- Opowiadanie: suzari - Miasto, heros, zamek

Miasto, heros, zamek

Opowiadanie napisane dosłownie w parę chwil (i na ostatnią chwilę). Miłej lektury!

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

Finkla, Użytkownicy II

Oceny

Miasto, heros, zamek

Musimy chyba zacząć od wyjaśnienia sobie pewnej rzeczy. Wy słuchacie, ja mówię. Opowiadam wam prawdę, a wy ją uznajecie, jakakolwiek by nie była. I to chyba tyle. Witajcie w naszej bajce. 

– Barteek! Chodź wreszcie! Muszę się położyć najpóźniej o dziesiątej! Jutro chemia! – marudziła Anita. Mieliśmy wreszcie iść do kina. 

– Jeszcze mnóstwo czasu. Możemy pójść na szóstą.

Była piąta, do dziesiątej miałem więc cztery godziny.

Cztery? – spytacie. Co ty miałeś z matmy? 

Już wyjaśniam. Od piątej do ósmej mija trzy godziny. Od ósmej do dziesiątej – godzina. Bo godzina dziewiąta nie istnieje. Usunęli z zegarów. O dziewiątej nikt nie spotyka się ze znajomymi, nie pali pod blokiem, nie zaczepia kotów sąsiada. Po prostu nie wychodzi.

Z początku ludzie się mylili, a na wieść, że słów ,,umówiłem się z nią na dziewiątą" nie można już bezkarnie wyśpiewywać, załamało się kilku wielbicieli wiekowych hitów.

Ci, którzy o dziewiątej stracili bliskich, nie protestowali.

I można teraz bez żadnych konsekwencji palnąć, że pierwiastek z osiemdziesięciu jeden równa się osiem, a trzy do drugiej to trzynaście. Dziewiątki po prostu nie ma. Co oczywiście nie oznacza, że doba jest krótsza. Po prostu godzina ósma trwa dwie godziny. Jak dla mnie usunięcie dziewiątej jest tylko symboliczne. I tak dzieje się to, co się dzieje.

Dlaczego dziewiąta? – spytacie. Pokazuję i objaśniam…

To się zaczęło mniej więcej rok temu, bodajże w marcowy wtorek. Chłodno było, mgliście. Lekko kropiło i nie chciało się wstawać z łóżka, ale mus jest mus. Najpierw mycie.

Woda miała metaliczny posmak. Z obrzydzeniem wypłukałem usta i przyjrzałem się swojemu odbiciu w pękniętym, łazienkowym lustrze. Żadnych zmian. Naprawdę chciałbym wam powiedzieć, że zobaczyłem w nim superprzystojnego, inteligentnego siedemnastolatka, o którym marzy niejedna Kaśka z osiedla, ale moje motto od niedawna brzmi: nie będę opowiadał kłamstw. Choćbym miał z tego powodu niewiarygodne przykrości. 

A zatem zobaczyłem to co zwykle: nastolatka bez szczególnych planów na przyszłość, z odrobiną ambicji i sporym matematycznym talentem. Wobec skromności żadnych postanowień nie poczyniłem.

Potem zszedłem na śniadanie, lekko zwiędłe warzywa i ser, nie pierwszej świeżości, bo ostatnio zaczęło brakować produktów dobrej jakości. Jako się rzekło, jest kryzys, zatem nie należy spodziewać się Bóg wie czego. Kościoły zresztą również dotknął ów kryzys – zmęczeni biedą ludzie przychodzili coraz rzadziej, choć zdarzały się i chlubne wyjątki – mój sąsiad na przykład zaglądał do świątyni co dzień, co zawsze powodowało ironiczny uśmieszek ojca.

– Te ich zasrane rytuały, nadejdzie taki czas, kiedy ludzie zrozumieją, że religia nie jest im potrzebna – zwykł perorować, wymachując jednocześnie pętem śląskiej, po osiem dziewięćdziesiąt za kilogram. Odkąd został bezrobotnym, często wygłaszał takie tyrady. Zaczynał najczęściej rano, przy goleniu czy myciu zębów, co było o tyle irytujące, że podczas przemowy nie dało się wygonić go z łazienki. Na nic prośby i błagania, na nic próby emocjonalnego szantażu. Człowiek z żelaza, nie do ruszenia. W końcu zacząłem budzić się wcześniej żeby być gotowym do szkoły przed obudzeniem się ojca, który wstawał był zwykle koło szóstej – przyzwyczajenie, które zostało mu nawet po pożegnaniu się z robotą.

Nikt do końca nie wie, jak to się stało, że rodziciel mój, człowiek bądź co bądź wykształcony – jak mawiał, nie każdemu starczyło odwagi, żeby po ośmiu klasach podstawówki i pięcioletnim technikum pchać się jeszcze na studia, które skończył, na drugim roku, co prawda, ale zawsze coś – został bez pracy, bez stanowiska menedżera, które tak kochał i obecnie mógł przemawiać jedynie do kiełbasy śląskiej i okazjonalnie do mnie. Trudno orzec, kto z tej dwójki słuchał go z większym zainteresowaniem. 

Ale zaczynam mieszać wątki i serwuję wam właśnie przydługą opowieść o trudnościach mojego życia rodzinnego. Do rzeczy zatem. 

– Jak szkółka, Bartuś? – zagadnął. Burknąłem coś, że jak zwykle, dojadłem kanapkę i wyszedłem, starając się nie słuchać jego zwykłego marudzenia, jak to się teraz ciężko z dziećmi dogadać. 

