- Opowiadanie: Zelliot - Poznajcie Biesiarza

Poznajcie Biesiarza

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Poznajcie Biesiarza

Ludzie tłoczyli się pod wejściem do chyży, zdawało się, że niemal cała wieś zebrała się na podwórcu u sołtysa. Nie na co dzień się zdarzało, że kogoś w Zadupowie bies opętał, czy też inne stworzenie o wymyślnej nazwie. Sołtys Gwoźdź, bo tak się nieszczęśnik zwał, biegał wymachując chaotycznie łapami na boki, najwidoczniej pojęcia nie mając cóż czynić. A denerwował się jeszcze bardziej, bo ludzie zerkali mu przez okna, głównie chłopy, czy nie uda się na Martusię – córeczkę jego – w bieliźnie podzerknąć. Puścił parę kurew oknem w stronę placu przed domem, za nimi cisnął kilka glinianych garczków a następnie pobiegł chwycić za grabie i jął zapalczywie przeczesywać tłum. Jeden z podglądaczy przez otwarte przez niego drzwi chwycił okiem Martusiową nóżkę spod długiej koszuli uwolnioną, akurat wtedy jak się wyprężyła jak łuk na sienniku.

– Warto było… – zaskomlał podglądacz jak tylko odzyskał przytomność po ciosie grabiami, za co dostał jeszcze raz, tak by za dobrze tego nie wspominał. Martuś najszwarniejszo w Zadupowie była, to i podglądaczy w brud było, a Gwoźdź choć się starał, to zniechęcić nie potrafił.

– Dajta Sołtysie zoboczyć, to ci powiemy co i jak tu zrobić tszo – zamamlała znachorka. – Jam po szkołach, uczona, ja tam wiedzieć będę… – Sołtys popatrzył na starą plotkarę, miejscową znachorkę i pomoc zdrowotną pierwszego kontaktu, skrzywił się znacznie. Jednak szkoły, to szkoły. Z wiedzą dyskusji nie ma. Nie odzywając się zaprosił gestem do środka, a dobitniej określając wrzucił znachorkę do środka zatrzaskując za nią drzwi.

– A ja tam wiem co Martusi tsza – splunął jeden z chłopów, łysy i grubawy. – Przechędożyć dobrze rzyć tsza i bedzie jak nowa… – tłum buchnął śmiechem.

– Jak nowa, jak nowa! – wydarł się chuderlawy i pryszczaty blondyn. – Tyle że śmigana! – zarechotali jeszcze głośniej.

W środku, nie zwracając na wrzaski i śmiechy, znachorka oglądała Martusiowe nagości z gracją i delikatnością jakby odbierała krowi poród. Zaglądnęła, pogładziła, klapsnęła i zmacała gdzie się dało.

– Zdrowa – sypnęła po chwili, mamlając coś w zębach. Córka Sołtysa wygięła się jak struna, zawyła przeraźliwie jak zwierze. Oczy jej błysły pożądliwie, z ust poleciał kłębek czarnego dymu. Znachorka odskoczyła zwinnie, jakby odmłodziło ją to o parędziesiąt lat, popatrzyła na Sołtysa i bez łaskotek sypnęła. – Biesiarza tu nam tsza… – Gwoźdź poleciał do tłumu posłańca szukać. – Albo dziewkę solidnie przechędożyć… – dodała gdy ten wyszedł.

Marchelewiak, ochotniczo przez tłum zgłoszony ochotnik, pędził ile mu bozia w stopy dała na poszukiwanie biesiarza. Co prawda poinstruowała go Znachorka jak jegomość wyglądać powinien, ale w życiu takowego nie widział. Zdarzali się wiedźmacy, magunowie, kominiorze i terminatorzy różni, ale nigdy biesiarze. To też rozglądał się bacznie za jakimś starym, zgryźliwym i nieprzyjaźnie wyglądającym, niby zbój czy jaki inny obdartus. A rozglądał się tak bacznie, że nie zauważył kamulca na drodze, potknął się i jął lecieć na spotkanie udeptanej ścieżce.

– Nic ci panoczku nie jest? – zapytał zatroskanie przechodzień, na jakiś dwadzieścia pięć wiosen wyglądający.

– Ano nic – podniósł się Marchelewiak, poczochrał rudą czuprynę kołtunami posianą, popatrzył na przechodnia napotykając jego oczy. Odskoczył jak przestraszony, trzęsąc się i mamrotając jakieś nieznane guślane ochronki. Wędrowiec pogładził się po szpiczastej, zadbanej, bródce. – Proroku Lebiodo! Coś ty!

– Na pewno nie prorok Lebioda… – usta wędrowca skrzywiły się w zniesmaczonym grymasie. Podał rękę Marchewie by pomóc mu wstać, jak i pokazać że nic mu zrobić nie chce. A trzeba zaznaczyć, że na groźnego nie wyglądał. Ubrany jak się patrzy, czarne spodnie, szara koszula. U szerokiego pasa pośród licznych kieszonek i sakiewek wisiały dwa sztylety, długie na łokieć. Ręce trzymał z daleka od nich, znaczy nie chciał użyć. – Gdzie tak pędzisz, jak mogę zapytać? – podjął po chwili, gdy wybraniec ludu doszedł do siebie.

– Ano, ze wsi mnie posłali, co by jakiego zgredziałego pancyka szukać – stęknął goniec rozmasowując guza, który wyrósł mu na czole. – Nie widzieliście jakiegoś panocku?

– Nie… żadnych zgredów jak stąd do Płacznicy.

– Diabli nadali, no rzesz… a jak ja żadnego nie przyprowadzę. Panie, wyście czasem nie medyk? Albo pigularz jaki? Sakiew tyle macie… dekokty robić umiecie jakie?

– Powiedzmy… – odparł zaskoczony pytaniem. – Coś tam umiem.

– Dobra moja! Jak nie zgredziarza to im medyka sprowadzę! – nim wędrowiec cokolwiek powiedział, Marchelewiak szarpnął go za ramię i pociągnął za sobą. Wędrownik starał się protestować, ale chłopskie ramię rudego, chociaż chude, mocno zacisnęło się na jego nadgarstku.

Nim doszło południe dotarli do Zadupowa, tuż pod dom sołtysa, gdzie ludzie wciąż się tłoczyli na placu pod chyżą.

 

Zasiedli w głównej izbie przy jednym stole sołtys, znachorka, dopiero co przybyli Marchelewiak ze swą zdobyczą i wsiowy kapłan.

Znachorka badała wzrokiem nowoprzybyłego, wcześniej słuchając gorliwych tłumaczeń Marchewy, opisującego jego niebezpieczną podróż, napaść zbójów co to mu guza nabili i jak to życiem ryzykował żeby pigularza na wieś sprowadzić.

– Kimeście są… panie pigularz? – wymamlała znachorka, jak tylko rudzielec skończył swe biadolenie.

– Zellgawis z Wygwizdowa – burknął znudzony tytułem. Porozglądał się po pomieszczeniu, zza uchylonych lekko drzwi dobiegały dziewczęce westchnienia i jęknięcia. – W czym tu sprawa, jeżeli mogę zapytać?

