
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Radek biegnie. Jego serce wali jak szalone, ciśnienie rozrywa tętnice a on wciąż biegnie. Przyspiesza, bo przecież tutaj wszystko jest możliwe. Nowojorskie ulice, stylizowane na lata trzydzieste XX wieku zatracają swój kształt, zbyt szybko mijane.
Za nim statecznie zmierza Prochowiec. Jest wielce prawdopodobne, że oprócz samego nakrycia gdzieś w środku jest człowiek, wiecie – ręce, nogi, może nawet głowa. Ale ważny jest tylko Prochowiec, symbol statusu, symbol zwycięstwa. Idzie, czy może sunie ponad ziemią bez żadnego pośpiechu. Radek wpada w zaułek, zatrzymuje się, przypada do muru. Po cichu wypowiada modlitwę, pierwszą od zbyt wielu lat. Myśli sobie, że Prochowiec musi go minąć. Uspokaja oddech, wtapia się w cień. Prochowiec po kilku chwilach dociera do zaułka. Zwalnia swój… krok? Radek mógłby przysiąc, że słyszy jego stłumiony oddech, że widzi jego gorejące w mroku oczy. Te patrzą wprost na niego, ale nie dostrzegają go. Znów. Jak każdej nocy, Radek pozwala sobie na cień uśmiechu. Prochowiec odwraca się, zakłada kapelusz. Z kieszeni wyciąga papierosa, wkłada go do ust ale nie zapala. Rusza do przodu, mijając kryjówkę.
Radek czeka jeszcze parę chwil po czym, jak co noc, wychodzi z zaułka. I jak co noc widzi tylko żar, dym i pięść, zmierzającą w jego stronę. I jak co noc krzykiem budzi swoją żonę, Emily, która delikatnie dotknęła jego ramienia.
-Kochanie…? – Nie musiała kończyć pytania. Znali się zbyt długo. Spali ze sobą jeszcze dłużej.
-Śpij. Wszystko jest wirtualne. – odpowiedział Radek. Jego zdeformowana twarz wykrzywiła się w parodii uśmiechu. Jak większość dzisiejszych czterdziestolatków urodził się z lekką wadą genetyczną. Nisko osadzone, małe uszy, rozszczepiona warga oraz opadająca lewa powieka była pamiątką po szaleństwach lat pięćdziesiątych. Oczywiście dzisiaj wygląd w Pierwszej Rzeczywistości nie miał już żadnego znaczenia. Wstał z łóżka i ruszył do łazienki. Zatrzymał się jednak w drzwiach, by spojrzeć na swoją żonę. Emily była od niego kilka lat młodsza i niespecjalnie ładna, przynajmniej w PieRzu. Jak każdy w naszych czasach była otyła. Ta plaga trapiła ludzkość już od prawie stu lat – jej początek datowano gdzieś na drugą połowę dwudziestego wieku. I pomimo niezliczonych inicjatyw rządowych pozostała najczęstszą chorobą aż do dziś. Pokręcił delikatnie głową, jakby chciał odsunąć od siebie niewygodne myśli i poszedł dalej.
Kiedy co noc powtarza się ten sam dialog, po tym samym śnie, człowiek powoli traci poczucie czasu. A ponieważ niezbyt dobrze jest pomylić wtorek z niedzielą czy poniedziałek z czwartkiem, Radek każdego dnia tygodnia zmieniał nocną rutynę. Skoro dzisiaj stał nad zlewem w swojej obskurnej, metalowej łazience i chłodził twarz w wodzie, to musiała być sobota. Mógłby jednym ruchem ręki włączyć upiększające hologramy, ale w weekend wolał surowość żelaznych ścian. „Co się ze mną dzieje?" – pytał samego siebie. W erze śniarek powtarzające się koszmary nie były normalne.
Wczesnym rankiem ludzki mózg polega bardziej na luźnych skojarzeniach, niż żelaznej logice. Pewnie dlatego Radkowi co chwila przypominał się jego własny twór – tekst, który pisał do poczytnej dziecięcej gazety. „To właśnie od sniarek wszystko się zaczęło – ludzkość zyskała upragnioną wirtualną rzeczywistość. I jak to zwykle bywa, uzyskała ją w zupełnie inny sposób, niż wszyscy się tego spodziewali. Najpierw zawiodły hologramy, które potrafią dać złudzenie rzeczywistości jedynie na niewielkim obszarze, także doskonale nadają się do wszelkiego rodzaju wizażu, ale nie do WR. Zdesperowani uczeni zaczęli więc grzebać w mózgach zwierzęcych instalując w nich przeróżne ustrojstwa. Zamiast cyborgów, wrażliwych na poczciwą World Wide Web uzyskano tylko pokolenie migrenowców, do tego podatnych na ataki ówczesnych komputerowych wirusów. Uwierzcie, widok psa usiłującego sformatować własny dysk twardy, bo tak mu kazała jakaś mutacja MyDoom-a, nie należy do specjalnie przyjemnych. Po kolejnych niepowodzeniach ogłoszono więc, ponad wszelką wątpliwość, że stworzenie wirtualnej rzeczywistości leży poza zasięgiem ludzkości. I było to genialne posunięcie, wszak nic tak nie stymuluje umysłów jak łatka „niemożliwe". Minęło więc raptem parę miesięcy, zanim imć Elijah Jakud ogłosił swój rewolucyjny pomysł. W końcu, rozumował, ludzki umysł potrafi zarówno tworzyć jak i przenosić się do witualnej rzeczywistości bez pomocy urządzeń. Znane są generalnie dwa sposoby – na dobrą i złą książkę. Przy tym pierwszym dajemy się jej porwać i porzucamy nudny świat dla kolorowej wizji autora. Drugi działa dokładnie odwrotnie – znudzeni wypocinami grafomana zasypiamy, zastępując siermiężny tekst błyskotliwym snem. Oczywiście, Jakuda okrzyknięto świrem. Tym większe było zdumienie, kiedy parę miesięcy po teoretycznym artykule zaprezentował on pierwszą śniarkę. Był to właściwie jedynie zmodyfikowany rezonans magnetyczny, który użytkownik programował tuż przed zaśnięciem. No, to programowanie to trochę za duże słowo. Po prostu myślało się, o czym chce się śnić, śniarka zaś analizowała aktywność odpowiednich części mózgu odczytując myśli użytkownika. Trudniej było przesłać informacje w drugą stronę, ale Jakud i na to znalazł sposób. Do ciała użytkownika przyklejano kilkanaście elektrod, dzięki którym można było pobudzić każde włókno nerwowe, symulując dowolne wrażenia zmysłowe. Po odpowiednim treningu maszyna działała idealnie. Euforia ludzi nie trwała jednak długo, gdyż to urządzenie miało jeden feler – próba przeprogramowania jej w trakcie snu nieodmiennie kończyła się przebudzeniem. Wymagało to po prostu zbyt dużego wysiłku umysłowego, którego nie sposób wykonać śpiąc. Z tego samego powodu sen trzeba było przemyśleć dość dokładnie przed zaśnięciem – inaczej noc była nadzwyczaj nudna."
-Radek… – kiedy usłyszał głos Emily drgnął gwałownie i wyrżnął w szafkę powieszoną nad umywalką. Zaklął szpetnie.
-Hmmm, tego jeszcze w Twoich ustach nie słyszałam – powiedziała nie kryjąc uśmiechu.
-Włącz wizaż, bo rzygać mi się chce patrząc na Ciebie spierzowaną – powiedział odwracając głowę.
Nawet jeśli zabolało ją to stwierdzenie, to nie dała tego po sobie poznać tylko po prostu zrobiła to, o co prosił. Radek zobaczył więc swoją żonę w całej okazałości wirtualnych filtrów, tą samą, a jednak zmienioną nie do poznania. Piękną, filigranową brunetkę o magnetyzującym spojrzeniu.
„Wizaż był naturalną odpowiedzią na teratogennie działające leki uwrażliwiające. Zminiaturyzowane holoprojektory można było ukryć praktycznie wszędzie, także nikt o zdrowych zmysłach nie rozstawał się z nimi nawet na krok. Holoemisje oparte na znanych od wieków złudzeniach optycznych w sekundę zmieniały wygląd swego pana, choć z początku rodziło to problemy z oceną odległości w stosunku do osoby stosującej wizaż." – kołatało się Radkowi po głowie.
-Wszystko jest wirtualne – powiedziała sentencjonalnie.
Radek stłumił w sobie chęć przytulenia żony. To nie czas i nie miejsce. Zresztą wieczorem mieli spotkać się z Rostowskimi.
– Wracaj do łóżka, kotek. – poprosił
– A ty? – zapytała, choć odpowiedź była aż nadto oczywista.
– Idę na spacer.
Emily nie miała nawet siły zapytać dokąd.
