
Zima na dobre opanowała Bruensk, pokrywając górzystą krainę warstwą nieskazitelnej bieli. Płatki śniegu tańczyły przed świecącymi karmazynowym blaskiem oczami.
Gantaum niestrudzenie brnął przez zaspy. Drobne lodowe gwiazdki osiadały na jego ciele. Chłód stali zachowywał ich sześcioramienną formę, swym wdziękiem skłaniającą do refleksji.
Czy istnieje coś piękniejszego od symetrii kryształu? Co gdyby cały świat tak nagle osiągnął zero absolutne, gdyby wszystko zamarło w bezruchu, tworząc perfekcyjną sieć niepodzielnych drobin? Wszelkie formy istnienia po prostu trwałyby w jednej postaci. Bez jakichkolwiek wydarzeń, chronologia stałaby się abstrakcją.
Czas był dziwną rzeczą. Czas był ojcem Gantauma.
Kłęby dymu wirowały nad kominem malutkiej chatki na zboczu. Tylko nieśmiały blask świec w oknach sprawiał, że domek nie zlewał się całkowicie ze śniegiem. W oddali, na samym dnie kotliny, kroczyły potężne stalowe owady o kilku odnóżach. Asystowały im lewitujące platformy, niby pływające w powietrzu płaszczki. Machiny zmierzały na spotkanie wrogom, gotowe na rozpętanie prawdziwego piekła.
Gantaum nie pojmował wojny, chociaż bój miał we krwi. I w oleju też. Zarówno naturalną, jak i syntetyczną część jego jestestwa stworzono do walki, lecz do takiej o własne przetrwanie… Nie rozumiał politycznych układów, manipulacji prowadzących do bezsensownego cierpienia. Teraz, gdy splątały się linie przeszłych i przyszłych wydarzeń, bitwy przybrały na brutalności. Po starciach nie pozostawał kamień na kamieniu, całe regiony obracano w pył, niesiony potem przez wiatr wyjący niczym żałobnik nad mogiłą.
Cała kotlina rozbrzmiała przeraźliwym rykiem rakiet. Pióropusze ognia rozświetlały ołowiane niebo. Szeregi mechów wypluwały kolejne salwy pocisków, eksplozje zmieniały wioski w sterty gruzu.
Jednak Gantaum musiał rzucić się w oko cyklonu. Śpiew Trybów i Łańcuchów podpowiadał, że znajdzie tutaj tę, której szukał.
Zapach, potrzebował zapachu, słodkiej woni Kanvestry… Przemienił swe zimne oblicze androida w wilczy pysk pokryty białą sierścią. Miejsce stali zajęły krew i kość. Zaczął węszyć, powoli krocząc w dół zbocza. Nozdrza wychwyciły znajome nuty piwonii oraz skoszonej trawy, lecz wrażenie było słabe, tak wyblakłe, że mogło okazać się jedynie złudzeniem stworzonym przez chory z tęsknoty umysł.
Nagle odebrał inny bodziec, znacznie wyraźniejszy. Ogłuszający świst pędzącego pocisku. Któryś z robotów bojowych chybił. W kierunku chatki sunęła smuga światła niosąca śmierć.
Gantaum znajdował się w bezpiecznej odległości. Mieszkańcy domku nie mieli tego szczęścia. Wypadli na zewnątrz, krzycząc w przestrachu. Najpierw dziecko, potem dwójka dorosłych. Głęboki śnieg ich spowalniał, poważnie ograniczał szanse na ucieczkę.
Syn Czasu nie uważał siebie za bohatera. Nie mógł zbawić wszystkich. Misja odnalezienia Kanvestry stała na pierwszym miejscu. Jeżeli udałoby się ją wypełnić, wreszcie nadszedłby kres tego szaleństwa…
Mimo wszystko nie potrafił pozostać obojętnym. Mechaniczne nogi zamienił w zwierzęce kończyny. Szybsze, ale także bardziej podatne na zmęczenie, lecz to nie miało już znaczenia.
Wyścig ruszył. Siła mięśni kontra napęd odrzutowy.
Rachunek prawdopodobieństwa nie dawał wielu szans, jednak iskierka nadziei wciąż się tliła. Gantaum bezgłośnie błagał Tryby, by nastawiły Mechanizm Wszechświata na sprzyjające dla niego okoliczności. Prosił o niewybuch czy zryw wiatru spowalniający pocisk na ułamek sekundy. Przyspieszył jeszcze, choć myślał, że nie może już biec prędzej.