– Ano panie… – odezwał się kapłan. – Mamy tu opętaną przez biesa, biedną czcicielkę, duszyczkę czystą Martusię. Ratować ją trzeba, żeby umęczonej jej duszy na pokalanie nie wystawiać dłużej.

– Przez biesa? – Zdziwił się Zellgawis. Kapłan i znachorka popatrzyli na niego z niedowierzaniem, jakby na głupiego.

– Nosz mówi klecierz przecież – burknął Gwoźdź. – Bies, diabolec jaki. Ratować mi córuś tsza. Macie panocku jakie piguły na to?

– Na to nie piguły, jeno modlitwa gorliwa, chęć poprawy i odkupienia – pysznił się kapłan. – Jak się dziewczę namodli, to i bies obaczy że w świętym ciele przez bogi wzbraniające mieszkać nie da mu się…

– Dupa nie modlitwa – parsknęła babuleńka. – Biesiarza tsza, tylko taki pomoże, a Marchelewiak nie sprowadził, jeno jakiego pigularzynę… co tu nie pomoże…

– Boście tak babo opisali – warknął urażony Marchewa. – Starego i zgredziałego ni jednego nie było po drodze, a ten tu mi mówił – wskazał na Zella. – Że aż po Płacznicę nie widział takowego. To gdzie tu moja wina?

Zapadła chwila ciszy, Zellgawis z Wygwizdowa, pigularzem okrzyknięty patrzył na wszystkich zebranych z niedowierzaniem, jakby ze szlaku do domu wariatów go wrzucili. Sołtys Gwoźdź dłubał na zmianę w uchu, to w nosie oglądając ze zdziwieniem to co miał na palcu. Znachorka mamalała coś pod nosem bujając się do tyłu i do przodu, zerkając nerwowo w stronę kapłana i jego samego. Marchelewiak bez skrępowania drapał się po jajcach spoglądając i nasłuchując, co się dzieje u Martusi. Kapłan bawił się trzymanym w dłoni sznurem poznaczonych runami koralików, zwieńczonym gwiazdą o dziewięciu ramionach.

– Cóż… jeżeli biesiarza szukacie – odezwał się po chwili Zell. – Toście go mimo wszystko znaleźli – spojrzenia wszystkich w domu, jak i tych co się gapili przez niezasłonięte okno spoczęły na panie z Wygwizdowa. Odczekał aż dojdą do siebie, przed wyjaśnieniami uprzedziła go staruszka.

– Bzdura! – zaskrzeczała. – Biesiarze to stare zgredy, niedobre… takich co by biesy nie chciały! – wsunęła nerwowo resztki siwych włosów pod swoją czarną chustę. – Co ty za dyrdymały nam wciskasz! Oszust jaki! Plagiatantator!

Zell ignorując tyradę staruchy wsunął palce do jednej z kieszonek na pasie, wyciągniętą szczyptę proszku roztarł rzetelnie, a powstałą z niego mazią nakreślił na drewnianym stole symbol, na końcu zamykając go w koło.

– Exsurrectio et vit… – zachrypiał koncentrując się nad znakiem. – Drida! – Impuls przeszedł po stole, wygiął go i wyprostował na powrót. W miejscu gdzie namalowano znak wyrosła gałąź, rozszczepiła się wijąc w górę. Zakwitła liśćmi i zaczęła nabierać pozornie ludzkiego kształtu. Pod dłonią Zella stała maleńka istotka, smukła i powabna drewniana kobietka zwieńczona gęstą koroną zielonych listków przyozdobionych czerwonym kwiatem. Zatańczyła na patykowatych nóżkach, wygięła się w łuk i podbiegła w stronę innych bywalców, siedzących z rozdziawionymi gębami. Maleńka Driada otworzyła szerzej fosforyzujące od magii oczka, wpatrzyła się w znachorkę, zerknęła na Zella jakby szukała potwierdzenia. Chociaż żadnego nie znalazła, ukłoniła się przed staruszką, a z kwiatu na jej głowie wystrzelił strumień białej i lepkiej żywicy, trafiając prosto na zamknięte w ostatniej chwili usta, zaklejając je skutecznie.

– Więc, o jakim oszuście była mowa? – zapytał kpiąco Zell. Babuleńka czerwieniła się ze złości, kapłan żegnał się na osiem kierunków i bił w serce. A Gwożdź i Marchelewiak siedzieli z rozwartymi gębami za nic nie pojmując tego co się zdarzyło.

 

Biesiarz siedział nad miską wody myjąc dokładnie ręce, było to konieczne przed wszelkimi zabiegami, gdyż najmniejsze ziarnko piasku mogło zakłócić przebieg całej operacji. Na nieszczęście dla Zella obok przysiadł się Marchelewiak i jak na wsiowego głupka przystało zaczął go męczyć w sposób najperfidniejszy, a najmniej dla niego zrozumiały. W historii świata, dziejów i ewolucji sztuki męczenia oraz torturowania ta jedna została w swej perfekcyjnej niezmienionej postaci… Marchelewiak zadawał mu głupie pytania, a głupie tym bardziej, że nie mógł zrozumieć odpowiedzi.

– No więc, biesiaku… – rozsiadł się naprzeciwko Zella. – To jak to jest z tymi poczwarami? Co? – nachylił się w stronę rozmówcy, prezentując w uśmiechu wybrakowany komplet zębów.

– Jak to? – jako że Zellgawis nie miał doświadczenia z wsiowymi głupkami, nie wiedział jaki cel mają pytania Marchewy. Najchętniej oblałby go wodą i wypowiedział jedno ze swoich zaklęć, a po tym patrzył jak na wszystkie strony poniewiera nim bies wody. Postanowił jednak nie robić tego, biorąc tę rozmowę za kolejne doświadczenie, jakie może mu być potrzebne podczas dalszej podróży. – O co ci dokładnie chodzi?

– No… – zastanowił się chwilę. – Czy silne są? – wysapał z ulgą, iż udało mu się coś wymyślić, jak na jego możliwości bardzo szybko.

– Zależy – westchnął zrezygnowany, przeczuwając, że nie będzie to łatwa rozmowa. – Występują cztery typy: niskie czyli duszki, pośrednie zwane biesami, wysokie to dżiny, oraz najwyższe dwedżiny. Duszka widziałeś, biesy być może dziś zobaczysz, dżina być może kiedykolwiek zobaczysz…

– A tego dwe coś? – przewał podnieconym głosem.

– A dwedżina… módl się do wszelkich bogów, a żebyś nigdy takiego nie zobaczył. I nie przerywaj jak chcesz się czegoś dowiedzieć – udał oburzenie, a Marchelewiak skulił się w sobie, od samego tonu jego głosu. – Duszka nie jest ciężko przyzwać, wystarczy coś co ma w sobie zaklęty element. Do przyzwania Dridy wystarczyłaby drzazga… a nawet zeschły liść. Biesa natomiast… – nacisnął mocniej głosem widząc że rudy szykuje jakieś przerywnikowe pytanie. – Wymaga esencji elementu, a te dość ciężko wykrzesać. Dżina…

– A jak wygląda taka esencja?