Ściemniało się już, kiedy wracałem do domu, mętnawy poblask ulicznych latarni oświetlał mi drogę. Niektóre pogasły nagle, zostawiając mnie w półmroku. Mijałem właśnie osiedlowy plac zabaw, zalane betonem słupki czerwonego trzepaka i kołyszące się smętnie metalowe huśtawki. Nikomu nie chciało się ich naoliwić, o pomalowaniu nie wspomnę, toteż stały tylko i szpeciły, przy najmniejszym ruchu wydając zgrzyt, który większość śmiertelników przyprawiał o natychmiastową i długotrwałą migrenę. Nie wiedzieć czemu, usiadłem na jednej. Zegar na wieży kościelnej wybił dziewiątą. 

I wtedy się zaczęło. Nie umiem wam, drogie przyszłe pokolenia, opisać tego inaczej. Po prostu wzięło i stało się… 

Najpierw coś zatrzeszczało, zachrobotało i oto sto kilo betonu zwaliło mi się na łeb. Oczywiście żartuję. Zwaliło się metr ode mnie. Dosłownie. Beton wystrzelił spod trzepaka jak jakaś cholerna fontanna, wyrzucając rzeczony przyrząd w górę, na jakieś trzy do czterech metrów.

 Odskoczyłem, odruchowo zasłaniając rękami głowę. A beton za mną. Wyglądało to tak, jakby mnie ścigał, jak w tych słabych filmach science fiction, w których kosmici opanowują nasz glob  i obracają Ziemię przeciwko nam. Ostatnio zrobiły się naprawdę modne, może chciano ten wszechobecny kryzys na kogoś zwalić? Szalone, ale teraz uwierzyłbym we wszystko. 

Tymczasem jednak musiałem salwować się ucieczką przed drapieżnym trzepakiem, który ni stąd ni zowąd dołączył do betonu. Brzmi śmiesznie, ale zapewniam, że nie miałem czasu na śmiech. Wymyślając coraz nowe przekleństwa, przemieszane od czasu do czasu z wołaniem o pomoc, wrzeszczałem, ile sił w płucach.

Do zaułka zbliżała się staruszka, chyba wracała z zakupów, na pewno nie mieszkała tutaj, bo w okolicy nikt już teraz nie mieszka; walące się bloki dawno opustoszały. Przybyła, zobaczyła  i zdębiała. 

A potem stworzyła ze mną piękny duet. Darliśmy się jak opętańcy. Staliśmy w miejscu i po prostu krzyczeliśmy, kompletnie zaskoczeni.

Raptem beton znieruchomiał i ze straszliwym łoskotem zwalił się na ziemię, a trzepak razem z nim. Ale to nie nasz krzyk go powstrzymał. 

To coś, co wyrastało spod trawy. Grunt zaczął się trząść, a ziemia ustępowała nam spod nóg. Babuleńka złapała mnie za rękaw, omal nie przewracając. Zaczęliśmy biec, ja przeskakiwałem  w panice zwały betonu i pędziłem na złamanie karku w kierunku domu, ona była tuż za mną, jak na swój wiek zaskakująco sprawna. Do czasu. 

Ziemia zadygotała raz jeszcze i spod powierzchni zaczęło się wyłaniać coś szarego, nierównego  i popękanego, niczym zęby starego olbrzyma (wybaczcie, za dużo książek przygodowych). Mur. 

Babuleńka potknęła się o niego i runęła jak długa. Usłyszałem trzask, chyba łamanej kości, a potem jęk. Przysięgam, nie zapomnę tego dźwięku. 

Skoczyłem do niej, ale nie zdążyłem. Kolejny fragment muru, który rósł już teraz wszędzie wokół, rąbnął mnie centralnie w kolano. Upadłem. 

Może trochę za długo skupiałem się na swoim bólu? Bo bolało jak cholera, zapewniam. Jakbym wam ktoś wetknął metalową rurę w dupę. To też przeżyłem, nie pytajcie. Lata dziecięce.

Wstałem w końcu, klnąc i posykując. Mur nadal rósł, zdążyłem się już zorientować, że zaczyna tworzyć okrąg, o średnicy paru metrów.

– Idę! – wrzasnąłem i przebiegłem parę kroków. Wyciągnąłem rękę do staruszki i w tym momencie ziemia się zapadła. Tym razem scena jak z dramatu – ona, osuwająca się w powstały nagle lej, i ja – rozpaczliwie próbujący ją ratować. Nie sięgałem.

Lej powiększał się, zaczynało mnie wciągać. Szybka i zdawałoby się, jedyna sensowna decyzja – trzeba ją zostawić, bo oboje zginiemy. Powinienem dalej próbować, wysilić się jeszcze trochę, nie wiem, może krzyczeć głośniej, licząc, że kogoś ściągnę? Ale w tamtej chwili to nie heroizm, a rozsądek miał decydujący głos. Rozsądek, a może zwykły zwierzęcy instynkt, chęć przeżycia, najbardziej podstawowa i naturalna potrzeba przedłużenia gatunku? 

A może tchórzostwo? Nie będzie chyba zaskoczeniem, jeśli wyznam, że odwagą nie grzeszę, ba, już dawno przypięli mi łatkę boidupy. Teoretycznie powinienem się teraz wykazać, ale… 

Spróbowałem ostatni raz, ale nie dałem rady wyciągnąć towarzyszki. Nie myślcie, że krzyknęła, żebym się ratował, a ją zostawił. To zwykła kobieta, nie heros. Też chciała przeżyć. Krzyczała coś, łzy ciekły jej ciurkiem po twarzy. Patrzyła, jak wyrywałem się ze swojego leja i przeczołgiwałem poza mur. Jak stanąłem na nogach i popędziłem po pomoc, doskonale wiedząc, że nie znajdą jej żywej. 