Radek zszedł do piwnicy i zapalił światło. W sterylnie urządzonym pokoiku znajdowały się dwa synchronizatory snów. „Współczesne urządzenia właściwie w niczym nie przypominały ich pierwotnych wersji. Klaustrofobiczny tunel zastąpiono półkulą, obejmującą jedynie głowę użytkownika. Elektrody, dziś w liczbie kilkuset tysięcy, zapewniają dwukierunkowy przepływ danych i są jedynie cieniutkimi igiełkami, delikatnie przytykanymi do ciała użytkownika. Są na tyle dokładne, że przewodzą informacje nawet poprzez ubranie. Całe urządzenie jest podwieszane pod sufitem i dopiero kiedy siecionauta wygodnie ułoży się na kozetce następuje całkowicie automatyczne podłączenie. Ostatnimi czasy słyszało się nawet pogłoski o piekielnie drogich, bezczaszowych i bezigłowych synchronizatorach. Podobno zapewniały połączenie z Siecią cały czas, kompletnie bez użycia kabli. Sama jednak zasada działania pozostała od wielu lat taka sama. Człowiek najpierw musiał zażyć leki uwrażliwiające, głównie były to syntetyczne narkotyki, choć część zawierała również leki uspokajające. Ich wynalezienie pozwoliło przekształcić śniarki, oparte na zasadzie złej książki w synchronizatory snów.
Ale historia ich powstania, przypadająca na słynne lata pięćdziesiąte, nie jest usłana różami. Choć w początkowej fazie testów zmorą były uzależnienia, to nie one stanowiły prawdziwy problem. Najgorsza była teratogenność leków, czyli ich skłonność do uszkadzania płodów. Może nie bardzo silna, ale wyrażenie „bachor siecionauty" bardzo szybko stało się obelgą. Dziś, ponieważ każdy z nas jest takim bachorem, nie ma to już znaczenia. A leki pozwalają wywołać efekt dobrej książki, więc użytkownik momentalnie może znaleźć się w wymyślonym przez siebie świecie, nad którym sprawuje całkowitą kontrolę. Synchronizatory zaś, oczywiście, spięte są w sieć. Umożliwia to zapraszanie innych siecionautów do własnego świata. Powoduje ono uwspólnienie wizji, pod dyktando gospodarza, gość zaś ma kontrolę tylko w takim zakresie, na jaki zezwoli właściciel wizji. To, rzecz jasna, wymusza bardzo zhierarchizowaną strukturę społeczności siecionautów.
Sieć, skonstruowana jako wspólne sny ma jeszcze jedną ważną właściwość. W przeciwieństwie do swego protoplasty internetu, jest niemożliwa do zhakowania, ponieważ dekoderem sygnału jest mózg użytkownika. Każda próba odczytania wiadomości nie przeznaczonej dla danego siecionauty kończy się, w najlepszym wypadku, bólem głowy. To właśnie dlatego współczesne synchronizatory zawsze sprawdzają, czy sygnatura sygnału zgadza się z mapą mózgu użytkownika.
Przy tworzeniu Sieci napotkano jeszcze jeden problem – jak przechować sny, kiedy siecionauta jest spierzowany, czyli przebywa w realnym świecie? Rozwiązanie okazało się banalne, wystarczyło podłączyć serwery www do sieci synchronizatorów, a zwykłe komputery zintegrować z synchronizatorami. W ten sposób umożliwiono również przepływ danych, które nie znajdowały się w mózgach użytkowników. Był on również całkowicie bezpieczny, ponieważ wykorzystywał szyfrowanie mózgowe. Jedyną wadą Sieci pozostaje do dziś niemożność ukrycia własnej tożsamości. Sygnatura mózgowa, niczym dawny neon, przekazuje Sieci i jej użytkownikom wszelkie podstawowe dane personalne. Cóż, nie ma rzeczy idealnych…"
Radek pomyślał, że w tym fragmencie coś nie gra – jest zbyt porwany. Przysiągł sobie, że jeszcze dziś nad tym popracuje. Chwilkę potem ułożył się wygodnie na leżance i poczekał, aż nagrzeje się synchronizator. Pigułek łykać już nie musiał, bo ludzie majętni mogli pozwolić sobie na preparaty typu depot, które odpowiednie stężenie leków utrzymywały przez miesiąc. Poczuł delikatny nacisk igiełek w tysiącach miejsc naraz i usłyszał znajomy szum działającej kopuły. W ostatniej chwili jednak się zawahał, choć przecież w tym, co planował nie było nic zdrożnego. Chyba po prostu wychodziła z niego staroświeckość. To właśnie dlatego naprawdę poszedł na spacer – w kierunku najbliższego sieciopubu. Dopiero tam pośród obdrapanych ścian odnalazł swoją wyśnioną dolinkę.
„Wszystko jest wirtualne." – pisał Radek – „To zaklęcie, które powtarzamy od dziesięcioleci. Frazes, który błyskotliwą karierę zaczął na sali sądowej. Wszyscy dokładnie znają tę część historii, ale ja lubię ją opowiadać. Jak Wam doskonale wiadomo, na początku Trzeciej Sieci, jak ją nazwali niezwykle błyskotliwi komputerowcy, nie wszystko było wolno. Rzecz jasna, sama Sieć była rewolucją, wreszcie dała swoim użytkownikom prawdziwa wirtualną rzeczywistość. Chyba każdy z nas pamięta Pierwszy Raz – to uczucie ściskania w dołku, niepewność, cóż to znajdziemy po drugiej stornie lustra. Jakże silniejsze doznania musiały towarzyszyć pierwszym siecionautom! Wreszcie uwolnieni z okowów ułomnego ciała, wszechmocni, podobni bogom.
Kiedy jeden z proroków Sieci, jak ich wszyscy po dziś dzień nazywamy, zgwałcił niewinną siecionautkę cały świat był w szoku. Nie będę Was zanudzać szczegółami procesu, płomiennymi mowami obrońców i kłamliwymi informacjami mediów. Nikt już nie pamięta o świętym gniewie, jaki na całym świecie wzbudził postępek Nataniela. Nikt nie wspomni kilogramów rzucanych jaj, kilometrów malowanych transparentów ani godzin modłów, by dusza zbrodniarza na wieki gniła w piekle. Nikt nie wspomni, bo napawałoby to uczestników tych wydarzeń jedynie ogromnym wstydem. Bo kiedy obrońca Nataniela przypomniał słowa, wyszeptane czule w ucho Gwałconej – „wszystko jest wirtualne", nic już nie było takie samo. Pan mecenas, spasiony jak świnia sześćdziesięciolatek, w swoim zwyczajowym fraku wyglądał jak prawdziwy pingwin.
Nadrabiał za niego jego Głos – zasługujący na wielka literę i opiewany w wielu Sieciowych Pieśniach – głęboki, niski, świdrujący. Każdy, kto słuchał jak przemawia Pan Pingwin miał nieodparte wrażenie, że to, co on mówi trafia bezpośrednio do niego – nie przez uszy i nie przez mózg, ale przez całe ciało. To głos, który w antycznych czasach w bój wysyłałby tysiąc okrętów, niezależnie od urody porwanej księżniczki. Nic więc dziwnego, że połowa współczesnych siecionautów wypowiada sakramentalną frazę głosem z tej sali. Cóż, wolno im. Napisano kilometry rozpraw filozoficznych na temat wpływu tego jednego zdania na świat. Żadna z nich nie była specjalnie trafna, ale przyniosły ich autorom sporo sławy i pieniędzy.
A ludzie i tak wiedzieli swoje. Że te trzy słowa są po prostu przepustką do Raju."
Radek podniósł wzrok znad zwizualizowanego laptopa. „Początek jest niezły" – pomyślał. Przeciągnął się i rozejrzał po otaczającej go dolince. Wschodzące słońce delikatnie oświetlało jego twarz, piękną, doskonałą. Zielona, idealnie ukształtowana łąka kołysała się sennie w rytm nieistniejącego wiatru. Jego stopy przyjemnie chłodził górski potok, a masywne, pokryte wieczną zmarzliną szczyty dawały mu poczucie izolacji, może nawet intymności. Takiej rzadkiej w dzisiejszych czasach.
Cóż, to właśnie jest największa zaleta wirtualnej rzeczywistości – twój własny, mały świat. Realny jak tylko może być realny, a jednocześnie całkowicie podległy twojej woli. Tylko tu, w tej dolince, trapiony koszmarami Radek mógł czuć się Bogiem. Ale w tym wszystkim czaił się zgrzyt, jakby ziarnko piasku w idealnym mechanizmie. Każdy siecionauta podświadomie to wyczuwał – czasem jako natrętną myśl, kiedy indziej niepotrzebne doznanie. Każdy nazywał to inaczej – Radek lubił określenie zasłona. Coś, co w sprzyjających okolicznościach mogło doprowadzić człowieka do obłędu.