– Będzie to kryształowa kulka wielkości piąstki niemowlęcia, w której jarzyć się będzie element w najczystszej swej postaci – widząc brak zrozumienia na twarzy swego rozmówcy, na co był zresztą przygotowany, Zell nabrał powietrza by stłamsić w sobie narastającą, a nieubłaganą irytację. – No świecić będzie, kolorkiem… czerwony, żółty, zielony, granatowy… nazwij sobie.

– A dżina? Co trzeba na takiego mieć? – oczy Marchelewiaka zabłysły, nie wiadomo czy z ciekawości czy z głupoty, albo chciwości pokierowanej bajkami.

– Dżina trzeba sobie złapać. Był jeden taki, co go przyzwał z planu astralnego… dżin był na tyle dowcipny, że pozwolił sobie spełnić trzy jego życzenia. Wszystkie na opak. Ostatnim było, jak powiedział… ekhem. „Chce być długowieczny niczym kamień." tym samym jeden z najlepszych elfich magów liczy sobie już pięć tysięcy lat… jako ładna statuetka w czyimś ogrodzie.

– A jak złapać dżina?

– Trzeba długo się szkolić, znać receptury, formuły… a co najważniejsze, znaleźć go – zaśmiał się Zell. – Nie proś mnie o nie… dżin nie spełnia życzeń, a nawet jeżeli, to bardzo niekorzystnie dla właściciela. Daj mi chwilę spokoju, muszę się przygotować.

– Panie, jedno jeszcze pytanie… – Zell popatrzył na Marchelewiaka z irytacją, ale skinieniem głowy przyzwolił. – Czy te twoje duchy pokonałyby smoka?

– Duch nie, bies może, dżin na pewno, dwedżin by rozniósł…

– Ta, ta… – stęknął z niedowierzaniem Marchelewiak. – A widział ty smoka? – nim Zellgawis zdążył znaleźć coś, czym można by w niego cisnąć, rudy zniknął za drzwiami.

 

Gwoźdź spacerował z po całej długości pokoju dzielącym miejsce przebywania Biesiarza, od pokoju jego przywiązanej do łoża córki. Denerwował się, nieświadom tego, co dziać się będzie z jego Martusią i czy zdrowa po tym będzie. Kapłan chciał swoimi świętymi sposobami wybawić dziewczynę, ale wyszedł z cała swą łysiną usmoloną, a szatą ponadpalaną. Znachorka odprawiła gusła, po chwili wyszła z pokoju cuchnąc dymem i siarką. Marchelewiak przysiadł na stołku pod drzwiami, na rozkaz sołtysa pilnować żeby nikt nie wszedł. Sam ostro zachwalał przed kolegami siebie, jak to biesiarza przed zbójami uratował, na obitą głowę się powołując. I jak to ten właśnie biesiarz w podzięce go na nauki weźmie, bo odważniejszych nie widywał w życiu.

Przed północą otworzyły się drzwi do pokoju, w którym szykował się biesiarz. Stanął u progu, a w półmroku panującym w domu wyraźniej dało się widzieć, że jego oczy nie należą do zwykłego człowieka. Gdy sołtys spotkał go raz pierwszy zdawały się szare i pospolite, teraz były metalicznie srebrne pozbawione źrenic, lśniące jak księżyc w pełni. Gwoźdź cofnął się odruchowo, pierwszy raz widząc coś tak nieludzkiego u człowieka. Biesiarz minął go spokojnie, wchodząc do pokoju Martusi. Sołtys zadrżał chcąc go zatrzymać.

– Te oczy… – rzucił przez ramię Zell. – To tak u każdego biesiarza wyglądają przy zabiegach… Zaczarowujemy je sobie, dzięki temu biesy możemy zobaczyć. Nie martwcie się, zrobię wszystko, żeby pomóc twojej córce – nim zatroskany ojciec zdołał choćby westchnąć drzwi do pokoju zamknęły się, na tyle szybko, by nie dostrzegł kłamstwa jakim uraczył go biesiarz.

Zellgawis zapalił kilkanaście świeczek, tak by pokój nie tonął całkowicie w mroku. Wyciągnął z jednej z kieszonek inkaust i pędzel, na wierzchach dłoni zaczął kreślić zamknięte w koło symbole, oba względem siebie idealnie symetryczne. Odmówił krótką inkantację, po czym odwrócił się w stronę pacjentki.

Leżała zobojętniała na łóżku, gapiąc się przed siebie. Delikatnie krągła buzia ozdobiona piegami, teraz jeszcze kilkoma kropelkami potu zdawała się nieruchoma jak maska. Jej kasztanowe włosy opadały kaskadą loków na ramiona, niektóre sięgały jej piersi. Ubrana była jedynie w białą koszulę rozsznurowaną pod szyją, odsłaniając spory dekolt. Na widok były wystawione, niemal całkowicie jej nogi, zgrabne i gładkie, warte tego, by zatrzymać na nich spojrzenie. Apetycznie wyglądający, związany i bezbronny kąsek dla każdego mężczyzny. Jednak nie dla magicznych oczu biesiarza. On widział nie gładką skórę, a szorstką łuskę. Nie błękitne oczka, a świecące czerwono ślepia. Zamiast karminowych ust, uzbrojoną w kły i podwójny język paszczę. Zamiast wypielęgnowanych rączek, szpony uzbrojone w ostre jak sztylety pazury.

– Salamander? – bardziej stwierdził niż zapytał, nie bez zdziwienia w głosie. – Zaskakujące… co duszek robi w ciele kobiety? Normalnie to biesy opętują ludzi – w odpowiedź dostał jedynie przeciągłe charczenie. – No cóż… – Zellgawis skoczył nagle niczym pantera, przysiadł na brzuchu dziewczyny unieruchamiając ją kompletnie. Szarpnęła się, lecz jej dłonie nie były w stanie przerwać sznura, którym przywiązano ją do oparcia. Z ust dziewczyny wydobył się kłąb dymu, biesiarz natychmiast zakrył je dłonią. Emblemat wyrysowany na dłoni zabłysnął, linie i zaokrąglenia zmieniły swe położenie tworząc nowy znak. Usta dziewczyny mimowolnie się zacisnęły, a paszcza siedzącego w niej potwora zostały magicznie zaszyte. – Abyssus invocat! – wypowiedział zmienionym głosem. Salamander targnął się ze wszystkich sił, jego ślepia zapłonęły rubinowo, biesiarz stracił równowagę. Dziewczyną targnęło gwałtownie, wygięła się jak łuk zrzucając Zella na podłogę. – Apage! Abyssus invocat! – krzyknął wyrzucając przed siebie ręce, fala magicznej energii targnęła potworzycą. Bez większego efektu.

Po kilku godzinach zmagań Zellgawis był bliski rezygnacji. Rozejrzał się po pokoju dziewczyny, szukał czegokolwiek, co mogłoby go naprowadzić na ścieżkę ku rozwiązaniu problemu. Po chwili panoszenia się po pokoju i oglądaniu jej rzeczy natknął się na jej dziennik, zawiązany czerwoną wstążką. Otworzył na ostatniej stronie, czytał pobieżnie, byleby złapać jakiekolwiek słowo świadczące o tym, że opętanie ma jakąś przyczynę. Po dwudziestu wielce monotematycznych stronach, domyślił się przyczyny. Wyszedł z pokoju, zawołał od progu gospodarza.

