
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Zaraz po tym jak pojawili się w środku, dwór znów zmienił ustawienie ścian, jakby sam podejmował decyzje i bawił się z dwoma awanturnikami w kotka i myszkę. Prawda była jednak zupełnie inna i obaj doskonale ją znali – to Ondurin przy użyciu swej magii próbował kierować nimi jak marionetkami, a szermierz zastanawiał się, gdzie tym razem ta podróż ich doprowadzi.
Z długiego korytarza, którym jeszcze przed momentem wydostali się na zewnątrz, zostało jedynie krótkie przejście w prawo, którym obaj bez słowa podążyli. Tileańczyk poruszał się powoli i na lekko ugiętych nogach, wypatrując wszelkiego zagrożenia i ściskając w dłoni swój rapier. Posępne twarze patrzyły na nich z prastarych obrazów, a Vestelowi wydawało się, jakby ich oczy przesuwały się w rytm ich kroków. Kurz wciąż wgryzał się w gardło, wszędzie panował zaduch. Południowiec miał już szczerze dosyć tego miejsca, z trudem musiał jednak przyznać, że Vinnred miał rację – jeśli nie policzą się z Ondurinem, najpewniej skończą tak jak Gustav. Z drugiej strony, skoro czarownik obstawił całą okolicę swoimi stworami, musiał być pewny swego. Vestel skrzywił się, czuł się jak zwierzę w potrzasku. Odruchowo spojrzał na czarodzieja, który z kosturem w gotowości szedł ramię w ramię z szermierzem.
– Skąd się biorą tacy ludzie, Vinnredzie? – zapytał, przerywając niezręczną ciszę.
– To znaczy?
– Tacy, jak Ondurin. Co nimi powoduje? Sam jesteś magiem, więc pewnie masz na to swój własny pogląd.
– Ludzi zawsze nęciła i będzie nęcić władza. Niektórzy zadowalają się posiadaniem skarbca pełnego złota, inni podbijają kraje i zniewalają narody, a jeszcze inni próbują poprzez magię… oszukać śmierć.
– Oszukać śmierć? – Vestel zmarszczył brwi. – Da się coś takiego uczynić?
– Niektórzy uważają, że tak, jednak okłamują samych siebie. Po tym świecie chodzi wielu czarodziejów, których ambicja wykracza poza zdobytą w ciągu własnego, krótkiego życia, wiedzę. Chcą wiedzieć więcej i więcej, chcą nadal rozwijać swój kunszt i w końcu któregoś dnia budzą się i stwierdzają, że bliżej im niż dalej do śmierci. A przecież tyle jeszcze jest do opanowania i nauczenia. Nie mogą się pogodzić z tym, że życie ucieka im przez palce, zwracają się więc ku zakazanym księgom, pozwalającym zgłębiać czarną magię. Eksperymentują na zmarłych, przyzywają ich do życia. Wtedy stają się nekromantami. Za istne apogeum tej dziedziny uważany jest proces dający im nieśmiertelność.
– Czyli jednak udaje się im pokonać śmierć.
– Nie.
– Ale przecież sam mówiłeś, że ten… proces daje im nieśmiertelność.
– Czarodziej umiera, ale w wyniku potężnej czarnej magii, nad którą pracował, zostaje przywrócony do funkcjonowania jako licz.
– Licz?
Vinnred westchnął. Najwyraźniej miał już dosyć tłumaczenia wszystkiego Tileańczykowi.
– Tak jak już mówiłem, licz powstaje poprzez rytuał przeprowadzony przez nekromantę w celu osiągnięcia nieśmiertelności. W procesie tym dusza nekromanty zaklęta zostaje w odpowiednim pojemniku, zwanym relikwiarzem, a sam nekromanta umiera, stając się nieumarłym. Rytuał ten są w stanie przeprowadzić jedynie najpotężniejsi nekromanci. Licza unicestwić można jedynie poprzez zniszczenie relikwiarza, gdyż nawet po kompletnym zniszczeniu jego ciała, licz jest w stanie odtworzyć swoją postać. Zwykle miejsce ukrycia relikwiarza znają sami liczowie, przez co bardzo ciężko ich pokonać.