Radek westchnął i ręcznie wyłączył laptopa. Zawsze pociągały go dwudziestowieczne gadżety i obiecywał sobie, że kiedyś sprawi sobie takiego prawdziwego. Co prawda kosztowały fortunę ale… „Emily nigdy tego nie zrozumie" – pomyślał – „Dla niej wirtualny jest równie dobry. A pieniądze zainwestowałaby najchętniej w kolejną wymianę holokuchni w piwnicy naszego domu, żeby miała gdzie organizować swoje zloty czarownic. Tylko o tym myśli. O innych, o naszym wizerunku. Mówi, że to dla mojego dobra. Mojego! Że tu o moją karierę idzie!" Rozeźlony wstał i kopnął kamień, który zmaterializował się usłużnie przed jego stopą. Ale momentalnie złagodniał, bo program-strażnik poinformował go, że w dolince jest ktoś jeszcze.
„Nareszcie" – pomyślał z uśmiechem.
Być może istnieją ludzie, którzy kochają uroczyste kolacje, z całym ich blichtrem, przytupem i nadętością. Emily O'Shea z pewnością jednak do nich nie należała. Toteż popołudnie w domu Radka było niekończącym się ciągiem sprzeczek. Ona twierdziła, że przecież pójść nigdzie nie może, bo cóż na siebie założy, a on, że po odpierzeniu to akurat będzie miało najmniejsze znaczenie. Na to Emily momentalnie skontrowała, oświadczając, że najnowszy program do wizażu ją zanadto pogrubia, ale nadziała się na paradę – takie były kanony najnowszej mody. Chwilę zawahania bezwzględnie wykorzystał jej mąż – wyprowadzając morderczy, niemożliwy do odparcia atak. Zwiesił smutnie głowę, westchnął i bąknął coś pod nosem o swojej zaprzepaszczonej karierze. Zadziałało. Zawsze działało. Dlatego teraz czwórka przyjaciół, jak co sobotę, niespiesznym krokiem zmierzała w stronę niezwykle wykwintnej „La Vedette".
– Zachód słońca nad miastem jest tak piękny o tej porze roku – powiedziała kopalnia nieprzydatnych frazesów, czyli Johan Rostowski. Emily spojrzała na niego z ledwie skrywaną pogardą. Oczywiście, po odpierzeniu żaden gest nie był do końca wiarygodny. Jedno trzeba było jednak Johanowi przyznać – widok istotnie zapierał dech w piersiach. Słońce ostatnimi promieniami oświetlało secesyjne paryskie kamieniczki. Automobile pędziły, przynajmniej w ówczesnym znaczeniu tego słowa, po brukowanej uliczce. Nad Gare du Nord malowniczo unosiła się para z lokomotyw, które przygotowywały się do podróży. Na skrzyżowaniu zaś, jak zwykle, czekała na nich dwukonna dorożka, a kare konie niecierpliwie tupały w miejscu.
Dorożkarz, nieco łysawy mężczyzna w średnim wieku, leniwie zajadał kanapki. Kiedy nasi bohaterowie zbliżyli się dostatecznie, on spokojnie włożył je do pudełka, zeskoczył z kozła i otworzył im drzwiczki dorożki. Idealnie w czas.
Johan szarmanckim gestem pomógł wsiąść Emily, ta jednak zahaczyła o poły własnej sukni i wpadła prosto w jego ramiona. Uśmiechnął się, przytrzymał ją nieco dłużej niż było przyzwoite, po czym, niby ukradkiem, uszczypnął ją w pośladek. Ona oblała się delikatnym rumieńcem, zawahała się przez chwilę, niepewna, co powinna zrobić, po czym bez słowa wsiadła do dorożki. Zaraz za nią ruszyła Anastazja, którą Johan tuż przed wejściem delikatnie pocałował w czubek głowy. Radek tymczasem z przepastnych otchłani kieszeni swojego fraka wygrzebał srebrną papierośnicę. Potarł zapałkę o bok dorożki i zapalił papierosa. Wyglądał na nieco zmieszanego, podenerwowanego. Johan gestem ponaglił go, by wsiadał, on jednak go zignorował.
– Radek, nie rób scen – powiedział Rostowski scenicznym szeptem – Wsiadaj.
– Bo co?
-Wiesz jaka jest stawka. – odrzekł Johan
– Uwielbiasz to, co?
– Przestań.
– Lubisz patrzeć jak wszyscy obracają twoją żonę? Nie wiem, ciebie to podnieca, czy jak?
– Nie bądź śmieszny. Wszystko jest wirtualne. – Johan roześmiał się.
– Pierdolenie.
– Uważaj co mówisz, przyjacielu. – ostrzegł go Johan.
Radek spojrzał na niego z wyraźną niechęcią, wyrzucił niedopałek, po czym obaj wsiedli do dorożki i zajęli miejsca obok swoich zon.
– Woźnica, nie oszczędzaj koni! – krzyknął Rostowski. Uśmiechnął się do towarzyszy. Swoją scenkę odegrali idealnie. Jak co sobotę. Radek spojrzał przez okno, niby to podziwiając panoramę wyśnionego Paryża. Myślami wrócił jednak do dzisiejszego poranka.
Niska, klasycznie piękna i ubrana jedynie w przeźroczystą togę blondynka wkroczyła do radkowej dolinki. Pod jej stopami rozkwitały mlecze, a bajecznie kolorowy ptak przysiadł jej na ramieniu. Postać zatrzymała się, zerwała pojedynczą różyczkę rosnąca na środku polanki. Królik, który zatrzymał się przy strumieniu, by zaspokoić palące pragnienie zapomniał o wodzie – i wpatrywał się tylko w Nią. Radek, choć był jeno niegodnym zaszczytu śmiertelnikiem, podszedł do postaci i ukłonił się.
– Moja pani – rzekł – jestem zaszczycony mogąc gościć panią w moich skromnych progach.
Dziwożona spojrzała na niego zaskoczona.
– Młodzieńcze – powiedziała zmysłowym głosem, od którego Radkowi zjeżyły się włoski na karku – natura jest mają domeną. Tylko mojej szczodrości zawdzięczasz możliwość przebywania w tym miejscu.
To powiedziawszy odwróciła się od niego i ruszyła w głąb dolinki. Radek zaś usiadł na pobliskim kamieniu, onieśmielony. „Cóż, nie zna się zasad, a jednak się gra" – pomyślał, cytując klasyka. Postanowił jedynie poobserwować boginię i poczekać na rozwój wypadków.
Dziwożona tymczasem podeszła do strumienia, wzięła królika na ręce, szepnęła mu na ucho kilka słów i weszła do strumienia wody, on zaś pokiwał głową, zeskoczył z jej ramion i pobiegł gdzieś do lasu. Chwilkę potem z pomiędzy drzew wybiegły setki szaraków i w mgnieniu oka wykopały swojej Pani sadzawkę. Ona uśmiechnęła się do nich, i oszczędnym gestem swej cudownej ręki je odprawiła. Chwilę później, stojąc tyłem do Radka, zsunęła togę. Delikatnym ruchem odwróciła głowę, mrugnęła do Radka po czym zanurkowała. Nasz bohater zaś nie był w stanie zrobić ni kroku w kierunku boskiej sadzawki. Po jakiejś minucie, choć któżby czas liczył w tak sielskiej scenerii, zniecierpliwiona boginka wynurzyła się, ukazując w pełnej krasie swe kształtne piersi, na które złotymi kaskadami opadały jej cudowne włosy. Uśmiechnęła się, swoim zagadkowym, lekko zamyślonym uśmiechem i skinęła na Radka. Ten podniósł się i jakby wiedziony potęgą dziwożoniej magii ruszył do stawu. Po drodze, rzecz najzupełniej jasna, pozbył się zbędnej odzieży wierzchniej. Kiedy wszedł do wody, driada uśmiechnęła się, postąpiła krok w jego stronę i skinęła na niego, zachęcając, by podszedł bliżej. Kiedy uczynił to, o co prosiła, przemówiła do niego głosem tak zniewalającym, że zakazanym przez konwencje jako broń niehumanitarna. Rzekła mu:
– To wszystko jest, kurwa, chuja warte.
Jej oblicze zamrugało, przez chwilę ukazując prawdziwą twarz. Zajęcza warga, wydatne policzki oraz potrójny podbródek zupełnie nie przystawały do reszty ciała. Tak samo jak szare i bardzo przerzedzone włosy. Po krótkiej chwili jej postać znikła. Radek, wściekły nie na żarty, machnął ręką i wyłączył Sieć.
Zamrugał, by przyzwyczaić oczy do delikatnego, przyćmionego światła podłego sieciopubu. Synchronizator snów podjechał w górę, głośno przy tym piszcząc. Z wysłużonych tłoków na czoło Radka spadło kilka kropli gęstej, lepkiej cieczy. Wolał nie dociekać, jej prowenencji. Spojrzał w lewo na terminal, pod który podłączona była Anastazja, jej samej jednak nie dojrzał. Westchnął głośno i usiadł na swojej kozetce. Nienawidził tych chwil, kiedy budził się z sieciowego snu w miejscach takich jak te – brudnych knajpach, których właścicieli nie było stać na wystrój holo. Wstając zachwiał się i musiał przytrzymać się obdrapanej, pokrytej rdzawymi plamami ściany.