– Nie wpuszczać tu nikogo… – zakomunikował twardo. – Narzucę na drzwi i pokój zaklęcie ciszy, tak żebyście nie musieli słuchać tego, co się tam dziać będzie – Gwoźdź był na skraju paniki. – Spokojnie, nic złego jej się nie stanie, najzwyczajniej musze się posunąć do czynu ostatecznego, by ratować czyjąś duszę… – zamknął drzwi nim sołtys cokolwiek zdążył powiedzieć, nim złapał za klamkę, na drzwiach pojawiła się ogromna twarz Dridy uśmiechając się zawadiacko. Pan domu cofnął się odruchowo, nie będąc pewien co się w ogóle dzieje. Jedyne co mu zostało to usiąść i modlić się, że wszystko to, co się stanie za tymi drzwiami prowadzić będzie do lepszego, dla jego córeńki.

 

Nad ranem, jak tylko słońce wzeszło, z pokoju wyszedł biesiarz. Wyglądał jak wrak człowieka, oczy miał na powrót szare, pozbawione życia jakby przeszedł niewyobrażalne katorgi. Koszule miał rozpiętą, włosy zamiast spięte w kucyk zmierzwione i mokre od potu. Pozbawione swej atramentowej czerni, spłowiałe. Podszedł to śpiącego na siedząco Gwoźdźa i klepnął go w ramię, ten wybudził się natychmiast, przestraszony jak nigdy w życiu.

– Będzie zdrowa, już po sprawie – uprzedził pytanie ojca. – Ale musicie dotrzymać pewnych zaleceń. Po pierwsze, dziewczynie poluzować. Bies ją opętał, bo dziewica, a te najłatwiej bo pragnienia mają. Dwa, żadnych guseł i zabobonów niech nie odprawia przez cztery pełnie. Dusza niby nie ciało, ale zaleczyć się musi. – westchnął, zdawał się naprawdę wymęczony. – Ja ruszam dalej, czas mnie nagli gospodarzu. Aha, niech dużo mleka pije.

– Panie, ja ci się chyba w życiu nie wypłacę… – sięgnął po sakiewkę i jął ją wciskać w dłoń Zellgawisa. Ten odepchnął ją z powrotem.

– Trzy złote, trzydzieści srebrnych, trzydzieści brązowych – wycedził. – Nie mniej, nie więcej. Tyle wynosi stawka, jaką mogę przyjąć. Tradycja… – sołtys odliczył pieniądze, sprawdził kilkanaście razy, czy oby na pewno wszystko się zgadza. – Dziękuję dobrodzieju… – ukłonił się i wyszedł, przeciskając się przez tuszę spragnioną wieści na temat Martusi. Do domu przepchała się znachorka i kapłan, wpuszczeni przez strzegącego drzwi, niczym sam Cerber, Marchelewiaka. Bez słowa udali się za sołtysem do pokoju dziewczyny. Widok ich zaskoczył, sprawił że Marchelewiak pokraśniał i opuścił z wrażenia szczękę, znachorka pokręciła z niedowierzaniem głową, kapłan odwrócił wzrok i zaczął się żegnać na osiem stron bijąc w serce, a sołtys był na skraju wybuchu złości.

Na łożu spoczywała Martusia, naga, z wciąż rozkraczonymi nogami, a pod jej zakątkiem rozścielała się dość specyficzna czerwona plamka. Zapadła dłuższa, ciężka chwila milczenia. Gwoźdź okrył córę pościelą, wyprosił znachorkę, kapłana nie musiał bo sam wcześniej wyszedł. A Marchewę dosłownie wyniósł, i to na kopniakach.

– A ja mówiłem… – odezwał się po chwili Marchewa skupiając na sobie spojrzenia wszystkich w domu. – Ale nikt mnie nie słuchał…

– Co żeś mówił? – zaciekawił się kapłan.

– A mówiłem, od razu… Że trzeba przechędożyć…

 

To właśnie był Zellgawis z Wygwizdowa, biesiarz i poszukiwacz przygód, wędrujący według prostej filozofii „iść tam gdzie dobrym jedzeniem pachnie". Ale jak powszechnie wiadomo, żadnego fachu poza alkoholizmem samemu nabyć się nie da, tak też wytłumaczyć należy skąd jegomość się wziął na tym pospolitym świecie. A że od dupy strony zacząć nie wypada, o zaczniemy od początku.

Zell nie zawsze Zellem był, imię to nadał mu jego mistrz Grenwal, strasznym zgredem będący, jednak z szczerozłotym sercem… co nie zawsze w parze idzie. A często wręcz jedno drugiemu zaprzecza. Ale o tym zaraz…

 

Noc była zimna, nie tak jak ta o której idzie nam przeczytać w powieściach i książkach. Bardziej kłująca zimnem, nie wyobraźnię a skórę. Taka która swym zimnem pozbawia nadziei na ujrzenie następnego wschodu słońca. Nawet dachowce zbierały się tłumnie by ogrzać się jeden od drugiego, tak samo bezdomni tłoczyli się w pobliżu rozpalonego ogniska. Chociaż nie tak zgodnie jak koty, tych bardziej należałoby porównać do napuszczonych na siebie psów, gdzie jeden drugiego starał się przepchnąć, byle tylko ogrzać sobie dłonie. Tłukli się i przepychali, krzyczeli i wyzywali, ktoś nawet został skopany. Zimno kłuło, dzieci płakały, dorośli krzyczeli.

Poza tym rozpierdzielem, gdzieś w kącie kamieniczki i śmietnika spoczywał chłopiec, ciężko powiedzieć ile miał lat, najpewniej samemu nie był tego pewien. Nikt go o to nie pytał, a sam nie wiedział ile już dni z jego życia minęło, a ile minąć jeszcze może. Człowiekowi czas wyznacza słońce na nieboskłonie, gwiazdy i księżyc. Co więc może powiedzieć dziecko, któremu od swych narodzin nie było widzieć dalej niż sięga jego powieka. Żyjesz w ciemni i nie masz pojęcia który to dzień, nie będąc pewnym czy nie jest to przypadkiem noc. Nie w tym mroźnym kraju wiecznej jesieni, gdzie słońce w swej krasie na nieboskłonie jest bardziej zjawiskowe niż zmartwychwstania.

Chłopak zacierał ręce owinięte szmatami, okryty postrzępionym i śmierdzącym od brudu płaszczem. Raz na jakiś czas potrząsał drewnianym kubkiem w prośbie o poratunek, a dwa wrzucone wcześniej do środka kamyki miały na celu zwrócić uwagę przechodnia. Ale przez tą dzielnicę nikt nie przechodził, aleja Brutusa, nie wiedzieć dlaczego, nie cieszyła się dobrą sławą.

– Ktoś idzie za wami panie – odezwał się chłopak zwracając twarz w stronę, skąd słyszał stawiane kroki. – Ktoś za wami podąża – powtórzył jakby sam do siebie. Przechodzień przyglądał się chłopcu przez chwilę, obejrzał się podejrzliwie, ale za nim nikogo nie było.