– Myślisz, że Ondurin jest liczem?
– Nie, ale prawdopodobnie chce się nim stać. Gdy przyjechaliśmy, wyczułem od niego potężną magię, on na pewno odkrył też moją, więc tym bardziej nie pozwoli nam odejść.
– Dlaczego tym bardziej?
– Bo dla nekromanty eksperymentowanie na innym czarodzieju to jak czytanie z księgi. Coś, co każdy nekromanta uwielbia. Wyobraź sobie, że uczysz się jakiejś sztuki, na przykład szermierki, przez jakąś część życia, a zrządzeniem losu spotykasz na swej drodze kogoś, kto poprzez czary może przejąć całe twoje życiowe doświadczenie i wiedzę w kilka chwil.
– Rozumiem już. – Tileańczyk zmarszczył brwi i spojrzał na kompana, pokonując kolejny korytarz. Przyszłość malowała się w czarnych barwach. – Ondurin jest potężniejszy od ciebie?
– Chodzi ci o zdolności magiczne?
Tileańczyk skinął głową.
– Ma silniejszą aurę. Zdecydowanie.
– Więc jak go pokonamy? – jęknął szermierz. – Przecież mój rapier jest niczym w porównaniu z magią. A skoro on jest silniejszy od ciebie, najpewniej nam się nie uda!
– Uspokój się, Tileańczyku, mam kilka asów w rękawie – mruknął mag.
– Jakich?
– Dowiesz się, gdy odnajdziemy czarownika.
– Zawsze jesteś taki tajemniczy, czy tylko w takich sytuacjach?
– Powinieneś się chyba sam już zorientować.
– Powinienem ci podziękować.
– Za co?
– Gdybym trafił tutaj sam, pewnie ten dom stałby się moją mogiłą. Z tobą mam jeszcze jakieś szanse. – Vestel uśmiechnął się niemrawo.
– Każdy kiedyś umrze – odparł czarodziej. Tileańczyk usłyszał w tonie jego głosu dziwną, zimną nutę.
Chwilę później zdał sobie sprawę, że Vinn zapewne pomyślał o swej zmarłej żonie i nie drążył już tematu. Gdy wdrapali się schodami na wyższy poziom i korytarze znów wydawały się takie same, Tileańczyk nie wytrzymał.
– Myślisz, że wreszcie uda nam się dotrzeć do naszego wspaniałego gospodarza? Wkurza mnie to łażenie bez końca.
Vinnred nie zdążył odpowiedzieć, gdy drzwi na końcu korytarza otworzyły się nagle i wychynęły z nich dwie postaci. Na początku zastygły w miejscu, jednak po chwili ruszyły ku nim wolno i niezdarnie, jakby utrzymywane na sznurkach przez niewprawnego, niewidzialnego lalkarza. Gdy nieco się zbliżyły, Vestel dostrzegł, że to Wilhelmina i Marco, dzieci Ondurina. Nie było w nich jednak nic ludzkiego – sine usta toczyły żółtą pianę, a pod białą jak śnieg skórą grały cienkie, niebieskie żyłki. Orlandoni poczuł, jakby od kości ogonowej poprzez kark przetoczyły mu się miliony mrówek, wywołując nieprzyjemny dreszcz i przerażenie w jego głowie. Stwory zbliżały się, a Tileańczyk nie mógł się nawet poruszyć. Wewnątrz zapadniętych oczodołów obu nieumarłych płonęły czerwone, złowieszcze ogniki. Szermierz poczuł, że zaczyna tracić zmysły.
Najwyraźniej strach kompana odczuł również Vinnred, gdyż z całej siły klepnął mężczyznę dłonią w ramię. Vestel, jakby wyrwany z koszmarnego transu, spojrzał w czeluść jego głębokiego kaptura.