Biegłem, żeby mnie ktoś pocieszył, żeby pogłaskał po głowie i powiedział, że inaczej nie było można, że i tak jestem dzielny, żeby dał mi czekoladkę i powiedział, żebym się nie martwił, bo dorośli się tym zajmą. Dopadłem pierwszego bloku i chciałem walić pięścią w drzwi. Zamiast tego trafiłem w domofon, ktoś, do kogo się dodzwoniłem, zaklął głośno.

– Mur! – krzyczałem. – Kobieta w leju! Mur tu rośnie, ziemia się trzęsie! Ludziee!

– Czego się drze? Spać, nie ćpać – warknął rozespany facet, po czym dodał kilka niezbyt pięknych określeń. 

– Niech pan pomoże, ona umrze! – wrzasnąłem jak najgłośniej mogłem i poczułem, że czaszka pęka mi z bólu, a nogi się pode mną uginają, że lecę wprost na plastikową wycieraczkę i walę w nią brodą. Innymi słowy, zemdlałem.

*** 

Znaleźli ją rano, nieżywą, na dnie leja. Bezskutecznie próbowała się wdrapać na górę, sucha, piaszczysta ziemia uniemożliwiała ucieczkę. 

Znaleźli ją tuż po tym, jak znaleźli mnie, skulonego i brudnego. Mamrotałem coś, zalewając się łzami jak dziecko. I tak właśnie chciałem się czuć. Jak dziecko. Nie musieć o nic się martwić, nie musieć się zastanawiać jak to jest być odpowiedzialnym za czyjąś śmierć.

Pogrzeb miał dość prywatny charakter, przyszło kilku sąsiadów i jej córka, patrząca na mnie jak na psią kupę, które trzeba usunąć z drogi, bo śmierdzi. Nie płakała i nie odzywała się do nikogo, a zaraz po pogrzebie odjechała, pukając się znacząco w czoło. Domyślam się, że opowiedzieli jej, jak umarła staruszka. Ona miała prawo nie wierzyć, ja tak nie mogłem – ciężko nie wierzyć w coś, co prawie cię zabiło. 

Mur jak zaczął rosnąć, tak przestał, aż do następnego wieczora, do dziewiątej właśnie. Rósł przez jakąś godzinę, a potem nieruchomiał. 

I tak przez kolejny rok. Z początku nikt tam nie chodził, zasypali tylko przeklęty dół, ale ziemia  i tak się trzęsła i osuwała, tworząc kolejne kratery.

Potem zorientowaliśmy się, że mur to ściany wieży, grafitowoszarej, gładkiej i wysokiej. Rosła przestrzeń komunistycznego osiedla. Ludzie czasem ginęli, ale częściej przez własną głupotę – pchali się za blisko kraterów, a potem ich wciągało. Później zaczęły chodzić słuchy o zakazie wychodzenia po ósmej i różne takie. W końcu usunęli dziewiątą z zegarów. 

A tuż po tym na wieży zamieszkano. 

Nie wiedziałem kto to, wiedziałem tylko, że nie płaczą, nie jęczą, nie podzwaniają łańcuchami. Krzyczeli za to, ale zwykle radośnie, słychać było śmiech, czasem jakby brzęknięcie szkła o podłogę. Bawili się. Jeśli się podeszło dostatecznie blisko, można było usłyszeć muzykę. Niewidzialny flet i niewidzialnego grajka słyszeli jednak nieliczni, bo też nieliczni się tam zapuszczali. Jak w starych baśniach – do chatki wiedźmy nie zbliża się nikt. Chyba, że po radę. Albo po księżniczkę. Bywa.

Ktoś twierdził, że to kosmici i coraz bardziej w to wierzyłem. Żadne umarlaki nie wzniosłyby przecież materialnej wieży, prawda? 

I tak, wierzcie albo nie, wasza wola, życie miasteczka wracało do normy. Oczywiście, paru bardziej strachliwych się wyprowadziło, ale ja zostałem. Nie z braku strachu. 

Z braku pieniędzy. No i ojciec, on zawsze powtarzał te swoje prawdy o rytuałach. Etylowe morały, jak je nazywałem, patrząc na to, jak coraz częściej wraca pijany. Ojciec Polak, co się dziwić. Lepszy taki niż żaden. Jak to mówią: jest kryzys…

***

– Kotasik – warknęła.

– Jestem – Zwykły chichocik klasowego błazna niezbyt mnie obszedł. 

Tak, mam na nazwisko Kotasik. Co sprytniejsi koledzy już w podstawówce jęli dorabiać  w różnych sprawdzianach i kartkówkach, w miejscu mojego nazwiska, ogonek nad odpowiednią literą. A że nieortograficznie? Któż by się przejmował, wszak to wulgaryzm, a w wulgaryzmach zasady pisowni nie obowiązują, ot co.

Na szczęście nie wszyscy korzystali z okazji żeby się ponabijać. Jeden z tych niewielu inteligentnych, mój przyjaciel Kowal, szturchnął mnie właśnie w ramię. 

– Jak tam… – głos mu zadrżał, słowa ugrzęzły w gardle jak niesmaczny barszcz.

– Żyję – mruknąłem. – Ale to się może dzisiaj zmienić.