– Bzdury gadasz gnojku – sarknął, splunął na stopy chłopca i poszedł dalej w ciemny zaułek. Nim postawił dziesięć kroków targnął nim spazm, podniosło go z ziemi i rzuciło o ścianę bezwładnym jak kukła. Chwilę leżał bez tchu, okoliczne hieny wyczuły łatwy zarobek, to też zaczęły zbliżać się do nieprzytomnej ofiary.

– On żyje? – zapytał krościasty karzeł, opatulając się brunatnym kocem. – Sprawdź sakiewkę…

– Mizeryjo… – odparł drągal, kręcąc palcami długi wąs. – Srebrny jeno, tysz mi to szlachcic. Bogatyryjo ubrany, a w mieszku mizeryjo, mizeryjo powiadam… Za moich czasów, to wstyd było tak chudym mieszko nosić.

– Dajcie spokój Skurwi – nachmurzył się karzeł. – Nie narzekajcie, weźmiem co możem. Buty ładne, sportowe, wyświechtane jak młoda wdówka, ale co poradzić. Bieraj drugiego – złapał za lewy but i zaczął go rozpinać, drugi zabrał się za obmacywanie kieszeni nieszczęśnika, przypadkiem napotykając dopiero co otwarte oczy.

– Maluczek… – zająkał wpatrując się w pomarańczowe, zjadliwie świecące ślepia. – Zostaw te chodaki… my pójdziem już lepiej.

– Cicho, bieraj, bieraj. Nie pochodzisz to sprzedasz – ganił karzeł, zacięcie walcząc ze stopą o lewy but. Okradany kopnął go w szczękę, głowa karła nienaturalnie odskoczyła w tył i tak już została. Drab wpadł w panikę, zaczął klnąć i pomstować, odruchowo sięgnął po nóż. Nim pomyślał jak go użyć, padł martwy. Szlachcic zatoczył się jak pijany, wymiotował wyrzucając wszystko co miał w żołądku i zarechotał spazmatycznie. Spojrzał w stronę chłopca owiniętego w szmaty, podniósł nóż Skurwiego i ruszył w jego stronę bełkocząc coś pod nosem.

Chłopiec czuł jak się zbliża, intencja którą emanował jegomość niemal rozdzierała skórę. Mimo tego, iż jego oczy nigdy nie były sprawne, widział teraz jak paskud zbliża się do niego kołysząc poszczerbionym ostrzem w palcach. Chciał uciekać, chciał podnieść się i rzucić w biegu przed siebie, byleby uratować swe podłe życie. Szlachcian wzniósł nóż do ciosu, uśmiechnął się upiornie, a jego pomarańczowe oczy zabłyszczały radośnie. Chłopiec odruchowo zasłonił się rękoma, przerażenie wymalowało nad nim najstraszniejszą bestię jaką kiedykolwiek było mu wyśnić. Długą żuchwę, sięgającą do pasa zdobiły piłowate kły, wężowy język wił się na boki i chlastał jak bat. Kości kręgosłupa wyłupały skórę, sterczały jak wielbłądzie garby. Kościście upazurzone łapy obracały zręcznie nożem, coraz wolniej i pewniej, zwiastowały cios.

Uderzenie padło głucho i chrupko, łamiąco dla żeber, podczas upadku boleśnie dla pleców i głowy. Żebraczek trząsł się panicznie, nie czuł ze strachu nic, a zmarznięte palce nie czuły ani krwi ani śladów zacięcia. Słyszał jedynie przeraźliwy krzyk szlachcica i tupot dziesiątek nóg, niosących do przeraźliwej ucieczki.

– Abyssus invocat! – zagrzmiał metaliczny głos. – Apage! – krzyknął znowu, a szlachcic zaskrzeczał jak zarzynane zwierze, aż w końcu ucichł. – I żebyś mi tu, kurwa, nie wracał… A co my tu mamy? – ślepiec poczuł czyjąś bliskość, nachalną, niemal twarz przy twarzy. – Jak masz na imię chłopcze? – zapytał starczy, nieprzyjemny głos. – Spokojnie, ja nie gryzę.

– Nie mam imienia panie… – odparł ze smutkiem. – Ślepy, żebrak, kalek…

– Widziałeś to coś? – zapytał bez ogródek. – Nie kłam chłopcze, słyszałem co mówisz i jak się rękami zasłaniasz.

– Tego pokraka? Paskuda?! – zaczął panikować i cofać się pod ścianę, nie wiedząc iż monstrum już mu nie zagraża. – Pomóżcie panie! Proszę!

– Spokojnie, już go nie ma… – odparł zdecydowanie, a spokój w jego głosie udzielił się i chłopcu. – Widujesz biesy, chłopcze, widać że masz wilcze oczy… żal by to zatracić – zamilkł na chwilę. – Na imię mam Grenval… Chodź ze mną, a obiecuję, że spojrzysz na ten świat jak nikt inny spojrzeć nie potrafi.

Żebraczek niedługo się zastanawiał, jego życie nie miało żadnego znaczenia, nawet dla niego samego. Aż tu nagle pojawia się jegomość, ratuje go i oznajmia, że jest w nim coś szczególnego. Nie obawiał się śmierci, jeżeli nie zabił go obłąkaniec z nożem, to mógł to zrobić jego wybawca. Przytaknął kuszony fantazjami ciepłego posłania, a nawet posiłku. Dalej wyobraźnią nie wybiegał.

– Dobra decyzja chłopcze… – pomógł chłopcu podnieść się z ziemi, a raczej podniósł go, gdyż wychudzony biedaczek zdawał się ważyć cokolwiek, jedynie za sprawą swego odzienia. – Mówisz że nikt nie nadał ci imienia? Trzeba cię jakoś nazwać… ale nad tym pomyślimy po drodze – chwycił go pod ramię i poprowadził do swego domu.

– Możecie mi mówić ślepiec, panie…

– Nie gadaj bzdur chłopcze… – żachnął się Grenval. – Mam uczulenie na głupotę, dostaję od niej wysypki, a ja wybitnie nie lubię się drapać. Musisz mieć imię, jak wszystko w tym świecie. Ludzie boją się rzeczy nie nazwanych, to co nie nosi imienia jest dla nich obce, a obce jest im złe i straszne – czując jak chłopak trzęsie się z zimna okrył go połą swego szerokiego płaszcza, jeszcze mocniej przyciskając do siebie, próbując ogrzać go własnym ciepłem. – To jest twoja pierwsza lekcja chło… eh… Uczniu.

– A czego będziesz mnie uczył, panie?

– Biesiarstwa, mój uczniu – odparł z niekrytą dumą w głosie. – Jesteś do tego stworzony, nie każdy rodzi się z wilczymi oczami, znaczy… z kocimi, jak ma biesiarzem zostać. Ale ty masz wilcze, a to nielicha rzadkość jest – grymas chłopca oznajmiał kompletny, jednak zawstydzony, brak zrozumienia. – Trzeba się nauczyć jak korzystać z kociego oka, to jest sposób dostrojenia źrenicy tak, by widziała biesy. Wilcze oko widzi je od razu, od tak samo z siebie. Rzadko się takowe zdarza, a nie udokumentowano czegoś takiego u niewidomego… Cóż, dokumentowania takiego nie będzie, moja w tym głowa.

