę myśliwych odprawiając przy drzwiach. Zabrali wówczas kozicę na dół, do spichlerza. Przed nimi, w skromnie urządzonym i ciemnym pokoiku, w świetle dwóch świec siedział starzec z narzuconym czapanem. Z początku cień skrywał jego twarz, ale tylko przez chwilę. Gdy linia światła już odkryła rysy twarzy, wszyscy doznali lekkiego ataku zdziwienia. Wyglądał, jakby sama pani Śmierć prowadziła z nim dłuższe dysputy, bo wyglądem przypominał Czwartego Jeźdźca. Twarz miał chudą aż do kości, trupiobladą jak jego koń, poznaczoną dłuższą siwą brodą i licznymi zmarszczkami. Żołnierze bez problemu dostrzegli też pociągłą szramę po prawej stronie twarzy, rozdzielającą brew na dwoje i znaczącą bielmo na oku.
W powietrzu panował słodkawy zapach, pewnie do wosku coś dolano. Widać było, że starzec był mędrcem. Obieżyświatem, który zna odpowiedzi na wszystkie pytania, kopalnią informacji i sezamem nauk wszelakich w jednej osobie.
– Mudarrisuni… – zaczął Jusuf.
Zwrócił uwagę starca, który wyrwał się z głębokiego transu, odpoczynku, jakby właśnie odżywiał się energią duchową, a nie jagnięciną smętnie pokąsaną na talerzu.
Major Ingram ukłonił się, czekając na reakcję. Starzec kiwnął głową, po czym otworzył spękane usta.
– Marhaba, John Ingram.
A potem, ku zaskoczeniu reszty, odezwał się zupełnie po angielsku.
– Usiądźcie, czekałem długo na… jak to jest po waszemu… addajfu.
– Gości. – sprecyzował Hartman.
Major wtedy szepnął do kapitana coś w stylu "nie rób tego przy nim". Starzec tymczasem bliżej się przyglądnął przybyszom.
– Dobrze, panowie. Jusuf!
Wezwany natychmiast się zjawił.
– Pozwoliłeś im chodzić z bronią po ulicach?
– Wybacz, sajidi. Nie wiedziałem.
– No nic, nieważne. Przynieś no prędko coś do zjedzenia. Nie pogardzimy naszym addajfu dobrej strawy.
– Sajidi, to kafirowie! – wzburzył się myśliwy. Kto jak kto, ale on szanował obyczaje.
– Ja zdecyduję, kogo karmić. A teraz jesteś wolny.
Jusuf zniknął za drzwiami.
– Nie jestem głodny. – stwierdził Mills.
– Jak Arab zaprasza cię na posiłek, nie wypada odmówić. – poinstruował major.
– Majorze, tylko moi ludzie mogą chodzić z dar al-harb, bo mieszkańcy ich znają. Wy natomiast ich straszycie.
– Najmocniej przepraszamy, sajidi Szejk. – odpowiedział major, a potem rzekł do swoich – odstawcie manele.
Karabiny wylądowały pod ścianą w równym rządku, na plecakach, w świetle świec, dających nieustanną woń tajemniczości i lekkiego odlotu. Bo oto byli w jaskini najprawdziwszego mędrca z krwi i kości.
– W jakiej sprawie przychodzisz, John Ingram?
– Chcę informacji o pewnym człowieku.
– Dobrze. Masz może jakiś dar, dla mnie i moich mieszkańców?
– Oczywiście.
Major po raz kolejny potrząsnął workiem, który tym razem postawił na podłodze i ukazał zawartość starcowi, odwiązując skórzany rzemień. Wnętrze zaświeciło się od złocistych nabojów, kilku tłustych zwitków banknotów i lśniących bladą zielenią kamieni.
Kapitan zdębiał. Skąd stary mógł mieć takie świecidełka i skarby? Ich widok zadziałał na dziada na pewno zachęcająco, bowiem tak ułomna jest ludzka natura, że za dobre wymaga zapłaty. Godziwej, ma się rozumieć. Przeżyły się już czasy paciorków i perkali, toteż Ingram zapłacił mędrcowi amunicją, pieniędzmi do handlu i świecidełkami, na które oczy same już się cieszą. A i one często ułatwiają wpadnięcie do kieszeni paru banknotom.
– Zatem… John Ingram. Kto jest twoim problemem? – zaczął żywy trup, odsuwając na bok talerz z niedokończoną jagnięciną.
– Sayed Ali.
Nastała krótka cisza, będąca miejscem na zamyślenie dla starca, który zaczął drapać się po koziej brodzie. Wnet przerwały ją skrzypiące drzwi.