– Uwaga, zaraz trafi! – krzyknął do przerażonych ludzi.
Brakowało czasu. Musiał wybrać, czyje życie zdoła uratować. Pochwycił chłopca, który brnął przez śnieg tuż przed rodzicami. Zdołał zrobić kilka kolejnych susów. Przekształcił zewnętrzną część ciała w stal i przetoczył się po białym puchu, zwinięty w kłębek. Podmuch żaru omiótł plecy robota, odłamki zastukały o pancerz. Dziecko przetrwało, szczelnie osłonięte przed niszczycielską siłą.
Gantaum podniósł się z zaspy. W miejscu chaty ziała spora dziura, z której buchały kłęby czarnego dymu. Właściciele domu leżeli w bezruchu, zabici falą uderzeniową. Zabrakło im może kilkudziesięciu stóp do ocalenia.
Dzieciak kwilił żałośnie, wtulony w brzuch Syna Czasu. Musieli stąd uciekać, choć oznaczało to porzucenie celu. Gantaum mógł ryzykować samobójczą wyprawę w głąb kotliny, jednak nie chciał narażać chłopca.
Wybacz, Kanvestro. Mam zbyt miękkie serce.
Przeobraził tors i wewnętrzną część ramion w wilcze ciało, by malec miał wygodniej. Popędził w kierunku szczytów gór, pragnąc jak najprędzej zostawić przeklęte machiny apokalipsy za sobą.
***
Iskra przeskakująca pomiędzy stalowymi palcami zapaliła gałązki. Jęzory ognia nieśmiało obejmowały kolejne polana. Leżący obok dzik z rozszarpanym gardłem czekał na oporządzenie i upieczenie.
– Kim ty właściwie jesteś? – zapytał chłopiec, pociągając nosem. – Wyglądasz trochę jak wilkołak, a trochę jak robot… I jeszcze możesz się zmieniać.
Oczy nadal miał czerwone od łez, które ściekały po policzkach i zamarzały na znoszonym ubranku. Nie mógł przeboleć straty rodziców, raz po raz wybuchał płaczem.
– Bo jestem i tym, i tym, Malkymie. Chimerą – odparł Gantaum. – Co prawda nie wilkołakiem, tylko lupisomą, ale te istoty są spokrewnione.
– Lupi… Czym? – Dziecko zrobiło zdziwioną minę.
– Wilkołak to człowiek, który przybiera wilczą postać na chwilę. Lupisoma to ktoś, kto wygląda jak wilk przez cały czas. Część lupisom woli żyć prosto niczym zwierzęta, polując i wędrując po lasach, część woli żyć jak ludzie. Teraz nie ma już ich wiele – wyjaśnił Gantaum. – Chodź, opowiem ci historię. – Ruchem dłoni nakłonił chłopca, by się zbliżył. – Chcesz wiedzieć, skąd się wziąłem?
Malkym nieśmiało skinął głową i usiadł na kolanach Syna Czasu. Futro Gantauma było puszyste, kolorem przypominało mleko. Objął malca zwierzęcymi ramionami i pogłaskał po policzku.
– Kiedyś świat wyglądał zupełnie inaczej – rozpoczął Gantaum. – W teraźniejszości nie istniały tak zaawansowane automaty. Lecz wtedy stało się coś dziwnego. Niektórzy wierzą, że cały świat jest wprawiany w ruch przez jeden wielki Mechanizm. O, podobny do tego. – Wyciągnął rękę, zmieniwszy ją w sztuczną. Otworzył klapkę poniżej nadgarstka. Pod metalową powłoką kryła się mozaika tłoków, kół pasowych i przewodów. – Mechanizm Świata uległ awarii. Tryby nie zaskoczyły, Łańcuchy pękły. Przez to pomieszała się przeszłość i przyszłość.
– To dziwne – przerwał mu malec. – Też sądzę, że kiedyś było inaczej. Bez tych okropnych mechów. Mieszkałem spokojnie z rodzicami w chatce, nie musieliśmy się martwić wojną. Często śniłem o tamtych dniach, ale nikt nie wierzył, jak o tym mówiłem… Miałem dużo innych ciekawych snów, tylko nie pamiętam ich dobrze.