– Co masz na myśli panie?

– Nazywaj mnie nauczycielem chłopcze, tudzież mistrzem – zawiesił na chwilę głos. – A na myśli mam to, że trzeba ci otworzyć te oczka – chłopiec zaniemówił, pojęcia nie miał co to mogło znaczyć. Nikt przedtem nie dawał mu żadnych nadziei, aż dopiero ten człowiek, który pojawił się z nikąd w jego życiu. Nie wiedział czy to za sprawom magii, czy też dobrotliwej aury jaka panowała w około Grenvala, nogi chłopca pewniej znajdywały oparcie w ziemi i niosły go z entuzjazmem. Cokolwiek by się nie działo, ktoś wreszcie dał mu nadzieję.

 

Granval uczył chłopaka podstaw biesiarstwa, początki przychodziły mu łatwo. A nawet łatwiej niż innym przyswajającym sobie tajniki sztuki biesiarskiej, co staruszek tłumaczył wrodzoną ślepotą chłopca, gdyż podstawy kompletnie wykluczały używanie zmysłu wzroku. Utrudniało to jedynie naukę z ksiąg, gdyż trzeba było mu czytać, a i to sprawiało mistrzowi przyjemność, gdyż lubił być słuchanym.

 

Żebraczek, a raczej uczeń, szybko wyszedł poza znane mu granice korzystania z posiadanych zmysłów. Mając nie z pełna dziesięć lat, kiedy jeszcze mieszkał na ulicy, sprawnie poruszał się o samej lasce, nie mówiąc o całkiem przyzwoitym dotyku i zmyśle orientacji. Pod czujnym okiem wymagającego, a do tego bezkompromisowego nauczyciela osiągnął poziom umiejętności, do którego nie był w stanie dotrzeć nie jeden mistrz.

Dalsza nauka również nie szła na marne, chłopak już po roku nauczył się poruszać po domu bez laski. Mistrz Grenval skupił się wpierw na tym, chcąc by jego uczeń przestał czuć się jak kaleka… tłumacząc to sobie, jak i chłopcu, że ma za drogie meble by obijać je kosturem.

– Tego już dosyć! – zdenerwował się Grenval, widząc kolejną rysę na jesionowych meblach. Natychmiast wyciągnął wosk i zaczął polerować zadrapaną powierzchnię, chłopiec odruchowo schował głowę w ramionach, wciąż wspominając życie, od którego uwolnił go mistrz. – Owijanie szmatą tej laski nic nie dało… – uspokoił ton głosu widząc zachowanie podopiecznego. – Trzeba coś wymyślić, zapłaciłem za te meble majątek. Nie chce żeby mi je poniszczono…

– Wybacz mistrzu.

– Nie ma czego wybaczać – rozchmurzył się widząc szczerą skruchę u chłopca. – Zwyczajnie przestaniesz chodzić z laską.

– Ale jak? Mistrzu, przecież ja…

– Potrafisz uniknąć cegły spadającej z dachu, złapać jabłko chwilę po tym jak drzewo postanowi je zrzucić, a nie potrafisz oszczędzić bicia moim meblom? – stanął przed chłopakiem z założonymi rękoma, wyczuwalnie wiercąc go wzrokiem. – Pamiętasz ścieżkę myszołowa? Wymieniaj założenia.

– Chodzi o współdziałanie istnień?

– Ty się mnie pytasz? Czy odpowiadasz?

– Znaczy… tak, to współdziałanie… tak jak myszołów w trakcie polowania. Nawet gdy mysz skryje się w trawie, ten potrafi ją złapać. Obserwując jak ta się nachylają i uginają źdźbła, widzi jak ucieka mysz.

– Brawo, pamiętasz przynajmniej przykład – wytknął oskarżycielskim tonem, spodziewając się większej wiedzy po wychowanku. – Chodzi o to, że każde istnienie i zjawisko pozostawia po sobie jakiś ślad, chłopcze. A te mają na nas mniejszy, bądź większy wpływ. Co czujesz w tym pokoju? – chłopak zaciągnął się wonią wosku do mebli, mydlin do dywanów i słabszą już, ale obecną woń olejków. Wymienił je wszystkie. – Wyraźne?

– Wosk tak, bo jestem blisko mebli.

– A świece? – podpowiedział Grenval. – Czy czujesz ich żar? Zapach topionego wosku?

– Tak mistrzu.

– Daj mi rękę – ułożył dłoń chłopca tak, by oświetlał ją płomień świecy. Po chwili przesunął ją niżej, za mebel. – Co czułeś?

– Ciepło, po tym zimno… i wilgoć…

– Widzisz… – przytaknął zadowolony. Po chwili zdając sobie sprawę z tego co powiedział. – Znaczy, tak jakbyś widział. Bo jest sposób żeby widzieć ten świat i nie trzeba do tego sprawnych oczu. Zrozum, ludzie zapominają o wszystkim kiedy widzą, zapominają o dotyku, węchu i słuchu. Korzystają z nich wybiórczo, wtedy kiedy im to odpowiada. Widzą świat, ale go nie odbierają. A ty, jeżeli masz być biesiarzem, musisz nie tyle ten świat widzieć, co go czuć. Poczuj go więc, wkrocz na ścieżkę Via Zellgawis… ścieżkę myszołowa – Grenval wyprostował się naglę, jego źrenice rozszerzyły się jakby został porażony. – Widzisz chłopcze… znalazło się dla ciebie imię…

– Imię, mistrzu? – podniecił się chłopak.

– Tak, Zellgawis – oznajmił Grenval. – Żebyś zapamiętał dzisiejszą lekcję na zawsze, pamiętał jak ważna dla nas jest ścieżka myszołowa. Ucz się i rozwijaj ją… to twoje zadanie na ten tydzień. Trenuj.

 

I tak mu minęły cztery lata. Zellgawis, opanował posługiwanie się zmysłami do tego stopnia, iż potrafił żonglować piłeczkami – co jako sprawdzian umiejętności wyznaczył mu Grenval.

W przeciągu kolejnych czterech lat Zell bez problemu opanował pozostałe ścieżki biesiarstwa, co zadziwiało go bardziej niż nauczyciela. Grenval nigdy nie miał w zamiarze wyjawić mu, iż ścieżka myszołowa była tą, którą opanowywało się dopiero na samym końcu. Gdy uznał iż jego jedyny podopieczny jest gotów do ostatniego z testów, zabrał się za przygotowania.

– Co to mistrzu? – zdziwił się Zell, gdy Grenval bez słowa wcisnął mu w ręce pakunek.

– To…? – zakłopotał się mistrz, nie będąc przyzwyczajonym do wręczania prezentów. – To dla ciebie, za pomyślne ukończenie treningu… jesteś biesiarzem, mój chłopcze.