Tu należy wspomnieć, że niestety nie zawsze stosuję się do mojego motto. Doskonale pamiętałem tamten marcowy dzień; było to równo rok temu. 

Teraz byłem, jak to lubią mówić superbohaterowie, gotów, żeby walczyć ze złem. Na drodze stały mi tylko obowiązki towarzyskie.

– Barteek! Chodź wreszcie! Muszę pójść spać najpóźniej o dziesiątej! Jutro chemia! – marudziła Anita. – Mieliśmy wreszcie iść do kina.

Była piąta, do dziesiątej miałem więc cztery godziny. Teraz już wiecie, dlaczego.

Powiem wam czego kryzys nie zmienia: foteli w kinie. Wciąż takie same, lekko nadgryzione przez mole, obite czymś pluszopodobnym, w kolorze butelkowej zieleni. Bardzo wygodne. Wiem, bo spędziłem na jednym z nich dwie bite godziny, w dodatku z Anitą niemalże sczepioną ze mną. Zebrało jej się, pomyślałem nieżyczliwie, ale zaraz oprzytomniałem. Przecież może mnie więcej nie zobaczyć, niech ma dziewczyna coś z tego życia. 

Nie powiedziałem jej, że chcę tam iść, chyba by mnie zabiła. 

Uzbrojony w łopatę, kij golfowy i nóż kuchenny ruszyłem, jak, pożal się Boże, pewien rycerz. Na walkę z wiatrakami. A konkretnie z takim jednym. Cholernie dużym wiatrakiem.

Za zimno, myślałem, dzwoniąc zębami i niechętnie zbliżając się do miejsca, w którym kiedyś stały huśtawki.

Wieża nadal tam była, od pewnego czasu już nie rosła, ale mury miała tak samo zimne i nieprzystępne. Podszedłem bliżej. Cichutka, ledwo słyszalna melodyjka fletu sączyła się przez grubą warstwę kamienia spojonego piaskiem. 

– Ej, ty tam! – wrzasnąłem, byle tylko coś wrzasnąć, byle nie stać, jak ten kiep. Nikogo. Flet zaczął grać trochę głośniej, a ja poczułem na plecach ciarki. Mimowolnie obróciłem się w stronę dawno zasypanego leja. Też nikogo. 

– Wynocha! – zamachałem szaleńczo rękami i szturchnąłem mur łopatą. Nie wiem, czego się spodziewałem, w każdym bądź razie efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Coś łupnęło  i oto na wieży ktoś stał. Widziałem majaczącą w mroku sylwetkę, czarną rzecz jasna. W nocy wszystkie zjawy są czarne. 

– Wynoś się z miasta, ty i twoja kompania – warknąłem. 

Milczał, nie drgnął nawet, ale powietrze wokół niego zgęstniało, przybierając postać białawej mgły.

– Cena… – zamruczał po chwili.

– Jaka cena!? 

– Wysoka – odparł tonem wskazującym na to, że nie będzie mnie stać. 

– Dobra, bierz – odparłem, powstrzymując drżenie kolan – ale wynoś się już, znajdź sobie jakieś inne ruiny…

Ty taki, siaki, czyjśtam synu, dokończyłem w myślach.

Zaśmiał się tylko.

– Proś.

– Proszę uprzejmie.

– Bardziej.

– I wtedy ustąpisz!?

– Może – wyrażał się naprawdę kwieciście, nie ma co. 

– W takim razie bardzo uprzejmie proszę byś się stąd wyniósł, kimkolwiek jesteś. Ty i ta reszta.

– A w zamian? 

– Coś cennego – palnąłem. 

– Przyrzeknij.

– Staromodny jesteś. Przyrzekam, a ty mi przyrzeknij, że wyniesiesz się stąd w diabły.

Gdzie cię przyjmą jak swojego, pomyślałem odruchowo. 

– Wyniosę się – tym, że nie przyrzekł przyszło mi się martwić dopiero później. – Że też tobie pierwszemu przyszło do głowy żeby paktować, reszta biegała z nożami, względnie naostrzonymi siekierami… 

Szybko schowałem za siebie rękę z łopatą. 

-… Ale wiele ci to nie da.

– Słucham?!

Przeciągnął się, a ja dopiero teraz zauważyłem, jak płynne są jego ruchy. Oraz fakt, że ma błyszczące, zielonkawe ślepia nieproporcjonalnie długi język, który mi właśnie prezentował, oblizując się jak kot. Widziałem to nawet z poziomu gruntu. 

– Z takimi jak ja – warknął nagle, a zawartość żołądka jakoś niebezpiecznie podeszła mi do gardła – się nie paktuje. Ale przyszedłeś, znaj łaskę, jak w tych waszych baśniach. Dostaniesz trochę czasu, zostaniesz bohaterem.

-… A potem? 

Ale jego już nie było, zniknął, jak sen jaki złoty. Wieża stała nadal, kratery też takie same, bloki tak samo puste. Co zatem się zmieniło? 

 Gówno, stwierdziłem, jakże mylnie. Po chwili się zorientowałem. 

Zza szarych, spojonych piaskiem murów nie sączyła się żadna muzyka.

 

 ***

– Jeest! – krzyknął sąsiad, poufale klepiąc mnie po ramieniu. – Nasz maładiec! – nie wiem, czy wspominałem, ale pochodził ze wsi pod Moskwą. 

– Dzień dobry – uśmiechnąłem się raczej nieszczerze, bo, nie wiedzieć czemu, wszystko potwornie mnie bolało. 

