Zauważył mnie. Mój pijany ojciec, zataczając się i mamrocząc pod nosem przekleństwa, w jednej chwili znalazł się przed wejściem do domu. Dosłownie kilka metrów ode mnie. Zauważył mnie. Jego wzrok oprzytomniał w chwili, gdy spostrzegł torbę pełną rzeczy, zawieszoną przez ramię.
– Ty kurwo!
Było w pół do trzeciej w nocy. Gdyby zdecydował się wrócić kilka minut później, zdążyłabym zniknąć w cieniu, odejść stąd, i nie musiałabym więcej oglądać jego twarzy, na której wypisana była wściekłość i rozczarowanie.
– Chodź tutaj, szmato!
Zaczął iść w moją stronę. Na chwilę wrosłam w ziemię, ogarnął mnie strach. Jego podniesiony głos i zmarszczone brwi nadal działały na mnie tak samo, jak gdy miałam pięć lat. Napawały mnie przerażeniem. W końcu poderwałam się i chciałam pobiec, lecz zdążył chwycić mnie za kołnierz i pociągnąć. Razem z ciężką torbą runęłam w dół i uderzyłam o ziemię. Instynktownie przetoczyłam się, unikając kopniaka w żebra. Ojciec, trafiając w powietrze, stracił równowagę. Chwyciłam jego rękaw i podcięłam mu nogi, aż runął na brukowaną kostkę. Przytrzymałam mocniej torbę, aby nie przeszkadzała w biegu, i udałam się w stronę muru. W nim znajdowało się jedno miejsce, które nie było oświetlone przez uliczne lampy. Przepalona lata temu żarówka, której nikt nie pamiętał wymienić, dzisiaj dawała mi schronienie. Pozwalała mi uciec.
Zanim się podniósł, zniknęłam w ciemnościach. Najciszej jak potrafiłam, przybliżyłam się do muru, i przesuwałam dłońmi po gładkiej powierzchni. Słyszałam dyszący oddech z oddali, gdy prześladowca próbował zlokalizować moje położenie. W końcu natrafiłam na obluzowaną cegłę. Wyciągnęłam ją i wsunęłam stopę w stworzony ustęp.
Jego cień zbliżał się, był coraz bliżej. Podciągnęłam się, a palce z łatwością odnalazły pozostałe nierówności. Wspinałam się szybko, cicho i ostrożnie. On zatrzymał się i nasłuchiwał. Wstrzymałam oddech, bo znajdował się tuż pode mną. Na tyle blisko, że gdyby wyciągnął ręce do góry, z łatwością mógłby mnie chwycić. Staliśmy tak oboje w bezruchu, ja, czekając, aż odejdzie na bezpieczną odległość; on, czekając na jakiś ruch. Ręce zaczynały się męczyć, a cegły usuwać spod stóp. Jeśli nie chciałam, aby skończyło się to tutaj, musiałam zaryzykować. Postawić wszystko na jedną kartę, uwierzyć, że dłonie po ciemku odnajdą właściwe wgłębienia, a nogi ze zdecydowaniem oprą się w murze. Coś ścisnęło mnie od środka. Myśl, że wszystko jest zależne od mnie i moich możliwości słodko mnie otuliła, a jednocześnie strach oplótł swoimi mackami. Zdusił na chwilę, przytrzymał za gardło, ale myśl o wolności była za silna, zbyt głęboko teraz już wrosła w świadomość. Zebrałam się w sobie. Raz, dwa….
W skupieniu podciągnęłam się wyżej. Zdarte od upadku dłonie wpiły się w mur. Usłyszałam ruch i wyczułam strumień powietrza, gdy jego olbrzymie łapska spróbowały mnie chwycić. Nie wahając się, wspinałam się dalej. Byłam pewna, że chce podążyć za mną, wiedziałam też, że znajdzie miejsce po wyjętej cegle. W kilku szybkich ruchach dotarłam na szczyt i rzuciłam okiem na okolicę, która nigdy nie wydawała mi się tak piękna. Zaczęłam schodzić na drugą stronę. Uporczywie starał się iść moim śladem, gdy nagle usłyszałam ryk wściekłości przemieszany z wyciem zranionego psa. Coś gruchnęło o ziemię. Byłam pewna, że to po prostu wygrał alkohol w jego ciele. Na chwilę się zawahałam, chciałam zawrócić i spojrzeć, czy nic mu się nie stało, jednak gdy tylko uświadomiłam sobie tę mimowolną troskę, przyszła nienawiść. Rozlała się po kościach i tak już pozostała. Wzięłam głęboki wdech, zeskoczyłam z muru i, przemieszczając się po najciemniejszym odcinku drogi, poszłam w stronę stacji kolejowej.
***
O trzeciej w nocy, dworzec był jakby wymarły. Dalej znajdowali się tu ludzie, jednak bardziej przypominali cienie. Gdy przechodziłam obok nich, nawet nie podnosili głowy, a ich powieki sklejone były snem. Torba wpijała mi się w ramię. Usiadłam na najbliżej ławce; w cieple głównego pomieszczenia czułam się względnie bezpiecznie. Do mojego pociągu zostało pół godziny. Wodziłam wzrokiem po postaciach, obciążonych różnymi tobołkami i walizkami, dziećmi oraz zwierzakami. Barki wszystkich były załamane pod ciężarem życia.
Adrenalina powoli się ulatniała. Poczułam się śpiąca, a nogi zaczęły mi się trząść. Zrobiło się zimno, ale nie miałam ze sobą nic więcej oprócz skórzanej kurtki, którą już wcześniej narzuciłam na plecy.