Zell oddał pokłon swemu nauczycielowi, po tym od razu rzucił się do odpakowania prezentu. Wpierw łapczywie rozerwał papier, później spokojnie sprawdzał palcami co dostał. Był to pas z klamrą, pełen kiszonek i zaczepek na sakiewki, bardzo podobny do tych, które nosili alchemicy. Niżej spoczywał złożony w kostkę płaszcz, prochowiec długi aż po kostki z szerokim kapturem. Pod nim skryte były dwa sztylety, w pochwach z surowej skóry, zdobione wyczuwalnym grawerowanym wzorem.

– Mistrzu… – wydusił z siebie łamiącym głosem, zapowiedzią płaczu.

– To nie koniec chłopcze… pójdź ze mną – Grenval wprowadził go do swej pracowni, jedynego miejsca gdzie Zellgawis nie miał wstępu od samego początku pobytu w jego domu. Nakazał chłopakowi stać w miejscu, samemu krzątając się po całym pokoju. Zell wyczuwał nikły zapach farb i ziół, nawet wosku którym mistrz konserwował meble, ale wszystko to, było bardzo odległe. Zupełnie jakby sprzęty poodsuwano pod ściany.

Grenval zaczął recytować słowa zaklęcia, Zell rozpoznał inkantację, nie bał się – ufał swemu mistrzowi. Nawet gdy fala nieznajomego mu dotąd uczucia zaczęła go otaczać, piąć się coraz wyżej i wyżej w stronę jego twarzy. Chwilę po tym zaczął czuć mrowienie w oczach, przechodzące coraz bardziej w tył głowy, aż w końcu dotarło do kręgosłupa i rozlało się po całym ciele. Magiczna siła targnęła mięśniami jego ciała, wyrwała na kilka stóp w górę trzymając w delikatności swego żelaznego uścisku. Po chwili Zell zaczął opadać ku ziemi, równomiernie z słabnącą inkantacją Grenvala. Obaj klęczeli, jeden z wyczerpania, drugi sparaliżowany zdziwieniem.

– To nie żaden cud chłopcze… – wystękał Grenval uprzedzając pytanie Zella. – Zwyczajnie biesiarski fach… – chłopak spojrzał w stronę swego mistrza, a spojrzał własnymi oczami, po raz pierwszy w życiu. Zemdlał.

 

Po czterech tygodniach od odzyskania wzroku, gdy Zell przyzwyczaił się do widzenia został poddany kolejnemu testowi. Grenval chciał mieć pewność że chłopak zapamiętał wszystkie jego nauki, a tym bardziej nie zapomniał o najważniejszej ze ścieżek biesiarstwa. Zaprowadził Zellgawisa do starego, zapuszczonego domu, niemal sypiącego się w posadach. Od budowli emanowało coś niepokojącego, wystarczyło spojrzeć na obdarte z tynku ściany by dostać dreszczy i poczuć jak po plecach ślizga się lodowato obca dłoń. Zell spoglądał co rusz na wpół wyłamane z zawiasów drzwi, to zawieszał swój wzrok w którymś z okien.

– Wejdziesz do środka – nakazął mistrz. – Wygonisz stamtąd biesa. To twój ostatni test, jako biesiarza. Twój chrzest ognia, sprawdzian bojowy – klepnął chłopaka zachęcająco w plecy, tak jakby chciał mu dodać tym odwagi. Samemu potrzebował jej bardziej.

Zellgawis wszedł do środka, tuż za nim z trzaskiem zamknęły się drzwi. Poczuł jak coś prześlizguje się koło jego nogi pozostawiając na niej chłodny dreszcz, a w głowie siejąc uczucie niepokoju. Ręce młodego biesiarza, nie wiedział czemu, wylądowały na rękojeściach sztyletów, wydarły je ze świstem i cięły przed siebie. Pokrak odskoczył od niego ujawniając się na krótką chwilę, wtopił się w panujący zewsząd cień. Zell rozglądał się nerwowo dookoła, jednak nie było śladu stworzenia. Zdawało mu się, że słyszy gdzieś nerwowe syczenie i dyszenie, jednak nie widział niczego. Krzesło poderwało się do tańca, zawirowało, przeskoczyło nad stołem i poleciało w stronę biesiarza uderzając go w potylicę. Spróchniałe drewno posypało się w drzazgi, głowa bolała, na szczęście była cała. Stworak pojawił się przed Zellem, złapał za kołnierz koszuli i targnął do wysokości swego pyska. Był wysoki, przewyższał chłopaka najmniej o dwie głowy. Głowę miał jak małpa o psim pysku i takich samych zębach, rozbiegany wężowy język merdał i łopotał bezślinnie na boki. Hakowate palce szarpały tkaninę koszuli, druga łapa przygotowywała się do ciosu. Zell odwinął kurczowo trzymanymi sztyletami, ostrza przeszły przez ciało jak pchnięte w dym. Pokraka zaskrzeczała, a w skrzeku tym śmiała się kpina. Co tu począć – myślał Zellgawis, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Nic poza głosem mistrza, wtedy gdy pierwszy raz się spotkali.

– Apage! – wrzasnął uderzając otwartą dłonią w nos potwora. Zadziałało tak, jak nawet sobie tego nie wyobrażał. Pokrak poleciał w stronę ściany jakby raził go grom, nim o nią uderzył rozpadł się w proch sycząc. – To nie koniec – uśmiechnął się biesiarz, domyślając się że to nawet nie jest początek. Za jego plecami do pionu poderwała się ława, posunęła po ziemi jak taran przygniatając go do ściany. Zell wspierał ręce na deskach rozpaczliwie walcząc z napierającym meblem, odruchowo krzyknął. – Apage! – bies pojawił się na chwilę, potrząsnął szaleńczo pyskiem i zniknął. – Mebli ci nie brakuje… – parsknął, w odpowiedzi otrzymał pzypominające śmiech charczenie. – Słuchaj uważnie pokrako, na imię mam Zellgawis… – i tu go olśniło. Via Zellgawis, doszło do niego wreszcie, ścieżka myszołowa…

Biesiarz przyglądnął się całemu pomieszczeniu, wiedział wreszcie na czym polega ten test. Przeskoczył nad stołem, złapał leżące na ziemi sztylety. Odczepił od pasa sakiewkę, roztarł znajdujący się w niej proszek na palcach, powstałą czerwoną mazią zakreślił emblemat na dłoni. Tak jak uczył go mistrz, wyuczony ruch każdego z palców. Po jednej linii nakreślił też na głowniach sztyletów. Zawirował tnąc z półobrotu, ostrze wyrwało spory kawałek z ciała biesa. Znowu uciekł w ciemność. Nagle Zell poczuł dziwne mrowienie w oczach, pewien że to za sprawą przeciwnika machał sztyletami na ślepo. Wtem oczy z szarego zmieniły kolor na świecąco srebrny. Widział tak, jak widzieć powinien każdy biesiarz. Pojął że nie walczył z biesem w domu, lecz że w biesie się znajdował. Starał się teraz przypomnieć sobie wszelkie nauki Grenvala, a wiedza ta zdawała się niezwykle odległa. Uniknął kolejnego złowieszczego mebla, tym razem zauważył pchającego je potwora. Pokraka zawiszczała przebita dwoma sztyletami, mimo to nie padła.