Jusuf razem z odźwiernym weszli do pokoju i każdemu podali talerzyk z niewielką porcją mięsa, dającego wyborny aromat, szczęśliwie zakłócający drażniącą woń kadzidełek. Podziałało na przybyszy, chętnie biorących się do jedzenia. Posiłek z jagnięciny przygotowanej w sposób halal było ciężko dostać, zwłaszcza na takim zapomnianym przez Boga zadupiu. Sposób ten oznacza przyrządzenie zwierzęcia bez krwi po uboju, co przypomina trochę katusze, jakie musi przeżywać bydło, gdy pan Żyd chce koszernie zjeść. Ale w przypadku kuchni arabskiej tym zwierzakiem nie może być żaden rodzaj świni. Jak każdy naród czegoś nienawidzi, a cały świat Ameryki, tak muzułmanie uważają wieprzowinę za obmierzłą. Jeśli Ingram i reszta dostali tak przyrządzone mięso, będąc w dodatku kafirami, to starcowi albo odbiło od tych pieprzonych kadzidełek, albo naprawdę dokuczała mu samotność.
Patrząc na jego twarz, wnioskować można było, że chyba jedno i drugie.
– Sayed Ali… – głośno myślał. – Gwałtownik, choleryk, okrutnik. Mazbah… ale wierny i honorowy człowiek. Dżihadi aż po śmierć.
– Poznałeś go?
– Poznałem, żyłem z nim. Kiedyś nawet walczyłem. A teraz co robi? Napada na wolnych ludzi. Jest tym cholernym talibem. Talibowie… wiele w życiu widziałem i starałem się zrozumieć, ale ich zrozumieć nie potrafię… są tacy jak my. I jak my przestrzegają szariatu i kierują się nim. Ale oni poprzysięgli dżihad. Wierzą tak jakby inaczej niż my. Bo Allach mówi: A kiedy miną święte miesiące, wtedy zabijajcie bałwochwalców, tam gdzie ich znajdziecie; chwytajcie ich, oblegajcie i przygotowujcie dla nich wszelkie zasadzki!
– Był tu?
– Był. Kilka razy. Napuszczał na tą wioskę swoje psy, strzelali ze wzgórz i do teraz się tu kręcą. Muszę wysyłać moich ludzi, żeby ich odganiali. Jusuf, ten młody myśliwy, który was prowadził… to jeden z moich najbardziej zaufanych ludzi. Ilekroć razy wychodzi za ten próg, boję się, że już nie wróci.
Rozmowa z dziadem wydawała się czymś prostym, ale ciągnięcie starca za język leżało w stercie zadań niewykonalnych, bądź dla najlepszych z najlepszych. Komandosi SAS mają zwyczaj najpierw strzelać, a potem zadawać pytania, toteż rozmowa była nową batalią. Uzbroiwszy się w mocny sznur do wyciągania języka i prowokacji myśli, major podjął temat z innej strony.
– Dawno tu był?
– To będzie… w ostatni ramadan. Tak, pamiętam dokładnie. Przyszedł do mnie i prosił o pieniądze.
Chwila prawdy.
– Szejku, czy wiesz, gdzie on jest?
Wszelki ruch przy talerzach ustał, na odpowiedź oczekiwano w nieskrywanym zaciekawieniu. Siedzieli tak z nogami ściśniętymi po turecku, na podłodze zakrytej afgańskim dywanem, a stary Arab w czapanie znów wpadł w trans.
– Ana nie wiem dokładnie. Ale na pewno w okolicach miasta wojowników w prowincji żanub. Tam, gdzie wasi naukowcy odkryli rozszczepialny pierwiastek.
Prawda, którą odkrył nawet taki mędrzec. Nie bez powodu to właśnie amerykańskie i brytyjskie wojska stacjonowały w Helmand i Kandaharze. Uran nie leży sobie ot tak, na ulicach.
– Nie wyjechał? – zdziwił się major.
– Le.
To było w zasadzie wszystko, co Ingram chciał wiedzieć. Ale jego wzrok przykuła jakby wymyślnym gwoździem jeszcze jedna, ciekawa rzecz: pod ścianą stał oparty sędziwy m79, zachodzący już lekko korozyjnym nalotem. A obok był pas z granatami. No cóż, broń naczelnika wioski.
– Asz dak szi?
– Dostałem od mojego krewnego, który przemycił mi szaijun z Wietnamu. Jeszcze na chodzie.
"Stuknięty wariat", pomyślał major.
Jusuf wrócił, tym razem trzymając plastikową butelkę po wodzie, wypełnioną teraz jakąś ciemną breją, w kolorze uchodzącym w granat nieba o brzasku.
– A, właśnie. Skoro już tu jesteście, to skosztujcie naszego skarbu. Daktylówka, domowej roboty.
– A Islam nie zabrania przypadkiem pić alkoholu? – zastanowił się Rats. Lecz pytanie poleciało w pustkę.
Major gągnął tęgiego łyka, będąc na "ty" z wszelkiego rodzaju szkockimi i brandy. Daktylówka smakowała świetnie, czuć było smak Afganistanu, ale nawet tak wprawni gorzałecznicy, jak sasowcy, poczęli się krztusić, gdy tylko oderwali szyjkę butli od warg.
Pokrzepili się na dalszą drogę, na koniec podziękowali za posiłek i wstali.