Co mnie tam czeka? W tej chwili strach przepełniał mnie bardziej niż kiedykolwiek. Nie wiedziałam, czy to, co zrobiłam, było dobre. Chciałabym być pewna, w końcu pragnęłam tego od dawna, ale po prostu nie byłam. Wciąż pojawiały się nowe wątpliwości, przez co wydawało się to być jeszcze bardziej skomplikowane. Zawiesiłam wzrok na tablicy odjazdów. 3:34. Ta godzina była obiecująca, jeszcze nie początkiem nowego życia, ale z pewnością końcem starego. Ukryłam twarz w dłoniach, aż z zamyślenia wytrącił mnie dźwięk pociągu zajeżdżającego na stację.
***
Nikogo nie znałam. Twarze, które się przewijały, budziły różne odczucia. Przede wszystkim jednak przynosiły satysfakcję.
Były różne. Gdyby przyglądać im się z bliska, co też oczywiście czyniłam, można by dostrzec wiele niepowtarzalnych cech. Obstawiając przy swoim, można by podzielić je na różne kategorie; twarze z piegami i bez piegów. Z okularami i bez okularów. O owalnym i trójkątnym kształcie. Jednak w rzeczywistości w każdej z nich było coś wyjątkowego. I to sprawiało, że uwielbiałam je wszystkie.
Spacerowałam ulicą z błogą niefrasobliwością, oglądając po raz dziesiąty te same przejścia i okna w kamienicach. Skupiałam się bowiem na wewnętrznym spokoju, który powoli, powoli tworzył się pośród chaosu.
Uciekłam z domu. Mam siedemnaście lat i uciekłam z domu. Tego dnia spełniłam coś, o czym marzyłam bardzo długo. Udało mi się wydostać. Z kilkoma rzeczami w torbie i niewielkim zapasem jedzenia, wsiadłam do pociągu i odjechałam. W tamtej chwili, gdy zobaczyłam, jak znienawidzone miasto oddala się coraz bardziej, poczułam, jak kumulowana do tej pory frustracja i rozczarowanie rozlewa się po kościach. Gdy dojechałam na miejsce, coś się we mnie zmieniło. Przechadzając się po rynku starego miasta, raz po raz analizowałam samą siebie, no i przyglądałam się twarzom, oczekując od nich może jakieś wskazówki, rady, od czego mam zacząć.
Zmieniło się kilka rzeczy. Po pierwsze, byłam teraz odsłonięta. Sama, wolna. Wszystko, co tylko było możliwe, mogło się teraz przydarzyć. Otwarta na kolejne, spływające z nieba wydarzenia, z uśmiechem czekałam na to, gotowa przyjąć wszystko. Byłam wolna, i to się liczyło. Nawet najboleśniejszy cios w twarz nie był straszny. Moje ciało przez siedemnaście lat tkwiło w stanie podobnym do hibernacji. Dopiero teraz czułam, jak z każdą chwilą nabiera mocy, budzi się do życia i napełnia odwagą, o której nie wiedziałam. Z każdym pokonanym kilometrem odnajdywałam kolejne rezerwy, w których ukryta była siła. Odkrywałam swoje mięśnie, każdy z nich po kolei.
Choć przeciskałam się między tłumem, otaczała mnie cisza.
Odkrywałam twarze. W sieciach zmarszczek, przecinających zapadnięte policzki, widać było z wysiłkiem gromadzone przez lata doświadczenie. W zmysłowych, pociągniętych błyszczykiem ustach dostrzegałam pełnię życia. W plastrze, zaklejonym na zacięcie przy goleniu, doszukałam się skrywanych zmartwień. Wyglądały one zza ramion ludzi, ukrywały się w niechlujnie związanych włosach. Zawsze widać je w oczach, ale te ci zwykle mają spuszczone, wbite w ziemię, lub utkwione w punkt przed sobą. Wysoko postawiony kołnierz nie tylko chronił przed wiatrem, ale także przed światem. Okulary przeciwsłoneczne nie tylko przed słońcem, ale przed pełnymi wyrzutów spojrzeniami. Patrząc w ludzkie twarze mogłam odczytać ich losy, i to też napawało mnie szczęściem. Widziałam bowiem, że los był dla wszystkich sprawiedliwy i jednak ból był rozdzielany po równo. Każdy dostał na plecy podobny bagaż, przepełniony cierpieniem, i powoli z niego czerpał, ujmując lub dodając. Czułam, jak nasze losy splatają się powoli, a ból łączy, niby koraliki nawlekane na sznurek. Choć otaczali mnie nieznajomi i choć wielu z nich miałam już nigdy nie zobaczyć, uratowali mnie. I chciałam wierzyć, że ja stałam się częścią ich ratunku. Chaos powoli opuszczał mnie, oczyszczając umysł; ból wyciekał przez skórę. Dusza stała się jak pusta czara, wprawdzie zachowując dawny kształt i wygląd, ale gotowa na przyjmowanie nowych doświadczeń i przede wszystkim, na nową naukę życia, próby pojęcia, dlaczego żyjemy. Cichy śmiech wydobył się z moich ust z chwilą, gdy poczułam się wolna.
Zacząć wszystko od nowa. Nowa szansa, nowe życie. W duszy grała muzyka. Świat nigdy nie wydawał się tak piękny. Nigdy bym się nie spodziewała, że taka szansa przypadnie w udziale właśnie mnie. Zdawałoby się, że przeszłość do końca życia będzie stać na przeszkodzie do szczęścia.
Odczuwając swoje istnienie na tysiąc różnych sposobów, napawałam się wewnętrzną beztroską. Ciało samo rwało się to do biegu, to do tańca, wyczuwając narastający potencjał. Zapominając kompletnie, co to zmęczenie, nie dopuszczając myśli o jakichkolwiek ograniczeniach, które mogłyby stać na drodze. Dzisiaj, wszystko zdawało się być możliwe.