– Abyssus Invocat! – wrzasnął metalicznie zmieniającym się głosem, przyciskając pokraka do ściany. – Apage! – krzyknął potworowi w rozdziawiony pysk, nie wiedząc dlaczego kopnął go w krocze i splunął w mordę. Pokrak wiszczał i skrzeczał na zmianę, targał się jak przypiekany żelazem, jednak nie chciał się poddać. Odepchnął Zellgawisa dziko, wyszczerzył komplet kłów i przygotował się do natarcia. Zell złapał za sakiewkę z czerwonym proszkiem, działał instynktownie. Roztarł go na dłoniach i na szybkiego pozmieniał linie symboli na dłoniach. – Apage! – odgonił potwora w ostatniej chwili.

Szkarada zdawała się uciec, biesiarz nie widział jej nigdzie, mimo to czuł jej obecność. Zaczął się uspokajać, nie był w stanie pokonać bestii tnąc ją i przypiekając. To było coś gorszego niż to co spotkał lata temu, teraz to coś bardziej zajadłego. Wertował w pamięci karty wiedzy wpisanej przez Grenvala.

Przyklęknął spokojnie, nie śpiesząc się kawałek po kawałku zakreślał emblemat o wymyślnych kształtach, na końcu zamykając go w okrąg. W myślach przywoływał inkantację, której miał nigdy nie zapomnieć, teraz jej nieopamiętane wersy zaczęły układać się linijka po linijce w wypowiadanych słowach. Chrapliwych i niezrozumiałych, pełnych gardłowej lecz płynnej melodii. Wiedział czym zwieńczyć tą inkantację.

– Abyssus Invocat – wypowiedział z nieznanym mu spokojem. Cały dom wypełniła kojąca aura, bies spłynął spokojnie do wnętrza kręgu, nie było w nim tej wrogości co przed chwilą. Skłonił się dziękująco i rozpłynął jak dym na wietrze. – I żebyś mi tu, kurwa, nie wracał… – zaśmiał się Zellgawis… pełnoprawny biesiarz z Wygwizdowa.

 

Następnego dnia Grenval czekał z niecierpliwością na swego ucznia. Nie był pewien czy decyzja, którą pomógł podjąć swemu wychowankowi była słuszna, chciał jednak by Zell zdobył doświadczenie. A tego mógł dokonać jedynie ruszając w drogę.

– Jestem gotów mistrzu – Zellgawis rozglądał się z zachwytem po alejce prowadzącej z wierzy jego mistrza.

– Cieszę się… – przyznał Grenval, starając się trzymać swój głos na wodzy. – Gdzie ruszysz wpierw chłopcze?

– Mówiłeś bym pamiętał… skąd jestem i czego się nauczyłem – przyznał Zell, samemu nie chcąc zdradzać swego żalu, związanego z opuszczeniem nauczyciela. – Dlatego pójdę tam gdzie będzie pachniało tym, co poczułem dnia kiedy zmieniło się moje życie… – uśmiechnął się szczerze i ruszył przed siebie chcąc ukryć łzy napływające mu do oczu. Grenval chwycił go za rękę, wcisnął w nią sakiewkę ze złotem.

– To na drogę chłopcze… – szarpnął Zellem, przytulił go z całych sił swymi niedźwiedzimi ramionami. – Pamiętaj, zawsze będziesz miał dokąd wrócić… tu zawsze będzie twój dom.

– Dziękuję mistrzu – odpowiedział z całą pewnością jaką znalazł w sobie, odwrócił się zwolniony z uścisku i ruszył w wzdłuż alejki.

– Dokąd będziesz się kierował? – krzyknął pełen ciekawości Grenval.

– Zawsze tam, gdzie pachnie dobrym jedzeniem… – odparł młody biesiarz, wywołując na twarzy swego mistrza mimowolny uśmiech.

 

I oto historia biesiarza, Zellgawisa z Wygwizdowa, nie ostatnia to o nim opowieść. Bo nie jedna zostanie jeszcze opowiedziana i zapewne, nie raz jeszcze powtórzona…

Koniec

Komentarze

Przeczytane, 3a.

 

Przede wszystkim - dziwna ta gwara:

Nie na co dzień się zdarzało
i mamrotając
pojęcia nie mając cóż czynić
na podwórcu

Osobiście takiej nie znam, a brzmi to bardziej jak błędy, niż stylizacja... Mnóstwo powtórzeń, zwłaszcza "jak/jaki" w różnych wersjach  - niemal w każdym zdaniu. Przecinki stawiane chyba losowo, do tego wyrazy odmieniasz czasami tak dziwnie, że znów ciężko stwierdzić, czy to miała być owa stylizacja, czy to po prostu błędy (np.: Zasiedli w głównej izbie przy jednym stole sołtys, znachorka, dopiero co przybyli Marchelewiak ze swą zdobyczą i wsiowy kapłan. ).

To tyle technikaliów.

 

Co do tekstu jako ogółu - to są właściwie dwa opowiadania, połączone w jedno nie wiadomo dlaczego. Historia szablonowa, typowe fantasy ("przyszedł, zrobił, poszedł"), tylko stylizowane na jakieś słowiańskie klimaty i do tego strasznie zajeżdża Wiedźminem. Nuda.

Część pierwsza oparta na dowcipie tak starym i płaskim, do tego z założenia nieudanym, że szkoda gadać.
Część druga zaledwie przejrzałem, bo ciężkawo ten tekst się czyta. Chociaż, jak sądzę, miał on być lekkim, dowcipnym, przy tym interesującym. Niestety, czegoś w nim za wiele albo czegoś za mało...

Rzeczywiście są to raczej dwa opowiadania, a nie jedno. Zauważ, że "sportowe buty" i "prochowiec" trochę kłócą się z opowiadaniem osadzonym w realiach takiego quasi-średniowiecza.

Inspiracja wiedźminem jest zauważalna, ale mi nie przeszkadza.

Generalnie opowiadanie czytało mi się dobrze i jestem ciekawy dalszych przygód twojego bohatera.

Nie oceniam, nie przebrnałem. Powiem tylko tyle, że męczą mnie takie stylizacje. Staromodny język jest ok, ale bez przesady. Zamiast skupić się na tekście, czytam pomału każde zdanie, żeby uchwycić jego sens. A to straszna męczarnia inaprawdę żadna frajda. Wygląda na dowcipną, lekką, parodię, tyle wnioskuję z tego co przeczytałem, ale jednak odpadłem. Gdyby to było przystępniej  napisane...

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

nie chce się czepiać, ale skąd ta średnia? ja rozumiem, że to opowiadanie jest wielce średnie i że na więcej jak 3 nie zasługuje, no ok, może bardzo słabe 4... ale skąd ta średnia? jeżeli Mortycjan dał mi 3, to w takim razie ktoś musiał dać mi 6, bo innego wytłumaczenia nie widzę. chyba że ktoś nie wycelował, albo ja słabo się na matematyce znam. tak czy siak, wielki dzięki za komentarze. przemyślałem to co napisaliście i staram się poprawić. pozdrawiam.

miało być na matematyce nie znam, sorry za dopisek teraz, niestety nie ma tu opcji edytowania tekstu... a przydałaby się.

Nowa Fantastyka