– Te, facet, jak skończyłeś to rusz dupę, bo inni czekają – krzyknęło z głębi sali monstrum, robiące za barmana. „Zastanawiam się, jakim cudem ta gruba świnia w ogóle się porusza" – pomyślał Radek. Chwiejnym krokiem podszedł do baru.
– Ile płacę? – zapytał.
– Sto nowych łordów. – odpowiedział barman, malowniczo opluwając śliną swój stary podkoszulek bez rękawów.
– Za niecałą godzinę? Od kiedy, kurwa, macie takie stawki?
– Dziunia stwierdziła, że za nią też płacisz. I nie knij mi tutaj, bo mi lepszą klientelę odstraszasz. – Barman zarechotał, ukazując swoje wszystkie trzy zęby.
– Siwy, ty naprawdę masz dowcip ostry jak brzytwa – stwierdził zirytowany Radek, kładąc na ladzie staroświecką kartę czipową. – I na miłość boską, weź załóż coś na siebie. Widok twoich włosów na klacie śni mi się po nocach. Gdzie poszła dziunia?
– Bo ja wiem? – Siwy zamyślił się, o ile taki stan u niego w ogóle jest możliwy – Wyglądała mi na szkocką w dwudziestce. Nie dogodziłeś jej?
Radek pokazał mu środkowy palec, schował kartę do portfela i bez słowa wyszedł z sieciobaru. Rechot barmana jeszcze długo dźwięczał mu w uszach.
Kiedy po kilku minutach stukot kół dorożki ucichł, Radek otrząsnął się z zamyślenia. Westchnął, uśmiechnął się cierpko do swojej żony i otworzył drzwiczki. Po kolei, jakby z lekkim wahaniem opuścili pojazd, a w tej czynności pomogli im lokaje lorda Nataniela III. Byli oni ubrani w tradycyjne szkockie surduty, a z przyklejoną wyniosłą miną wyglądali dość komicznie. Szczególnie na tle kiczowatego pseudogotyckiego przedsionka, przystrojonego w zupełnie doń niepasujące, bajecznie kolorowe gobeliny. Przedstawiały one różnego rodzaju mitologiczne sceny – w większości dotyczące satyrów i driad, ale centralną pozycję zajmował Herakles – w trakcie trzynastej, rzadziej opisywanej pracy. Czwórka przyjaciół, po obłędnie puchatym, rzecz jasna wściekle czerwonym dywanie podeszła do szatni. Panowie oddali swoje kapelusze i laski, w zamian otrzymując weneckie maski, które natychmiast założyli. Ich żony natomiast oblały się delikatnym pąsem i sięgnęły do zamka swych sukien. Obie niespiesznie zsunęły je z siebie, pozostając jedynie w obowiązkowych na takich przyjęciach koronkowych stringach i karminowych kabaretkach. Czerwieniąc się jeszcze bardziej starały się ukryć – nieudolnie, warto by zaznaczyć – swe nagie, zbliżone do perfekcji piersi. Ich mężowie, jakby na dany sygnał, odwrócili się do nich Uśmiechnęli się lubieżnie, na co one zareagowały instynktownie – oblizały wargi, wyprostowały się, prezentując w całej krasie swe cudne ciała.
– No, no – powiedział wciąż uśmiechnięty Johan – ten widok za każdym razem robi na mnie wrażenie. – Po czym zatarł ręce i ruszył w ich kierunku. Zatrzymał się w połowie drogi, obrócił frontem do Radka.
Niemal w tym samym momencie obie kobiety podeszły do niego, chwyciły go pod ramię i w idealnej symetrii przytuliły głowy do jego ramion. Wtedy Johan ruszył dalej, w kierunku wejścia na salę, władczy, zwycięski. Po drodze minął osłupiałego Radka, do którego jedynie uśmiechnął się szyderczo. Ten zaś pokręcił głową, a w jego oczach pojawiły się łzy. W duchu zaś, poza kontrolą wszędobylskich oczu, uśmiechał się pełną gębą. „Och" – myślał – „to będzie cudowny wieczór!".
W środku uderzyła ich woń różnorakich kadzideł. Wewnętrzna kwadratowa sala zwizualizowana była po rzymsku, a przynajmniej na tyle, na ile Nataniel III miał pojęcie o cesarstwie. Naprzeciw wejścia stała ogromna fontanna, której centralną częścią była alabastrowa postać słynnego przodka, w trakcie nie mniej słynnego czynu. Woda przerywanym strumieniem tryskała z monstrualnego penisa posągu, wprost na krągłe pośladki przytrzymywanej przez figurę marmurowej kobiety. Jej oczy, zgodnie ze zwyczajem, zasłaniała opaska rzeźbiona z czarnego onyksu, a nogi krępował pnący się po nich, zielono-purpurowy bluszcz, tradycyjny symbol żądzy. W basenie naokoło nich pływały zaś rozkwitające lilie wodne, rzekomo metafora niewinności. Środek sali zajmowało szerokie, okrągłe podwyższenie z leżanką gospodarza. Spojrzawszy na niego Emily nadludzkim wysiłkiem powstrzymała parsknięcie. Miał na sobie jedynie rozpięty porannik, stylizowany na płaszcz królewski. Nosił przedziwną fryzurę rodem z dwudziestowiecznych boisk piłkarskich – ciemne, podgolone boki i ufarbowany na blond środkowy pas. Jego twarz słodkiego cheruba (jako jedyny mężczyzna nie nosił maski) wykrzywiona była w grymasie rozkoszy, co było zapewne spowodowane ciężką pracą dorodnej matrony, znajdującej się mniej więcej na wysokości jego lędźwi. Cóż, gust Natanielów pod względem kobiet zawsze był specyficzny. Całość wieńczyła wygolona klatka piersiowa, przyozdobiona monstrualnymi mięśniami i obowiązkowo nasmarowana oliwą. Groteskowość postaci podkreślał podnóżek, będący diamentową podobizną modnego w tym sezonie sportowego holochodu.
Ktoś z jednego z bocznych boksów, oferujących jako taką prywatność, skinął w kierunku czwórki naszych znajomych. Johan, chcąc nie chcąc, przekazał Emily jej mężowi, po raz kolejny pozostając wiernym utartym zwyczajom. Radek uśmiechnął się półgębkiem do żony i szepnął jej na ucho:
– Chyba nie jest tak źle, co? Jeśli od razu lądujemy w bo… – urwał widząc wyraz twarzy swojej małżonki.
– Odpierzuj się kiedyś jako kobieta, co? – odszepnęła
– Kochanie, o co ci znów chodzi? Takie czasy, takie zwyczaje. Cholera, siedzimy w tym praktycznie od kiedy nauczyliśmy się chodzić, a Ty nadal się nie przyzwyczaiłaś? Poza tym nie rób scen, ludzie patrzą.
Emily, wściekła, odwróciła się w jego kierunku, gotowa zgnieść go jakąś ripostą, ale powstrzymała się. „Jak zawsze" – pomyślał nieco zawiedziony Radek – „Jak zawsze". Podczas rytuałów powitania jego umysł znów był gdzie indziej.
„Ani dźwięk, ani dotyk, ani zapach, ani światło, ani cień nie jest Tam taki jak Tu" – głosiło niechlujne, wyblakłe graffiti wymalowane przy wejściu do dwudziestki. „Filozofia tak samo parszywa jak miejsce" – pomyślał Radek – „Ale nie sposób odmówić im racji". I był to niewątpliwie fakt. Takiej gamy smrodu i brudu próżno było szukać gdziekolwiek w Sieci. Wiadomo – zakazywały tego protokoły Estetyki, wprowadzone jeszcze za Nataniela II. Do tego, mimo wczesnej pory w zaułku panował półmrok. Nasz bohater nie wszedł do knajpy sekciarzy, nie miał na to odwagi. Zamiast tego usiadł na ziemi, obok dymiącej studzienki kanalizacyjnej. Radek podkulił nogi, objął je rękami i położył głowę na kolanach. Czekał, bo pragnął nasiąknąć dymem i smrodem. Czekał, bo miał nadzieje usłyszeć kroki kogoś, kto wybawi go od tego zaułka i tej knajpy. Czekał cierpliwie. Jak to mówią – należy uważać czego się pragnie, bo pragnienia mają brzydki nawyk spełniania się. Radek zauważył, że od kilku chwil w zaułku zrobiło się dziwnie cicho, słychać było jedynie jednostajny syk studzienki. Po chwili usłyszał kroki, a z półmroku wyłonił się chuderlawy mężczyzna. W starej, brązowej marynarce, narzuconej niedbale na kraciastą koszulę, znoszonych dżinsach i przedwojennym kapeluszu wyglądał jak typowy kloszard. Radek, podniósłszy wzrok na sekciarza, nie mógł powstrzymać ironicznego uśmiechu.
Indywiduum to nie miało lewego policzka. Z owalnej, poszarpanej i źle zagojonej rany co chwilę kapała ślina pomieszana z gnijącą krwią.
– Hej, towarzyszu! – zagaił Radek – Wpadłeś coś przekąsić w dwudziestce?