Wyszedłem na ulicę, kilka osób uśmiechnęło się do mnie zza brudnych okien. Niektórzy z nich uważali kiedyś, że to ja rozpętałem tę historię z przeklętą wieżą. Teraz oczyściły mnie z zarzutów nawet najbardziej podejrzliwie sąsiadki. Byłem bohaterem,a bycie bohaterem ma oczywiście wiele dobrych stron.

Nikt nie wie jaką cenę przyszło mi za to zapłacić.

Nie chcieli mi przeszkadzać, zostawili obrońcę miasteczka w spokoju, żeby nacieszył się swoim zwycięstwem i przede wszystkim – zaopiekował chorym ojcem. Nikt nie mógł wiedzieć, że obecnie niewiele w domu mówię, ewentualnie przemawiam do kiełbasy. Teraz krakowskiej, za piętnaście dwadzieścia (hojne datki od mieszkańców, zupełnie jak dziesięcina) ale to już nie ma znaczenia. Trzeba kultywować stare zwyczaje.

– Tato, wstań – namawiam ojca i ciągnę za rękę jak nieposłusznego dwulatka. Patrzy na mnie jak na obcego, wciąż z tym samym, naiwnym zdziwieniem. 

A mnie aż trzęsie. 

Czasem coś mamrocze, tak jak teraz.

– Pamiętaj… Rytuały… Zasrane… – mówi, a strużka śliny niespiesznie ścieka mu z brody.

– Nie będą potrzebne – mruczę cierpliwie, wycierając mu twarz – wiem.

Nie wiedziałem. Codziennie modliłem się o to, żeby wyzdrowiał, żeby ten stary ateista wreszcie stanął na nogi. Nie myślcie, że jestem taki cudowny i troskliwy. Kocham go na swój sposób, ale przede wszystkim nie chcę tu tkwić, ciągle z nim. 

Poprawa nastąpiła po paru tygodniach, zaczął samodzielnie jeść i kląć, znów wygłaszał tyrady, ale już nie tak płomienne. Można więc uznać, że wszystko wróciło do normy, ba, że żyje nam się nawet lepiej.

Do dnia, w którym ziemia zaczęła się lekko trząść…

Koniec

Komentarze

Musimy chyba zacząć od wyjaśnienia sobie pewnej rzeczy.

– słowo wypełniacz, wskazujące na nieprzekonanie narratora.

– Barteek! Chodź wreszcie! Muszę pójść spać najpóźniej o dziesiątej! Jutro chemia! – marudziła Anita. Mieliśmy wreszcie iść do kina. 

– Jeszcze mnóstwo czasu. Możemy pójść na szóstą. 

– niby w dialogach można, ale mając tyle słów do dyspozycji…

To się zaczęło jakoś tak rok temu, bodajże w marcowy wtorek.

– wiem, że to wypowiedź, ale bez tego byłoby ładniej ;)

Ale zaczynam mieszać wątki i serwuję wam właśnie przydługą opowieść  o trudnościach mojego życia rodzinnego. Do rzeczy zatem. 

– no właśnie…

– Jak szkółka, Bartuś? – zagadnął. Burknąłem coś, że jak zwykle, dojadłem kanapkę i wyszedłem, starając się nie słuchać jak mruczy pod nosem jak to się teraz ciężko  z dziećmi dogadać.

– „jaków” od groma, przecinków brak, ale specjalistą nie jestem ;)

Najpierw coś zatrzeszczało, zachrobotało i oto sto kilo betonu zwaliło mi się na łeb. Oczywiście żartuję. Zwaliło się metr ode mnie. Dosłownie. Beton wytrysnął spod trzepaka jak jakaś cholerna fontanna, wyrzucając rzeczony przyrząd w górę, na jakieś trzy do czterech metrów.

– wytryski są zarezerwowane dla cieczy, no chyba, że ten był jeszcze niezwiązany; prosto z betoniarni ;)

– Żyję – mruknąłem. – Ale to się może dzisiaj zmienić.

Tu należy nadmienić, że niestety nie zawsze stosuję się do mojego motto. Doskonale pamiętałem tamten marcowy dzień; było to równo rok temu. 

– pojawia się rym stylistyka traci walory ;)

-… Ale wiele ci to nie da.

– zapis dialogu

 

Pomysł o usunięciu godziny z użytkowania/istnienia w szeroko pojętej rzeczywistości dotykającej każdego aspektu życia – słowa piosenki wspominające godzinę dziewiątą, to dobry haczyk na czytelnika. Można powiedzieć, że to schemat w kategoriach zabierz ludziom coś oczywistego, dodaj do tego ciekawa przyczynę i wymyśl co się może stać z człowiekiem, ale działa :)

No ale Ty zaczynasz od przemyśleń bohatera wpatrzonego w lustro, rozważań o sprawach, których kontekstu czytelnik nie rozumie, zaczynasz od chaosu… Wiele informacji i odniesień wrzucono po to, żeby wybrzmiały. Niby dowcipnie, ale ostatecznie bohater ani trochę nie stał się bliższy i ani trochę wymowa opowiadania na tym nie zyskała, za to powstał kolaż pozorowanych uczuć i ludzkich dramatów. Pozorne odzyskiwanie twarzy…

Im dalej akcja się rozwijała tym bardziej oddalałem się od zrozumienia. Zaczałem doszukiwać sie alegorii. Nawet przez moment zacząłem utożsamiać wieżę z Pałacem Kultury i łączyć wszystko z komuną, włącznie z efektem „okrągłego stołu” , ale czy 16 latki piszą coś takiego?