Gantaum rozwarł wilczy pysk z zaskoczenia. Przeciętni zjadacze chleba nie wiedzieli o tym, zresztą większość znamienitych osobistości też nie.
– Jesteś w takim razie wyjątkowy. – Poklepał chłopca włochatą łapą po ramieniu. – Niewielu zdaje sobie sprawę z przesunięcia czasu. Prawie wszyscy myślą, że roboty towarzyszyły ludziom od zawsze. To złe. Każda rzecz ma właściwy sobie okres, w którym powinna istnieć. Twoi pobratymcy nie są jeszcze gotowi na korzystanie z dobrodziejstw techniki. Nie do końca rozumieją maszyny, podchodzą do nich jak do zabawek, zaczarowanych przedmiotów, które można używać celem zdobycia pieniędzy lub władzy. Zabijają przy tym wielu niewinnych. Niszczą środowisko i dany im czas.
– Jesteś bardzo mądry – powiedział Malkym ze szczerym dziecięcym uznaniem. – Kto cię tego wszystkiego nauczył?
– Kanvestra. Duch czasu. Zittgaist, jak by to powiedzieli miejscowi. Para wprawiająca w ruch Tłoki. Kiedyś żyłem w przeszłości, jako lupisoma imieniem Antau, i w przyszłości, jako robot G-43M. Obaj znali Kanvestrę. Obaj podążali jej ścieżkami. Antau dzięki niej przestał być bezwzględnym, zdziczałym rzezimieszkiem, a G-43M bezmyślnym złomem. Jednak przyszedł moment, gdy Mechanizm Czasu się zepsuł. Tryby zaczęły zgrzytać, trzeć o siebie, mięknąć od gorąca i stapiać się ze sobą. Jestem takim właśnie stopem, Synem Czasu. Mogę być zwierzem, maszyną albo jednym i drugim naraz. – Zademonstrował tę zdolność, przemieniając się najpierw w lupisomę, potem w androida, w końcu w hybrydę z mięśni oraz stali. – Po awarii Kanvestra zniknęła. Szukam jej, bo wierzę, że ona uporządkuje to zamieszanie, naprawi świat.
– Ta Kanvestra… – Malkym zadarł głowę, spoglądając na oblicze Gantauma. – Kochasz ją, prawda? Słyszę to w twoim głosie. Tata zawsze tak mówił o mamie.
– Kocham. Chyba najmocniej na świecie – odrzekł Syn Czasu.
W obliczu Malkyma kryło się coś niezwykłego. Jego tęczówki miały złocisty kolor, taki jak u Kanvestry.
Może to był znak, może zwykły zbieg okoliczności. Gantaum nie wiedział, czy zdoła kiedykolwiek odnaleźć najdroższą Kanvestrę. Nie wiedział, czy wszystko da się przewidzieć, mimo iż czasem słyszał metaliczny śpiew Trybów.
Może Mechanizm wcale nie ustawia wszystkiego z perfekcyjną dokładnością, tylko określa prawdopodobieństwo zdarzeń? Może samo obserwowanie losów świata wpływa na nie w jakiś sposób? Jeśli te tropy rzeczywiście były tylko złudzeniem… Jeśli Kanvestra przepadła bezpowrotnie i świat już na zawsze pozostanie pogrążony w chaosie…
Ogarnęło go zwątpienie. Poświęcił tak wiele sił na poszukiwania, a nadal nie przyniosły rezultatów. Tyle pytań pozostawało bez odpowiedzi.
Gantaum miał teraz jednak kolejny powód, by iść dalej. Małego, bezbronnego chłopca, który przed chwilą zasnął w jego ramionach.
***
– Rzeź. Znowu wszystkich powybijali – szepnął do siebie Syn Czasu.
W zgliszczach próżno było szukać kogokolwiek żywego. Po całej wiosce niczym zaraza rozpełzła się plama spalonej ziemi, gdzieniegdzie skalana niewielkimi stertami gruzu. Na środku placu leżał mech z wykręconą nogą i dziurami po pociskach w osłonie kabiny, zapewne jedyna ofiara mizernego oporu ze strony wieśniaków. Blade promienie zimowego słońca odbijały się w jego połyskliwym pancerzu.