Kloszard zatrzymał się raptownie, po czym zdjął kapelusz, przytknął go do piersi i ukłonił się.
– Dowcip ostry jak zawsze – Jego mowa była niewyraźna, a kiedy mówił, pluł cuchnącą mazią przez swój brakujący policzek.
– Jakoś towarzysza nie kojarzę, a raczej bym zapamiętał spotkanie z towarzyszem takim jak ty – zdziwił się Radek
– Nie sądzę. – wyseplenił nieznajomy, starając się uśmiechnąć z zakłopotaniem. Nie wyszło mu to najlepiej. Jego niski, tubalny głos niezbyt współgrał z niepozorną sylwetką. – Znów nie wchodzisz?
– Nigdy wcześniej tu nie byłem – Radek odruchowo skłamał.
– Rozumiem. – Nieznajomy usiadł po prawej stronie Radka, w kałuży bliżej niezidentyfikowanej cieczy.
– Czekam na kogoś.
– Nie musisz mi się tłumaczyć. – mężczyzna zdał sobie sprawę, że nie może oderwać wzroku od rany nieznajomego. Obserwuje, jak się porusza przy każdym jego słowie, ukazując resztki gnijących zębów. Patrzy, jak one urażają ledwo zagojone tkanki, powodując lokalne krwotoki. Przygląda się, jak krew pod dyktando języka miesza się z żółtawą śliną, by wreszcie ujść w krótkim wytrysku na zewnątrz.
– Często tu przychodzisz, towarzyszu? – Tu i ówdzie, wokół ziejącej dziury potworzyły się paskudne czyraki, część z nich zlała się ze sobą, część pozostała anarchistycznie wolna.
– Można powiedzieć, że jestem tu cały czas. Jesteś przywiązany do Zwyczajów?
– Przynajmniej tutaj powinienem być. Prawda, towarzyszu? – Radek mógłby przysiąc, że z dolnego brzegu rany zwisa resztka pieczonego mięsa. Chyba wolał nie wiedzieć, kiedy było one jedzone.
– Nie wszyscy są takimi ortodoksami jak ty – kwaśno odrzekł nieznajomy. Dosłownie kwaśno, pomyślał Radek, kiedy poczuł woń bijącą od rany. – Fascynuje cię?
– Myślałem, że w dwudziestce innych nie… Że niby co?
– Rana. – odrzekł krótko i, jakby chciał zademonstrować o co chodzi, lewą ręką sięgnął do swojego nieistniejącego policzka.
– Nie. Ciekawi mnie po prostu, który z szurniętych bywalców towarzyszowi to zafundował.
Nieznajomy uśmiechnął się. Nawet jak na jego standardy, nie był to przyjemny uśmiech.
– A jak myślisz?
Cóż, na tak zadane pytanie odpowiedź mogła być tylko jedna.
– No tak, powinienem się domyślić. Dlaczego?
– Aż tak bardzo chcesz to wiedzieć?
– Wcale mnie towarzysza rana nie obchodzi. Podtrzymuję przyjacielską konwersację. – Radek starał się utrzymać lekki ton.
– Mhm. Ale chciałbyś to poczuć. Ściskanie w dołku, kiedy podejmujesz decyzję i wkładasz pistolet do ust. Serce, które w szalonym rytmie stara się wyskoczyć z klatki. Wreszcie ból, potworny, kiedy pocisk odrywa ci kawał kości. I ten ból potem, stały, choć co dzień inny. Flegmę spływającą po szyi tak często, że przestajesz ją wycierać…
Radek spojrzał na niego z mieszaniną odrazy i współczucia.
– Kochasz ją? – nieznajomy najwyraźniej postanowił zmienić temat.
– O czym ty kurwa bredzisz?
– A widzisz, jednak umiesz. Zaprzyjaźnij się z tym kim jesteś. Tym bardziej zaułkowym ja. Każdy z nas musi to kiedyś zrobić.
– Kim jesteś? – wrzasnął Radek przestraszony nie na żarty.
– Zgadnij – Nieznajomy wyszczerzył pozostałe zęby – On nadchodzi – powiedział, po czym po prostu wstał i odszedł w kierunku głównej arterii miasta. Radek zawołał za nim, ale nie otrzymał odpowiedzi. Potem zadrżał, zdjęty nagłym przeczuciem. Zadrżał, bo zrozumiał co musi się stać.
On nadchodził. Tu, na jawie, w tym bezpiecznym świecie dekadenckiego brudu. Nadchodzi by go pochłonąć, zmiażdżyć jak robaka. Chciał uciekać, ale jedyne, na co był w stanie się zdobyć to wyprostowanie nóg – a i tego dokonał nadludzkim wysiłkiem. Siedział więc, oparty o ścianę jak żebrak z dawnych lat. Jego zdeformowana twarz w pomarańczowym świetle na wpół rozbitego neonu knajpki wyglądała potwornie. Również dlatego, że nie wyrażała żadnych uczuć – nawet rezygnacji. Nie zmieniło się to nawet wtedy, kiedy usłyszał kroki, najpierw dochodzące z daleka. Ale potem – stuk, stuk – coraz bliżej– stuk, stuk – coraz głośniej – Stuk, Stuk -coraz straszniej – Stuk, STUK. I potem nic. W otaczającej Radka, przerażającej ciszy odgłos zapalanej zapałki grzmiał jak wystrzał, a żar papierosa zdawał się być piekielnym ogniem. Nad naszym bohaterem stanął Prochowiec. Schylił się i potrząsnął Radkiem, który, odzyskawszy nieco poniewczasie kontrolę nad własnym ciałem, wrzeszczał przeraźliwie.
– Wyobraź sobie, że Dooyoung w zeszłym tygodniu chciał tu przyprowadzić swoją córkę – zagadnął Johan, kiedy już usadowił się przy stoliku w boksie. Zaintrygowany Radek powrócił do nierzeczywistości..
– Tę dwunastkę? – zdziwił się Ahmed, z dawien dawna współpracownik Johana. – Odważny.
– Raczej głupi – Radek postanowił zabłysnąć w towarzystwie – bo przecież…
– Fakt, dziewczyna zanudziłaby się tutaj na śmierć – Johan nie dał sobie odebrać inicjatywy – To trochę tak, jakby nam kazano w ramach przyjęcia oglądać dwudziestowieczne przaśne porno.
– Nie no, historycznie to nawet mogłoby być ciekawie – Ahmed nie grzeszył wybitnym poczuciem humoru.
– Jeśli rzeczywiście wolisz sobie tylko pooglądać, to nikt ci nie broni – powiedziała Anastazja, jednocześnie pozbawiając Ahmeda spodni – mnie się jednakowoż bardziej tu podoba.
– Wszystko okej, ale młodzi przekraczają jednak pewne granice – zaoponował Radek – Logowaliście się kiedyś do społecznościówek małolatów?
– No coś ty – zdziwiła się Anastazja, sadowiąc się wygodnie na Ahmedzie. Jęknęła cicho. – Nie przeskoczysz wiekówek.
– Ech, nie w demach – z satysfakcją w głosie stwierdził Radek – choć fakt, te mają ładnych parę lat.
– No i co? – zaciekawiła się Emily, przerywając umilanie johanowego wieczoru. Ten zaś spojrzał na nią wyraźnie zdegustowany.
– Eee… – Radek momentalnie spąsowiał – dajcie spokój, przecież nie przystoi.
– Czy ty się aby ostatnio nie zestarzałeś? – Johan uśmiechnął się sarkastycznie – brzmisz jak stary dziad.
– Daj spokój, ma trochę racji – zaperzyła się Emily – Jeśli następne pokolenia uznają takie zachowania za normalne, kondycja moralna społeczeństwa wyraźnie podupadnie.
– Lubię, jak robisz się niegrzeczna – stwierdził Johan. Emily na takie dictum nie miała innego wyjścia, jak tylko wrócić do johanowej wizjodumy. Zrobiła to, oczywiście, z dziką rozkoszą na twarzy.
– A wracając, CavroImp mówisz w górę? Kiedy ich prody tak nie bardzo…
– Trochę cierpliwości, widziałem ich markstra w holo, wiesz, od ich marketu co go w Lustrze spotka… – Radek umilkł, widząc zbliżającego się pingwiniego lokaja. Widocznie Nataniel III usłyszał gdzieś stary dowcip i postanowił być zabawny. Pingwin zatrzymał się przy Johanie, skrzydłem odpędził Emily, która z niezadowoleniem zajęła miejsce na oparciu johanowego fotela. Lokaj zaś podał Johanowi złotą, wysadzaną brylantami tacę, na której leżała kartka z czerpanego papieru. Ten przeczytał ją, twarz stężała mu na ułamek sekundy, zanim wyciszył emocje. Uśmiechnął się i przeprosił swoich towarzyszy, a na odchodnym rzucił do Emily
– Zostawiam cię w jego rękach – ruszył głową w kierunku Radka.
– Gdyby tylko w rękach – uśmiechnęła się kwaśno.
-Proszę za mną – głos lokaja był bez wyrazu.