– Weź się w garść, Orlandoni! Walcz albo giń!
Tileańczyk nagle poczuł się lepiej. Nie wiedział, dlaczego tak się stało, ale gdy tylko usłyszał słowa czarodzieja, w jego sercu zatliła się iskra nadziei i chęć stawienia czoła niebezpieczeństwu. Widząc Vinnreda rzucającego się w stronę dwójki nieumarłych, Vestel uniósł swój rapier i również ruszył do walki, jakby zupełnie nie zwracając uwagi na posępny wygląd przeciwników. W jego głowie wciąż kołatały się słowa maga, wpływające w zbawienny sposób na wolę walki młodego Tileańczyka. Czyżby von Shotten rzucił na niego jakiś czar? Nie omieszka go potem o to zapytać. Jeśli przeżyje.
Vinnred zajął się Marco, jemu w udziale przypadła przemieniona w żywego trupa Wilhelmina. Kobieta z wyciągniętymi przed siebie rękoma i nienawiścią wypisaną na diabelskim obliczu, rzuciła się w stronę szermierza. Tileańczyk przyjął odpowiednią pozycję i wyprowadził pierwszy cios od biodra w górę, jednocześnie uskakując w tył niczym zwinny kocur. To była jedna z lepszych technik obronnych, wykorzystująca impet ataku przeciwnika, który przy odrobinie szczęścia sam mógł obrócić własną wolę walki w klęskę. Rapier Vestela z niebywałą szybkością przeciął powietrze i kilka palców kobiety poszybowało pod ścianę. Zombie wydało z siebie ryk niezadowolenia, rzucając się na szermierza ze zdwojoną siłą.
Korytarz okazał się na tyle szeroki, że Orlandoni mógł poruszać się po nim w miarę swobodnie. Z gracją wykonał więc unik, schodząc z linii ataku nacierającej kobiety. Ciął ją przez plecy, rozcinając purpurową suknię i zostawiając na jej bladym ciele krwawą pręgę. To zdawało się rozwścieczyć kobietę jeszcze bardziej, gdyż zamachnęła się w jego kierunku pozbawioną trzech palców dłonią, próbując dopaść Tileańczyka. Z ominięciem tego ataku południowiec również nie miał żadnego problemu, uderzając wprawnym ruchem swego ostrza w jej twarz. Krwawa wstęga przecięła oblicze nieumarłej, a ta padła na kolana, ukrywając je w poranionych dłoniach. Vestel skakał na palcach stóp, rozgrzewając się dopiero i wykonując kilka młynków w powietrzu, wyraźnie zadowolony z przebiegu walki. Zdał sobie nagle sprawę, że zaczęło mu się to podobać – poczuł się myśliwym zabawiającym się z ofiarą. Zerknął na Vinnreda, który doskonale radził sobie z Marco, więc nie zamierzał wtrącać się do walki kompana.
Wtem usłyszał stłumiony, kobiecy płacz. Spojrzał na Wilhelminę, która siedząc kilka kroków przed nim i trzęsła się jak galareta, wciąż ukrywając twarz w dłoniach. Nagle obróciła głowę w kierunku Vestela, a ten stanął jak wryty – kobieta wyglądała zupełnie normalnie, jak zeszłego wieczora przy kolacji. Po cięciu Tileańczyka nie było nawet śladu. Jej oczy toczyły łzy.
– Pomóż mi, Vestelu. Nie zniosę tego dłużej! – kwiliła, wstając niezdarnie na nogi. – Nasz ojciec pojmał nasze dusze i zmusza nas do niegodziwych rzeczy. Musisz mi pomóc! Proszę!