Doczytałem do końca i zostałem z tym całym chaosem i niezrozumieniem… Potencjał był, ale chyba prawdą jest, że natchnione teksty i tak potrzebują wielu godzin pracy :)

 

Pozdrawiam

Czwartkowy Dyżurny

Dziękuję za rady i komentarz, błędy poprawię jak tylko uzyskam dostęp do komputera ;). Co do nawiązań… Kołatał mi się po głowie PRL choć nie w takiej ilości (chodziło mi głównie o wszechobecny kryzys i ustrój, Pałacu Kultury nie planowałam ;)). Co do przegadanego wstępu – mea culpa, ostatnio pisałam dość proste teksty, więc teraz dla odmiany,,pofantazjowałam", może za bardzo. Tekst powstał w dwa dni (skutek olbrzymiej ilości sprawdzianów, nie dało się zabrać za to wcześniej) może stąd szybka końcówka i średni efekt końcowy. No cóż, postaram się żeby następnym razem było lepiej.

Staraj się, staraj :) Polecam Ci też czytanie i komentowania tekstów osób, które komentują Twoje teksty, będziesz mogła ocenić ich wiarygodność ;)

No i zapraszam do publikowania kolejnych tekstów w Czwartek.

Czwartkowi Dyżurni nie owijają w bawełnę :D

Nareszcie wiem, w jakim dniu tygodnia wstawić tekst, żeby został należycie skomentowany ;). Pewnie zapoznam się też z tekstami rzeczonego Dyżurnego ;).

Opowiadanie napisane dosłownie w parę chwil (i na ostatnią chwilę).

Uch, no, lać i patrzeć, czy równo puchnie :D Cześć! Widzę, że nie tylko ja zaczynam się budzić z zimowego snu.

Dziś od końca. Tekst jest napisany ze swadą, widzę tego piętnastolatka, cokolwiek wkurzonego na świat i los. Zdania bywają ciut za długie, ale ogólnie styl liczę Ci na plus. Kompozycja znośna, chociaż retrospekcja trochę się przedłuża (to filozofowanie bohatera mogłabyś skompresować). Co moim zdaniem jest tutaj najsłabsze, to związki przyczynowo-skutkowe. Właściwie dlaczego to wszystko się dzieje? Rozumiem, że powtarza się cyklicznie o dziewiątej, ale jak to ma uzasadniać zakaz wszelkich dziewiątek? Na jakiej zasadzie bohater zawiera układ z … fair folk? Czy co to za jedni? Czemu zachorował jego ojciec? (to cena, kara, co?) I wreszcie, na czym polega jego bohaterstwo? Ci z wieży wyedytowali ludziom pamięć, zrobili jakąś pokazówkę?

Wszystko to nie byłoby problemem, gdybyś trafiła w tzw. horror kosmiczny (który właśnie na tym polega), ale nie wydaje mi się, że to chciałaś zrobić.

A – tu i ówdzie masz po dwie spacje, zamiast jednej. To pewnie ślady po poprawkach w ostatniej chwili, ale trochę nieporządnie wyglądają.

Teraz szczegóły:

 Woda miała metaliczny posmak, z obrzydzeniem wypłukałem usta

Rozdzieliłabym to.

 świeżości, (…) jakości

Ości-ości.

 Odkąd został bezrobotnym często

Odkąd został bezrobotnym, często.

 zacząłem budzić się wcześniej żeby wyszykować się do szkoły przed obudzeniem się ojca

Niezgrabne, przeciążone "się" – ja zrobiłabym: zacząłem wstawać wcześniej, żeby być gotowym do wyjścia, zanim obudzi się ojciec.

 wstawał był

Nie wiem, czy czas zaprzeszły jest tu zasadny.

 nie wie jak

Nie wie, jak.

 odwagi żeby

Odwagi, żeby.

 skończył, na drugim roku co prawda, ale zawsze coś

No, to nie skończył – zatem przecinki powinny się ułożyć tak: skończył na drugim roku, co prawda, ale zawsze coś.

 trudnościach mojego życia rodzinnego

Trochę to nienaturalne.

 nie słuchać jak

Nie słuchać, jak.

 pod nosem jak

Pod nosem, jak. Powtarza się "jak".

 Do domu wracałem późno

Może wstaw światło, żeby było od razu widać, że to następna scena?

 zostawiając mnie w półmroku

Anglicyzm (leaving me).

 kołyszące się smętnie metalowe huśtawki

Bardziej obrazowo byłoby, gdybyś dała zgrzyt na początek (opis zaczynamy od tego, co pierwsze postrzegamy).

 opisać tego

Naturalniej: tego opisać.

 wyrzucając rzeczony przyrząd

Zgrzyta dźwiękowo. Powtarza się "rz".

 Ostatnio zrobiły się naprawdę modne, może chciano

Ostatnio dotyczy chwili obecnej, czy sprzed roku? To nie jest całkiem jasne.

 Wymyślając coraz nowe przekleństwa, przemieszane od czasu do czasu z wołaniem o pomoc, wrzeszczałem, ile sił w płucach.

Uciekając raczej nie ma się czasu na twórczość… Skróciłabym to, bo i woła, i wrzeszczy w jednym zdaniu – to za dużo.

 Nie zdążyłem podbiec

Hmm? Straciłam jasny obraz sytuacji. I powtarzasz "nie zdążyłem".