Przeciskali się pomiędzy pogrążonymi w kopulacji i konwersacji ludźmi, by po jakichś pięciu minutach dotrzeć do okazałych drzwi, w przedziwny sposób schowanych za fontanną. Johan przeszedł przez nie i znalazł się w wewnętrznym sanktuarium Nataniela. Nie było ono duże, a klaustrofobiczną atmosferę potęgowały wszędobylskie maszyny, przypominające dwudziestowieczne serwery. Wychodzące z nich grube kable kończyły swój bieg w czaszce komicznej, pseudoludzkiej istoty, leżącej na umieszczonym centralnie prostym łóżku. Osoba ta miała monstrualnie wielką głowę, malutki, świńskie oczka, szczelinowate nozdrza i usta przypominające bardziej ranę na skórze niż cokolwiek innego. Z wielkością głowy wyraźnie kontrastował atroficzny tułów i kończyny. Jedna z rąk, spoczywająca na kołdrze, podłączona była do kroplówki toczącej czarny, przypominający olej płyn.
– Natanielu, to zaszczyt, że mnie wezwałeś – zaczął z szacunkiem Johan.
– Zostaw te pierdoły i zachowuj się normalnie – zaskrzeczał gospodarz.
– Wyglądasz jak debil. Czego chcesz tym razem?
– Och, niczego – uśmiechnął się przebiegle – tylko spytać się, jak tam działa twój domek przyszłości. Pierwszy całościowo usieciowany, jak słyszałem.
– Zazdrościsz? Mogę ci sprzedać plany.
– Obejdzie się.
Na chwilę zapadła cisza, Nataniel jakby stracił zainteresowanie swoim gościem. To chyba najbardziej rozeźliło Johana.
– Do końca sfiksowałeś? W sumie mnie to nie przeszkadza, szybciej przejmę Sieć.
Piskliwy śmiech Nataniela szybko przeszedł w kaszel.
– Przejmiesz Sieć. Ty. – Znów się rozkaszlał.
– Obudź się wreszcie! – krzyknął Johan – Twój czas bardzo szybko się kończy! Wszyscy, którzy coś znaczą, już dziś kłaniają mi się w pas!
– Niedługo – Nataniel uśmiechnął się szeroko, paskudnie, ukazując swoje zaostrzone, trójkątne zęby.
– Co ty bredzisz?
– Chodź, zobacz. Spodoba ci się.
Z uczuciem paskudnego ściskania w dołku Johan postąpił krok naprzód.
Kiedy wrócił do swoich przyjaciół, był dziwnie milczący. Wychodząc upewnił się tylko, czy Radek z Emily pojawią się na dzisiejszej kolacji. Z jakiegoś powodu, Radek poczuł się nieswojo, jakby czuł, że ktoś niedawno wypowiadał podobne słowa.
W sytuacji zagrożenia wszystkie zwierzęta muszą w ułamku sekundy rozwiązać pradawny dylemat: walczyć czy uciekać. Radek, chcąc nie chcąc, wybrał drugą opcję. Złapał za ręce Prochowca, które wydały mu się zadziwiająco drobne i pchnął z całej siły. Pewnie strach dodał mu sił, ponieważ jego przeciwnik dosłownie przeleciał nad jezdnią, by swój krótki lot zakończyć bolesnym zderzeniem z przeciwległą ścianą.
Kiedy Radek dopadł do Prochowca, ten rzekł:
– Zawsze wiedziałam, że lubisz sado-maso – Miał dziwnie piskliwy głos. To podziałało na naszego bohatera jak kubeł zimnej wody, brutalnie budząc go z dziwnego półsnu. Przed sobą, zamiast zwalistej sylwetki swego adwersarza ujrzał wychudzoną dziewczynę, z niebieskim irokezem na głowie i wszędobylskimi ćwiekami. Miała na sobie podarte różowe dżinsy i brudny biały podkoszulek, na który założyła obowiązkową skórzaną kurtkę
– Margrit? – wysapał oszołomiony Radek – Co ty…?
– Ech, a myślałam, że to już dziś – oblizała się lubieżnie – ale ty znów swoje.
– O czym ty bredzisz, Mar…
– Tak, tak, daruj sobie. – zniecierpliwiła się dziewczyna – Zasnąłeś, jak zwykle, a Ana nie ma całego dnia.
– Ja się z nikim nie umawiałem! – Radek teatralnie podniósł głos.
– Żałosny jesteś, kolo. – Margrit wstała i otarła krew, wypływającą z rozciętej wargi
– Słuchaj, do cholery, ja nie wiem, o co wam wszystkim chodzi, po prostu szedłem sobie…
– Stary, mnie to gówno obchodzi. Róbta co chce ta, ja muszę wracać nach Hause, bo mnie stary znowu spierze. Jakkolwiek mogło to by być nawet interesujące. – dodała po chwili namysłu.
– Obleśna jesteś.
– Też cię kocham! – rzuciła, po czym pocałowała Radka w policzek – Powodzenia – szepnęła mu do ucha.
– D-dzięki – wykrztusił po chwili, ale dziewczyna już tego nie usłyszała.
Westchnął głęboko. Mógł co prawda iść do domu – tak naprawdę podświadomie tego pragnął – ale coś ze środka dwudziestki przyzywało go, a on nie miał wystarczającej siły woli, by się temu przeciwstawić. Zapalił papierosa starając się opóźnić nieuniknione, ale to w niczym nie pomogło. Pokręcił głową i otworzył drzwi do knajpy. W środku było strasznie duszno, ale Radek był na to przygotowany. Wnętrze było na swój sposób przytulne, o ile kto lubi niski sufit i ciasne boksy ze stolikami, oddzielone od siebie wielokrotnie cerowanymi zasłonami. Wszystkie lampy owinięte były kolorową krepą, co z racji jej niewielkiej dostępności limitowało liczbę kolorów do trzech – czerwonego, fioletowego i wściekle żółtego. Pewnie dlatego obdrapane ściany, pomalowane z pięćdziesiąt lat temu na czerwony kolor, dziś przybrały barwę brunatną. Po lewej stronie od drzwi wejściowych znajdował się bar, o ile stara deska wsparta na kilku wyższych barowych stołkach zasługuje na taką nazwę. Na ścianie za barem były półki, uginające się pod ciężarem wszelakich trunków. Zazwyczaj tych bardziej poniewierających i tańszych. Była jednak w ich układzie przerwa – tam, gdzie wymalowano numer 20. Z nim wiązała się najdziwniejsza ze wszystkich legend związanych z tym miejscem. Miał to być mianowicie dwudziesty schron naszego miasta, wybudowany w tajemnicy przed prawymi obywatelami w latach pięćdziesiątych, który miał dać schronienie ludziom władzy w razie nieuchronnego konfliktu nuklearnego. Propagatorzy tej alternatywnej rzeczywistości nie tłumaczyli co prawda, jak coś niewiele solidniejszego od przeciętnej piwnicy miałoby kogokolwiek uchronić przed wybuchem jądrowym, ale nie przeszkadzało to nikomu. W końcu, było nie było, w dzisiejszych czasach naprawdę był to schron. Z tym, że nie dla ludzi potężnych a dla tych skrzywdzonych przez świat, bo każdy sekciarz z dwudziestki za takiego się uważał. Pub ten dawał im poczucie bezpieczeństwa, intymności i wspólnoty. Bez wizażu, który był tutaj bezwzględnie zabroniony, mogli być tutaj naprawdę sobą – i stali bywalcy korzystali z tego przy każdej sposobności. Anastazja siedziała przy barze, ostentacyjnie odwrócona plecami do wejścia. Radek podszedł do niej i bezceremonialnie przytulił się do jej wielkiego, śmierdzącego potem cielska. Ona drgnęła, z początku nieco przestraszona, ale kiedy upewniła się co do tożsamości przytulającego spokojnie wróciła do swojego drinka. On, nie mając wyjścia, usiadł obok niej i przywołał robo-barmana.
– Co podać – zaskrzeczało urządzenie, świecąc połową swoich lampek.
– Szkocką. Podwójną. Na lodzie, rzecz jasna. – rzucił głosem filmowego twardziela.
Ana parsknęła śmiechem i zalotnie puściła do niego oko.
– Hej, Bogart. Wreszcie jesteś.
On jednym haustem wychylił swojego drinka. Whisky smakowała jak podły bimber.
– Czego ode mnie chcesz?
Nie odpowiedziała nic, tylko podniosła swoją szklankę do ust, delikatnie zaciskając na niej zęby. Uśmiechnęła się, jak tylko kobieta potrafi się uśmiechnąć.
– Chodź.
Nie oponował, kiedy wzięła go za rękę. Szli przez melinę niespiesznie, czasem przypadkiem trącając kotary. Wreszcie dotarli do pustej celki, do której prowadziły okrągłe, przerdzewiałe drzwi, ukryte gdzieś w głębi sali. Ana przylgnęła do Radka, swymi wargami poszukała jego ust. Wyczuła jego wahanie, ale nie dała mu możliwości ucieczki. On zaś czując, że walka jest bezcelowa, poddał się wzbierającemu w nim pożądaniu. I tak stali, spleceni w zakazanym uścisku, niewierni, przeklęci. Wreszcie ona przerwała pocałunek, nagle, niespodziewanie. Cofnęła się, usiadła na krawędzi brudnej pryczy i jednym ruchem ściągnęła bluzkę.