Vestel, jakby omamiony pięknym obliczem, opuścił rapier i pozwolił podejść kobiecie na wyciągnięcie ręki. Widział w zapłakanych oczach coś, co nie pozwalało mu się jej oprzeć. Była wspaniała, wyniosła, niesamowita. Uśmiechnął się do niej nawet, gdy przez jego myśl, nie wiadomo skąd, przepłynęły nagle słowa czarodzieja – „Nie daj się zwieść, Orlandoni. To iluzja". Tileańczyk w ostatniej chwili zrozumiał co się święci, gdy Wilhelmina z powrotem zmieniła się w posępną maszkarę i zamachnęła swymi uzbrojonymi w szpony dłońmi. Mężczyzna odruchowo odrzucił głowę w tył, jednak jeden z pazurów drasnął go pod lewym okiem tworząc niewielką, krwawiącą ranę.
Wybity z rytmu Vestel, uderzył z impetem o ścianę i wypuścił z dłoni rapier. Spragnione krwi żółte kły kobiety zbliżały się do tętnicy szyjnej, gdy południowiec walczył z całych sił o swoje życie. Mięśnie ramion napięły się do granic możliwości. Szarpał się z Wilhelminą dłuższą chwilę, gdy uświadomił sobie nagle, że ma do czynienia z istotą, która nie czuje zmęczenia. Czuł jak opuszczają go siły. Mięśnie odmawiały posłuszeństwa paląc ostrym bólem, a serce biło jak oszalałe. Mężczyzna z trudem łapał oddech, próbując wyrwać się z objęć śmierci. Stwór natomiast nie zwalniał tempa i starał się dopaść jego szyi z nienaturalną zaciekłością. Niczym zwierzę, które nie jadło od tygodnia i za wszelką cenę musiało się pożywić. Tileańczyk zacisnął zęby i włożył ostatek siły, by odrzucić od siebie córkę czarownika. Gdyby nie wypuścił rapiera, walka z pewnością potoczyłaby się inaczej.
Wtem jego myśli przerwał nienaturalny, przepełniony bólem krzyk Wilhelminy. Orlandoni otworzył szeroko oczy widząc, jak kobietę zaczynają trawić płomienie. Najpierw zajęły jej ramiona, szyję i twarz, a potem błyskawicznie przeniosły się na całe ciało. Szermierz odepchnął ją od siebie nogą i przylgnął do ściany, unosząc swe ramiona, by osłonić się przed płomieniami. Nieumarła natomiast padła na podłogę i szamotała się w spazmach bólu, próbując odegnać od siebie ogień. To było coś okropnego – pęczniejąca od gorąca skóra otwierała się bolesnymi ranami, a Tileańczyk nie mógł na to patrzeć. Płomienie trawiły jedynie ciało kobiety, nawet nie osmalając drewnianej podłogi, więc szermierz stwierdził, że to muszą być czary i opuścił ramiona wzdłuż ciała. Odwracając wzrok dostrzegł Vinnreda, który stał kilka kroków dalej, wpatrując się w płonącą kobietę. Wzdłuż jego kostura przepływało co jakiś czas jasne światło. Kilka chwil później Wilhelmina zastygła w bezruchu, a z jej zwęglonego ciała unosiła się cienka smuga czarnego, śmierdzącego dymu.
– Kobiety kiedyś zaprowadzą cię do grobu, Orlandoni – stwierdził sarkastycznie czarodziej. – Jesteś cały?
– Tak, myślę, że tak – odparł południowiec. Wsparł dłonie na kolanach, próbując wyrównać oddech. Spojrzał na zwłoki kobiety i nagle zrobiło mu się niedobrze. Odwrócił głowę, oddając na podłogę resztki wczorajszego posiłku.
– Słaby masz żołądek.
– Nieczęsto się widzi, jak ktoś po prostu spala na twoich oczach kobietę.
– To już nie była ta kobieta, którą poznałeś wczoraj przy stole. Poza tym i tak już nie żyła, więc mała strata – mruknął zimno mag.
– Gdyby żyła, też byś tak postąpił? – Tileańczyk wskazał dłonią na zwęglone truchło i spojrzał oskarżycielsko na Vinnreda.