 że zaczyna tworzyć okrąg

Zaczyna? Nie był nim od początku?

 przebiegłem parę kroków

Dziwne to.

 ona, osuwająca się w powstały nagle lej i ja

Wtrącenie weź w przecinki: ona, osuwająca się w powstały nagle lej, i ja.

 zostaw ją, bo oboje zginiecie

Brzmi to tak, jakby powiedział mu to ktoś inny.

 Patrzyła, jak wyrywałem

Wyrywam i przeczołguję (consecutio temporum, pamiętasz?).

 Biegłem chyba dla pocieszenia

Anglicyzm. Biegłem, żeby mnie pocieszono.

 Dopadłem do pierwszego bloku

"Do" skreśl.

 ktoś do kogo się dodzwoniłem zaklął głośno.

Wtrącenie: ktoś, do kogo się dodzwoniłem, zaklął.

 podobna do piasku ziemia

Możesz napisać "piaszczysta". Albo "osypująca się".

 zastanawiać jak to jest

Zastanawiać, jak to jest.

grafitowo-szarej

Jeśli to jeden kolor, to bez myślnika. Z myślnikiem wygląda to tak, jakby była trochę grafitowa, a trochę szara.

 Rosła przestrzeń komunistycznego osiedla.

Yyy… co? Coś tu się chyba pokręciło.

 na wieży zamieszkano

Jakieś to nienaturalne, ta bezosobowa forma.

 Nie wiedziałem kto to,

Nie wiedziałem, kto to.

 Nie z braku strachu.

Nienaturalna konstrukcja.

 No i ojciec

No, i ojciec.

 jak coraz częściej wracał

Wraca (c.t.).

 Lepszy taki niż żaden

Lepszy taki, niż żaden.

 – Jestem – zwykły

"Zwykły" dużą literą, patrz poradniki NWMa.

 w miejscu mojego nazwiska, ogonek

Co oznacza, że wymazywali nazwisko i rysowali ogonek. Hmm?

z okazji żeby

Z okazji, żeby.

 ugrzęzły w gardle jak

Ugrzęzły w gardle, jak. Czy ja wiem, czy zupa grzęźnie… bułka, czasami, ale zupa?

 Powiem wam czego

Powiem wam, czego.

pożal się Boże, pewien rycerz

Coś mi tu nie gra, ale nie wiem, co.

 niechętnie zbliżając się do miejsca

Od pary ogólny czasownik + przysłówek zawsze lepszy jest szczegółowy czasownik. I wątpię, żeby szedł tam chętnie.

 Wieża nadal tam była

Nie mamy powodu sądzić inaczej. Lepiej ją opisz.

 kamienia spojonego piaskiem

Magia?

 nie stać jak

Nie stać, jak.

 Coś łupnęło i oto na wieży ktoś stał

Coś i ktoś – cosia można wyciąć: Łupnęło, i oto na wieży ktoś stał.

 czarną rzecz jasna

Czarną, rzecz jasna. Zaznacz, że nocne niebo naprawdę czarne nie jest, bo nie każdy o tym wie (serio).

 powietrze wokół niego zgęstniało, przybierając postać białawej mgły.

Skąd wiadomo, że to powietrze, a nie np. mgła unosząca się z ufoka/elfa/niepotrzebne skreślić?

 tonem wskazującym na to, że nie będzie mnie stać.

Hmm, skracalne.

 przyszło do głowy żeby paktować

"Żeby" jest tu zbędne.

 zauważyłem, jak płynne są jego ruchy

Bo dopiero się ruszył.

 Oraz fakt, że ma błyszczące, zielonkawe ślepia nieproporcjonalnie długi

Uładziłabym trochę: I błyszczące, zielonkawe ślepia, i nieproporcjonalnie długi…

 Niektórzy z nich

Musi być związek zgody: niektóre z tych osób, albo niektórzy z tych ludzi.

 rozpętałem tę historię

Nie rozpętuje się historii. Można ją najwyżej zacząć.

 oczyściły mnie z zarzutów nawet najbardziej podejrzliwie sąsiadki

Podejrzliwe. Coś mi tu frazeologicznie nie gra.

 bohaterem,a

Zgubiona spacja.

 nie wie jaką

Nie wie, jaką.

 Do dnia, w którym ziemia zaczęła się lekko trząść…

And here we go again. Ale naprawdę nie wiem, dlaczego.

 schemat w kategoriach zabierz ludziom coś oczywistego, dodaj do tego ciekawa przyczynę i wymyśl co się może stać z człowiekiem, ale działa :)

Wiadomo, że ten schemat działa. Ale – samograjów nie ma. Trzeba pracować.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

A mnie się podobało :). Właśnie przez tę swadę, to połączenie czegoś znanego, bliskiego z czymś szalonym. Warsztat już (prawie) masz, młoda damo :).

Prawie, bo dialogi miejscami źle zapisane, przecinków często brakuje. Poza tym czasem logika cienko piszczy; nikt na osiedlu nie mieszka, ale ludzie znikają, domofonem randomowo da się dodzwonić od strzału itd. Ta retrospekcja też niespecjalnie wyróżniona i dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, że to tak naprawdę początek tej historii. No i zakończenie jakieś bezbarwne.

Czego bym się czepił (nie czytałem tak dokładnie jak Tarnina, ale mogę się powtórzyć):

– “Kościołów zresztą również dotknął ów kryzys” – “dotknął kościoły”;

– “jak na psią kupę, które trzeba usunąć” – którą;

– “Nasz malodiec!” – utarła się raczej fonetyczna pisownia “maładiec”.

 

W każdym razie – naprawdę niezłe. Przeczytałem z zaciekawieniem!