-Dalej – szepnęła namiętnie – Dalej, błagam.
Ale on nie był już sobą. Wypuścił Bestię, którą każdy z nas trzyma skrzętnie ukrytą w zakamarkach swojego umysłu. Nie kierowało nim już pożądanie, lecz zwykła, ślepa furia.
Wściekłość na niesprawiedliwy świat, który jemu, największemu z wielkich odmówił wszystkiego. Który odarł go z namiętności. Który go upodlił. Który skazał go na tą brudną klitkę, na tą śmierdzącą babę, na paskudną whisky. Bestia, wrzeszcząc przeraźliwie, wysforowała naprzód i rzuciła się na Anastazję. Przygniotła jej ciało, unieruchomiła ręce. Jednym szybkim ruchem zdarła jej bieliznę. Ana zaś, rozumiejąc co się dzieje, krzyknęła, zarówno ze strachu jak i rozkoszy. I wtedy coś się zmieniło. Radek go zobaczył, na samym skraju pola widzenia Nieznajomy spojrzał na niego smutno i nie powiedział nic. To wystarczyło. Bestia, skomląc, schroniła się wewnątrz.
– Nie – powiedział Radek, wstając. Szukał nieznajomego, ale jego już nie było.
Anastazja poderwała się z pryczy dysząc z wściekłości i upokorzenia.
– Ty… – zachłysnęła się powietrzem, przez chwilę nie mogła wydusić słowa. – Popie…
Ale zanim zdążyła dokończyć wiązankę, Radek już był za drzwiami, biegnąc w kierunku środka sali.
– Hipokryci! Przeklęci hipokryci! – Radek umiał zwrócić uwagę słuchaczy, trzeba mu to oddać. Wyglądał uroczo ze swoim poczuciem misji wyrytym wręcz na twarzy.– Czego tu szukacie? Uczuć? W boksach z niewiadomokim?
Tu zdarł najbliższą kotarę. W środku było dwóch mężczyzn, splecionych w miłosnym uścisku.
– Hej! Naprawdę towarzysz jest gejem? – to mówiąc brutalnie oddzielił ich od siebie i chwycił jednego z nich za poły marynarki – Wczoraj widziałem towarzysza z trzema kobietami. Szuka towarzysz nowych wrażeń? Nowej pozy?
Puścił nieszczęśnika i podbiegł do baru, gdzie jedna ze stałych bywalczyń tego przybytku rozpaczy za wszelką cenę starała się ukryć przed radkowym wzrokiem.
– Prawdy? W tej anonimowości, jaką daje PieRze? – Prawie wykrzyczał jej to w twarz. – Kim jest towarzyszka? Senatorem? Prezesem? Luksusową holostytutką? – Odwrócił się od niej i rozłożył szeroko ręce.
– Piękna? W tym miejscu, obskurnym miejscu, które jest obrazą dla każdej estetyki? Nie, kochani towarzysze, w tej budzie również nie znajdziecie nic poza Tym – w tym momencie zerwał ze ściany przy barze ramkę z Regułami
– Zasłona! Wszędzie zasłona i tylko zasło…
Tym razem to ona mu przerwała. Lewym prostym. Ubrana jedynie w stary, poplamiony biustonosz i z krwią cieknącą z rozbitej tak niedawno przez Radka wargi. On zaś ciężko wylądował na pobliskim stoliku, który po krótkiej chwili załamał się.
– Nie waż się. Ty, który codziennie zapominasz o swoich wczorajszych przemowach. Ty, który masz nas wszystkich za nic bo ty… Bo twierdzisz, że jesteś droga, prawdą i życiem. Ile można! – już prawie krzyczała – Kochasz, nie kochasz, chcesz, nie chcesz ale rób coś, do cholery! Rób! Bądź Aniołem, bądź Bestią, bądź Człowiekiem. Ale bądź kimś. Choćby i za zasłoną. – to ostatnie zdanie wypowiedziała już tylko głośnym szeptem.
– Spotkamy się wieczorem, u Rostowskich. – powiedziała z naciskiem, wbrew wszystkim i wszystkiemu.
I wyszła. Tak po prostu. Cała dwudziestka nie mogła się temu nadziwić.
W mieście, w którym żyją bohaterowie tej historii jest pewne szczególne miejsce. Nikt nie chwali się tym, że tu przychodzi, choć prawie każdy kiedyś tu był. Czasem dlatego, że jako zupełnie mały chłopiec zagubił się w zaułkach, więc kiedy ujrzał delikatne światło, podążył właśnie ku niemu. Kiedy indziej dlatego, że dojrzała kobieta zapragnęła odnaleźć w sobie dziewczynkę i świadomie szukała tych półmetalowych drzew, które rosły pośrodku betonowej alejki. A może zdarzyło się kiedyś tak, że ten mały chłopiec i dorosła dziewczynka postanowili, całkiem świadomie, wrócić tam, jeszcze raz spojrzeć na karminowe kwiaty, z delikatnym wieńcem cierni?
Ukryte w środku miasta, ich miasta, tego miasta, którego bloki wyrastały nad alejką, które się nad nią jakby pochylały, grożąc, że ją na zawsze pochłoną.
Może te dziewczynki i ci chłopcy przychodzili tu, by odegnać te bloki? A może część z nich przychodzi tu ze zgoła innego powodu?
Nigdy się pewnie nie dowiemy, czy to tajemna siła czy zwykły przypadek kazał Radkowi i Emily wędrować tędy na kolację do Rostowskich. Każdy z nas, czujnych obserwatorów ich życia ma pełne i niezbywalne prawo interpretować ten fakt dokładnie tak, jak sam chce. Dla nich nie miało to najmniejszego znaczenia. Kiedy weszli w Alejkę, Radek delikatnie wziął żonę pod rękę. Gdyby ktoś go spytał, dlaczego to zrobił, odparłby ze zdziwieniem, że tak przecież wypada. I pewnie nawet byłby w stanie przekonać sam siebie, że to nie jest kłamstwo. Emily zaś, którą gest męża wyrwał z zamyślenia po prostu się uśmiechnęła. Ale nie półgębkiem czy sarkastycznie, jak to miała w zwyczaju, ale całą sobą. W tej alejce, przez cały ich spacer, nie stało się nic więcej. Szli, a padał na nich rzęsisty deszcz półorganicznych płatków. Krok za krokiem, powoli, trzymając się pod rękę wędrowali mąż i żona. A kiedy doszli pod najdalszy blok, Emily niespodziewanie krzyknęła:
– NIE! – Odsunęła się od Radka i natychmiast się uspokoiła, przynajmniej pod wizażem – za dużo poświęciłam. Nawet o tym nie myśl. – jej głos był chłodny, władczy i stanowczy.
I nie było już nic więcej do powiedzenia.
Kolacje u Rostowskich zawsze były wystawne. Dopiero jednak teraz gdy Johan zainstalował najnowszy holosynchrowizaż domowy, zapewniający stałe połączenie z Siecią, Anastazja mogła dać w pełni upust swojej wyobraźni. A ta, nie da się ukryć, była bogata. Czworo przyjaciół siedziało więc przy ogromnym, mahoniowym stole, suto zastawionym wszelkiego rodzaju przysmakami. Pełne usieciowanie domu pozwalało wszakże na zaspokojenie każdej zachcianki gości, a wirtualni lokaje w wizażu a'la Ludwik XIV spisywali się znakomicie. W jadalni było dość ciemno, gdyż jedynym źródłem światła były złote świeczniki ustawione pośrodku stołu. W założeniu miało to sprzyjać intymności, ale tego wieczoru jedynie pogłębiały niezdrową atmosferę. Niby wszystko działo się jak zwykle – Johan się śmiał, komplementował Emily i usługiwał Anastazji. Radek zaś, jak zawsze, opowiadał wiele o XX-wiecznych francuskich winnicach (Emily oczywiście nie omieszkała wtrącić, że słyszeli to już tysiące razy), jednocześnie nalewając wszystkim wybornego wina. I tylko Ana nigdy, ani razu nie uśmiechnęła się do Radka.