– Wolałbyś, żeby cię zabiła?
– Poradziłbym sobie.
– Tak, widziałem. Jeszcze chwila i wygryzła by ci pół gardła – zadrwił zakapturzony.
– Kontrolowałem sytuację. Gdybyś się nie wtrącił, zabiłbym ją.
– Tak sobie tłumacz, Orlandoni.
– Wiesz co, von Shotten? Czasami wydaje mi się, że nie masz zupełnie poszanowania do życia i ludzi.
– Gdyby tak było, zostawiłbym cię na śmierć już dawno – mruknął Vinnred. – A teraz zbieraj się, to nie czas na dyskusje.
Czarodziej odwrócił się, dając tym samym znak Orlandoniemu, że rozmowa została zakończona. Powolnym krokiem ruszył w kierunku kolejnego korytarza, mijając po drodze zmasakrowane zwłoki syna Vorhaven'a. Vestel patrzył na czarodzieja przez chwilę, po czym podniósł swój rapier i mrucząc pod nosem coś po tileańsku, poszedł za towarzyszem.
♦ ♦ ♦
Korytarze znów ciągnęły się w nieskończoność, a Tileańczykowi zdawało się, że dwór po raz kolejny zmienił ustawienie swego diabelskiego labiryntu. Obaj awanturnicy szli obok siebie w milczeniu. Vinnred jak zwykle spokojny, Vestel natomiast w wisielczym humorze. Wciąż było mu niedobrze, gdy przypomniał sobie martwą Wilhelminę i miał dość tego wszystkiego. Gdyby wcześniej posłuchał czarodzieja, teraz byłby już zapewne w stolicy i grzał się w najlepszej gospodzie Altdorfu. A tak, szwendał się po jakimś nawiedzonym domostwie, z równie nawiedzonym czarodziejem. Żyć nie umierać. Na domiar złego, żołądek odzywał się co jakiś czas głośnym burczeniem, dopominając się jedzenia, które kilka minut wcześniej zostawił na podłodze.
Pokonując kolejny załom, dotarli wreszcie do jedynych drzwi na końcu korytarza. Spod niewielkiej szpary pod nimi wionęło chłodem, tak, że Vestela przeszły ciarki. Spojrzał na Vinnreda i gdy próbował chwycić za klamkę, drzwi otworzyły się same z siebie, głośno skrzypiąc.
Mag, widząc lęk malujący się na twarzy Orlandoniego, szturchnął go w bok.
– Tylko się nie zeszczaj ze strachu, Tileańczyku…
Przekroczył próg, a szermierz wszedł za nim, krzywiąc się, jakby zjadł cytrynę.
To była jedna z lepszych technik obronnych, wykorzystująca impet ataku przeciwnika, który przy odrobinie szczęścia sam mógł obrócić własną wolę walki w klęskę. – Troszkę to dla mnie zagmatwane. Po pierwsze, jak wolę walki można obrócić w klęskę? Po drugie, to zdanie jest tak zamotane, że nie wiadomo kto miałby mieć to szczęście? Atakujący? Obrońca? Impet?
Krwawa wstęga przecięła oblicze nieumarłej, a ta padła na kolana, ukrywając je w poranionych dłoniach. – z tego zdania wynika, że kobieta ukryła w dłoniach kolana. A kilka zdań dalej pisze, że twarz. Taka mała nieścisłość.
Tyle wytknę. Czekam na kolejny fragment :)
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Rzeczywiście, czytając to, co znalazłeś sam stwierdzam, że teraz można by to inaczej napisać (brechtałem się zwłaszcza z tych kolan, które ukryła w dłoniach :D, bo na to wynika z tego fragmentu xD). Dzięki za opinię, piąta, ostatnia część SD już jest na NF. Liczę na jakieś podsumowanie i ogólną ocenę całości, Fasoletti :).
Pozdrawiam serdecznie!