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Mnie też się spodobało. Nigdy nie spotkałam się z pomysłem, żeby jakieś straszne mury wyrastały same z ziemi i to tylko przez godzinę na dobę. Fajna wizja.

Co do reszty – chętnie poczytałabym odpowiedzi na pytania, o których wspomnieli przedpiścy, ale niech Ci będzie.

Babska logika rządzi!

Dziękuję za komentarze i klika, błędy poprawione, a co do bezbarwnego zakończenia, zgadzam się, że nie wyszło jak trzeba, muszę zacząć bardziej dopracowywać opowiadania. Cieszę się, że pomysł przypadł do gustu ;).

Fajnie się to nawet czytało, bo absurdalny tekst zaciekawił. Miałam nadzieję, że w końcu jednak coś się wyjaśni, ale, niestety, nie doczekałam się. I tak jak wcześniej komentujący zostałam z chaosem i niewiedzą o powodach opisanych wydarzeń. Trochę szkoda.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

Od pią­tej do ósmej mija trzy go­dzi­ny. –> Od pią­tej do ósmej mijają trzy go­dzi­ny.

 

A zatem zo­ba­czy­łem to co zwy­kle: na­sto­lat­ka bez szcze­gól­nych pla­nów na przy­szłość, z odro­bi­ną am­bi­cji i spo­rym ma­te­ma­tycz­nym ta­len­tem. –> To wszystko można zobaczyć w lustrze?

 

Wobec skrom­no­ści żad­nych po­sta­no­wień nie po­czy­ni­łem. –> Można sobie czegoś nie postanowić, ale jak można czegoś nie postanowić wobec skromności?

 

jak to się teraz cięż­ko z dzieć­mi do­ga­dać. –> …jak to się teraz trudno z dzieć­mi do­ga­dać

 

Jak­bym wam ktoś we­tknął me­ta­lo­wą rurę w dupę. –> Literówka.

 

Jak sta­ną­łem na no­gach… –> Czy istniała możliwość, by stanął inaczej, nie na nogach?

Może: Gdy się podniosłem…/ Gdy stanąłem

 

cięż­ko nie wie­rzyć w coś, co pra­wie cię za­bi­ło. –> …trudno nie wie­rzyć w coś, co pra­wie cię za­bi­ło.

 

A tuż po tym na wieży za­miesz­ka­no. –> Na dachu wieży, czy może raczej zamieszkano w wieży?

 

– Je­stem – Zwy­kły chi­cho­cik kla­so­we­go bła­zna… –> Brak kropki po wypowiedzi.

 

-… Ale wiele ci to nie da. –> Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza.

 

-… A potem? –> Jak wyżej.

 

Byłem bo­ha­te­rem,a bycie… – Brak spacji po przecinku.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziwny tekst. Podoba mi się motyw z godziną, są tez pojedyncze zdania perełki. Natomiast też miałem problem ze zrozumieniem wszystkiego, co się pojawia w fabule.

Wykonanie bywa chropowate, ale nie przeszkadzało mocno.

Podsumowując: pomysł tu jest, ale sporo niedopowiedzeń w tym koncercie fajerwerków.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

W końcu zacząłem budzić się wcześniej[+,] żeby być gotowym do szkoły przed obudzeniem się ojca, który wstawał był zwykle koło szóstej – przyzwyczajenie, które zostało mu nawet po pożegnaniu się z robotą.

Na szczęście nie wszyscy korzystali z okazji[+,] żeby się ponabijać.

Powiem wam[+,] czego kryzys nie zmienia: foteli w kinie.

– Wyniosę się – tym, że nie przyrzekł[+,] przyszło mi się martwić dopiero później.

Byłem bohaterem,a bycie bohaterem ma oczywiście wiele dobrych stron.

Nikt nie wie[+,] jaką cenę przyszło mi za to zapłacić.

Brakuje spacji po przecinku.

Teraz krakowskiej, za piętnaście dwadzieścia (hojne datki od mieszkańców, zupełnie jak dziesięcina)[+,] ale to już nie ma znaczenia.

Przyjemne opowiadanie.

Podoba mi się pomysł na usunięcie godziny dziewiątej – aczkolwiek podejrzewam, że wystarczyłoby nie spacerować wokół wieży w tym czasie. Nie rozumiem kilku rzeczy. Czemu wyeliminowano też pozostałe dziewiątki? Jaki w ogóle sens miało przedłużenie ósmej godziny, skoro to nic nie zmieniło w sytuacji? Wieża rosła niezależnie od tego, jak ją nazywano. Na czym polegało to bohaterstwo? Wieża nadal stała, za jakiś czas powtórzyły się trzęsienia ziemi (ok, to ostatnie rozumiem jako nieuczciwość drugiej strony umowy) – w zasadzie nic się nie zmieniło.

Czytało mi się dobrze.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

NoWhereMan: mam nadzieję, że następnym razem będzie się czytało przyjemniej, dziękuję za opinię ;) Anet: Dzięki za komentarz" a co do wyjaśnień… Bohaterstwo miało polegać na tym, że odważył się coś zmienić, zaryzykował i tam poszedł. Wyeliminowanie godziny dziewiątej… W taki przewrotny sposób chcieli o tym, może nie zapomnieć, ale nie przypominać. Ludzie się bali, więc dziewiąta była takim tabu – stąd jej brak. Co do braku zmian… Opowiadanie w założeniu miało iść ,,w horror" (nie wyszło) więc o happy endzie nie mogło być mowy ;).

Nowa Fantastyka