– Za przyjaźń! Bo tak prawdziwa, jak nasza, to przecie skarb! – Johan powiedział, wznosząc kieliszek
Dla Radka jad sączył się z tych słów. Ale toast wypił. Gospodarz wzniósł więc kolejny, za miłość. Radek, choć gardło miał już ściśnięte, wypił. Ale kiedy Rostowski wzniósł kieliszek po raz trzeci, jego gość zobaczył Nieznajomego. Jego piekielne usta bezgłośnie wypowiedziały tylko jedno słowo. I Radek dopadł do drzwi, w szalonym pędzie, naparł na nie barkiem, wyrwał, a gonił go śmiech Johana i krzyk kobiet, i biegł, coraz szybciej, bo tu wszystko przecież jest możliwe. Mijał ciemne ulice zakazanych dzielnic Nowego Jorku i jeszcze przyspieszył. Biegł, choć dobrze wiedział, że nie ma już dokąd uciec, że przegrał wszystko, że ta podróż od początku mogła skończyć się tylko tak, że śnił ten koszmar codziennie, że go znał, że ten koszmar znał jego i się bał, i nic nie zrobił, nie, tylko pozostał w tym czym był, ani zimny, ani gorący, po prostu śmieszny, dopadł zaułka, przystanął, ciężko oddychał. Płakał i na przemian wzywał Boga i złorzeczył Mu. Aż wreszcie stanął nad nim On, Prochowiec, ze wzrokiem zimnym jak stal rewolweru, który trzymał w dłoni. A Radek tylko wychrypiał, że zasłona, że tu nie może, że strzał nie zabije. Prochowiec, ten potworny, przerażający Prochowiec, bo to chyba nie mógł być jego przyjaciel tylko zaśmiał się, zwinął lewą rękę w pięść i przyłożył mu w twarz. Zapytał, chyba właśnie tak zrobił, czy teraz mu wierzy, że są tu i teraz, że są w domu i spytał się czy Radek się ocknął. Ale Radek, choć leżał, wciąż biegł, uciekał, a jego oczy błagały więc Prochowcowi, temu straszliwemu Koszmarowi nad Koszmary, prawdziwemu zarówno we śnie jak i na jawie zadrżała ręka, i jakimś cudem to wystarczyło.
Kiedy stanąłem u wejścia do dolinki, oni już tam byli. Nie wiem, czy się mnie spodziewali. W moim podróżnym płaszczu i kapeluszu z szerokim rondem było mi strasznie gorąco. A jednak przyszedłem się pożegnać, bo byłem im to chyba winien. Przeczucie zamieniło się w pewność, kiedy ich ujrzałem. Ona kąpała dzieci w strumieniu, On zaś podszedł do mnie. We włosy miał wpleciony ten wyjątkowy, karminowy kwiat.
– To nie może się tak skończyć. – powiedziałem, bo cóż miałem rzec?
– To zależy od Ciebie, nieznajomy. – Z początku nie zamierzał mnie błagać.
– Są Zasady. Nawet mnie nie wolno ich złamać.
– Możesz Go przynajmniej opóźnić. Dać nam czas.
Pokręciłem głową i potwornie zapiekł mnie policzek.
-To nie może się tak skończyć – powtórzyłem, choć wiedziałem, że zabrzmi to głupio. I więcej nie powiedziałem już nic, tylko odwróciłem się i odszedłem. Nie zareagowałem na jego krzyki, błagania i złorzeczenia, bo byłem już w powietrzu, bo już ich nie widziałem, bo z każdym krokiem znajdowałem się coraz dalej od ich świata i zapominałem o nich. Bo zagapiłem się na mgławice i spadające gwiazdy i zagubiłem się we Wszechświecie jak pijak topiący swe demony w butelce wódki.
Poznań, marzec-czerwiec 2010.
Przeczytane, 2 z minimalną tendencją do 3.
Czas teraźniejszy? Co to jest, scenariusz? Zapisz ten sen w przeszłym, bo aż oczy bolą. Zlikwiduj powtórzenia, dodaj akapitów, popraw zapis dialogów... albo nie - weź się lepiej za coś innego, bo ten tekst jest zwyczajnie kiepski. Chaotyczny, jakbyś chciał w ciągu trzech sekund przelać 2 litry wody przez słomkę. Gubisz się sam we własnych słowach, np.:
Jak każdy w naszych czasach była otyła.
No zdecyduj się, jaka to ma być w końcu narracja... Im dalej w tekst, tym więcej takich cudaków.
Co do samego pomysłu - byłoby to bardzo tandetne sci-fi nawet w latach 70-tych. Piszesz, jakbyś sam nie wiedział jak to wszystko wygląda, ale grunt, że ma fajne nazwy i błyskają światełka...
Mortycjan, Ty od razu tak z grubej rury? Bo się jeszcze Autor zniechęci i przestanie pisać cokolwiek :P. Niemniej jednak zgadzam się z przedmówcą - tekst jest... nijaki. Sam osobiście nie mogłem się w nim odnaleźć i jakoś tak dziwnie mi się go czytało. Bardzo razi (przynajmniej mnie) brak przecinków w miejscach, gdzie powinny się znaleźć i jakaś taka bezpłciowość tego, co napisałeś. Generalnie pisz dalej, w końcu trening czyni mistrza i nie należy się zrażać niepowodzeniami. W końcu każdy od czegoś zaczynał :). Pozdrawiam!
To jeszcze nic, mowa zależna (w gazetce dla dzieci gwałty?!) szwankuje jeszcze bardziej, zwłaszcza przy opisie prawnika...
Podchodziłem do tekstu trzy razy. To poświadcza moją cierpliwość. Od początku, od końca, od środka. To poświadcza dobre chęci. Niestety, z tym samym za każdym razem skutkiem --- zerowym. To może (zaznaczam, tylko może) poświadczać nijakość opowiadania. Pomimo interesującego założenia totalnej wirtualności. Niestety, założenie jest burzone przez samego Autora.
Proponuję zapoznać się z "Kongresem futurologicznym" wiadomo kogo, po czym spróbowac jeszcze raz --- ale nie kalkując.
Poza tym radziłbym nieśmiało zawarcie bliższej znajomości z językiem polskim.
Ostatecznie - mogło być gorzej. Miejscami piszesz mało zrozumiale, a część pomysłów zdaje się być wzięta z "Irrehaare".
Nie wiem, czy stosując się do wskazówek Mortycjana zmieniłeś czas z teraźniejszego na przeszły, czy nie - niezgodności czasowej nie było chyba nigdzie, a tekst pisany naprzemian czasem przeszłym i teraźniejszym nabiera dynamiki. Jeśli nic nie poprawiałeś - to naprawdę jest czepianie się ze strony przedmówcy.
Skoro jednak doczytałem do końca, a tekst jest długi - to widać historia mnie zainteresowała. Stawiam 3 - tekst jest "dostateczny" - czyli może być, ujdzie. Na tej stronie jest całe mnóstwo tekstów o wiele gorszych.
Po pierwsze, dziękuję za komentarze.
Po drugie, przepraszam za brak poprawek w zapisie dialogów - nie miałem dziś czasu ich wprowadzić.
I po trzecie, krótka obrona mojego tekstu, który mi osobiście wciąż, mimo krytyki, się podoba.
1) Jeśli chodzi o rzekome niezdecydowanie w kwestii stylu narracji - to jest ono zabiegiem stylistycznym. W założeniu oddaje stan ducha bohaterów nie wprost (np. powtórzenia w momencie uczucia nudy u bohatera). Podobnie zmiany stylu w opisie snów poszczególnych postaci, które są odbiciem ich potrzeb i marzeń. Dlatego bywają patetyczne i tandetne.
2)Co do tandetności pomysłu - to wykorzystałem standartowy temat, by ciekawie napisać obyczajowe love story bez happy endu. I być może po prostu ta tematyka niespecjalnie Was chwyta za serducho.
3) Irrehaare świadomie się nie inspirowałem, ale utwór jest mi znany, także być może podświadomie... Co do "Kongresu..." - to zupełni inny zarówno styl jak i sens wypowiedzi, oba teksty łączy jedynie wszechobecna wirtualność. Lem pisze pięknie i klarownie, ja nieporządnie i zdawkowo*.
4) Zdawkowość wypowiedzi i natłok informacji też mają swój sens**. Pomysł polega na tym, że to Czytelnik ma wnieść do opowiadania swoją wyobraźnię i swoje opisy, układając je i wykańczając na swój niepowtarzalny sposób.
Takie były założenia przy pisaniu - z pewnością nie do końca spełnione. Co najgorsze, tekst nie broni się sam a wymaga obrony - a to bardzo źle o nim świadczy. Być może zabawa Formą i łamanie konwenasów okazały się za trudne, a może brak mnie talentu?
Cóż, to się pewnie jeszcze okaże.
*i do tego marnie - dop. Złośliwe Ego Autora
**OK, przyznaję, głęboko ukryty :P
Uwielbiam, jak autor broni swojego tekstu tłumacząc, że sens jest, tylko głęboko, głęboko ukryty.
Tja.
Przysłowiowe six feets under chyba.
Braku sensu w tym opowiadaniu chyba nikt nie zarzucał? Czy może niedokładnie czytałam komentarze?
Nie twierdziłem, że sens jest głęboko ukryty - to była ironia.
Tłumaczyłem tylko dlaczego wybrałem taką a nie inną formę opowiadania.
A dla mnie nawet ciekawe. Pomysł z tymi snami i hologramami mi się podobał. I w sumie jakichś bardzo rażących błędów, uniemożliwiających czytanie nie wynalazłem.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.