– Szukran dżazilan za informację, Szejku. Trzymaj się w zdrowiu. Obyśmy się jeszcze spotkali. – pożegnał się major.
– Fahimtu, major Ingram.
– To my będziemy… jak to po arabsku? Charadżna.
Starzec nie poprawił majora.
– Masalama. Tylko pamiętajcie. Islamun jest potężny, nie próbujcie się mierzyć z jego potęgą. Sayed Ali nie należy do wyrozumiałych ludzi.
– Salaam alajkum.
– Wa malajkum as-salaam.
Wyszli na świeże powietrze, wolne od męczących oparów kadzideł i od razu poczuli się lepiej. Wraz z dobrym nastrojem, jak feniks z popiołów zaczęło się rodzić pytanie "o co tyle zachodu?". Major znał jednak odpowiedź.
– Ali to człowiek, który może być wszędzie. To jak szukanie igły w stogu siana, a my tą wizyta zawężamy stóg i zwiększamy igłę. Szejk ma zawsze prawdziwe informacje, to jeden z tych szamanów, co to widzą przyszłość i mają wizje. Teraz przynajmniej wiemy na pewno, że Ali nie opuścił Afganistanu i jest w Helmand.
Kawałek dalej kapitan spytał:
– Hej John, czemu oni cię tak lubią? Starzec powitał cię jak dobrego znajomego.
– A bywało się tu i tam. Za łupy wybudowałem im madrasatun, pięć lat temu.
– Nie znam tego słowa. – przyznał Hartman.
– Wybudowałem im szkołę dla dzieci.
To było owe wspomniane pięć lat wcześniej, kiedy wchodził program o szkoleniu partyzantki antytalibskiej. Oficerowie łazili po górach wzdłuż i wszerz, szukając co ciekawszych wiosek i partyzantów, zdolnych do walki z armią Allacha. Jako, że służba w SAS wiąże się z udziałem w sekretnych wojnach, akta tych wojen nie muszą być maniakalnie uzupełniane. Można nawet powiedzieć więcej: nie muszą być uzupełniane w ogóle. Więc, jeśli z jakiegoś zaatakowanego terenu zniknie materiał budulcowy, albo trochę dolarów, to nikt nie będzie robił zbytniej afery, bo ich właściciel zazwyczaj leży już w kałuży własnej krwi pod podziurawioną ścianą.
Komandosi przeszli kawałek, a Ingram wezwał śmigłowiec. Czekali tak w zorganizowanym pospiesznie punkcie. ustawili się w okręgu, między nierównymi skałami, zasadzili się w wygodnych punktach, by mieć widok na szeroki perymetr. Góry rozdziawiały paszczę swoich dolin ponad wszelką miarę, ukazując na brzegach ostre jak brzytwy zęby: samotne skały, powtykane w ziemię, między którymi co jakiś czas przeskakiwały zwinne kozice. Krajobraz wydawał się niesamowicie jałowy, świeże powietrze pieściło zapocone ciała, do których kleiły się kamizelki i ubrania. Rats ściągnął z głowy pakole, by bliżej spojrzeć na góry przez mocną lunetę wyborowca. Szkoda, że nie wziął teleskopowej, wtedy można by dostrzec nawet najdrobniejsze ziarenko piasku, albo jak jaszczurka stawia kloca na kamień. Ale nic to, przynajmniej się nie nudził. Ubyło wody z kameli, ale racji nikt nie tknął, mięso halal okazało się być znakomitym posiłkiem, zapełniających brzuchy przynajmniej na kilka następnych godzin. Słońce nadal piekło niemiłosiernie, przesuwając się zaledwie o kilka milimetrów na tle nieba.
W powietrzu uniósł się znajomy łopot śmigieł tnących powietrze. Blackhawk wyleciał zza niskiej chmury i kilkukrotnie okrążył komandosów na płaskim kawałku stoku rozświetlonym żółcienią niczym jarzeniówka.
Wybacz, jeśli to powieść i spędziłeś nad nią więcej niż godzinę tygodniowo to...pisz od nowa póki pomysł świeży w głowie. Czyta się przeskokami, trąci nutka infantylnej amatorki. Jeszcze raz aż do skutku.
Przeważająca część tekstu to dialogi. Chyba jest ich troszeczkę za dużo. Przez to fragment nie ma klimatu, a opisy tracą w ogóle sens i równie dobrze mogłoby ich nie być.
Panie Khalif, podkreślam, że to jedynie fragment, gdzieś z okolicy samego środka powieści. Nie ukrywam, że ten musiałem trochę ujednolicić i skrócić ze względu na limity i wyciąć wątki, których bez przeczytania reszty nikt by nie zrozumiał. A w sprawie amatoryzmu proszę o konkret, czym się on przejawia i o rady. Bo głównie w tym celu zamieściłem tu ten fragment.
Landszafty nigdy nie sa malowane pieknymi kolorami... W tym istota landszaftu, ze jest...landszaftem...