– Czujesz coś, Gantaum? – zapytał chłopiec.
Wilcze nozdrza zadrgały przy wciąganiu powietrza. Znajomy zapach, lecz wątły, ulotny.
– Ślad znów się oddalił. Jak za każdym razem, gdy czuję, że jesteśmy już blisko…
– Szkoda. Chciałbym, żeby Kanvestra wreszcie nam pomogła. No i żeby ta wojna się skończyła! – Rozzłoszczony Malkym kopnął kawałek cegły, który poszybował nisko i wylądował w jednym z osmolonych gruzowisk. – Zginęli moi rodzice, zginęli wszyscy tutaj, ile jeszcze ludzi musi zginąć?!
– Nie wiem, malutki. Nie wie tego ani arcyzjarcha Lainim, ani król Haraol, ani żaden z pomniejszych lordów wojennych. Dla nich te wioski to wyłącznie punkty na mapie. Mogliby wydawać rozkazy ich unicestwienia bez końca.
Malkym spuścił głowę i zaczął chlipać. Gantaum westchnął głęboko. Usiadł na powalonym murze. Coraz częściej myślał o tym, że poszukiwania Kanvestry są daremne. Że ten zapach to tylko echo dawnej obecności Zittgaista, drobna pozostałość cudem nie zmielona przez oszalałe Tryby i Łańcuchy.
Chciałby móc wszystko porzucić. Przestać ganiać za złudnym tropem. Zwiać gdzieś daleko od wojny i znaleźć bezpieczne miejsce dla siebie, ale przede wszystkim dla Malkyma.
Rzecz w tym, że od wojny nie dało się uciec. Próbował to zrobić zaraz po tym, jak uratował chłopca przed śmiercią. Oddalając się od jednych pól walki, wpadali na inne. Po drugiej stronie gór okalających kotlinę napotkali linię błyskawicznego ataku wojsk arcyzjarchy, o której Gantaum wcześniej nawet nie wiedział. Za nią tylko zmasakrowane wioski, leje po pociskach artyleryjskich i ślady kroczących robotów.
Nie mieli dokąd pójść. W promieniu stu pięćdziesięciu mil nie było chyba żadnej ludzkiej osady, która nie zostałaby zniszczona albo otoczona ciasnym kołnierzem maszyn oblężniczych. Musieli błąkać się po Bruensku. Podążali za wątłym cieniem nadziei na znalezienie Kanvestry. Jedli to, co Gantaumowi udało się upolować. Spali w szałasach, rzadziej w opuszczonych w popłochu chatkach, o ile mieli szczęście napotkać takie w nienaruszonym stanie.
Raz w jednym z domów natrafili na trupa wiszącego na krokwi, tuż obok zakrwawionych, nieporadnie opatrzonych ciał dwóch kobiet, dorosłej i dziewczynki. Pewnie zrozpaczony mąż nie wytrzymał rozłąki z żoną i córką. Ubrania w ich szafkach już na nic im by się nie przydały, więc posłużyły za zapasowe odzienie dla Malkyma. Ponure uroki czasu wojny.
I w tej wiosce rozegrały się dziesiątki podobnych tragedii. Pytanie tylko, czy ktokolwiek zdołał stąd uciec, czy ktokolwiek jeszcze nie został uwolniony od bólu w okrutnym uścisku śmierci.
– Chodźmy już, kochany – odezwał się Gantaum. – Wracamy do lasu, tam będzie bezpieczniej.
Syn Czasu wstał i zbliżył się do chłopca, który spoglądał na zawalony dom. Z pryzmy gruzu wystawała ludzka ręka, złamana i poparzona.
– Nie przejmuj się tym. – Objął chłopca kudłatą łapą. – Oni są już w lepszym miejscu. Dasz radę iść, czy mam cię ponieść?
– Zaczekaj – odparł Malkym. – Nie czujesz tego?
– Czego? Zapachu? – Gantaum pociągnął nosem. – To tylko spalenizna, nie woń Kan…
– Nie chodzi o smród – rzekł Malkym, nieco oburzony niezrozumieniem ze strony opiekuna. – To jakby… jakby… świat się przesuwał.
Rzeczywiście, zmysły nie myliły chłopca. Ziemia zadrżała. Kawałki murów oraz desek podskakiwały, aż w końcu uniosły w powietrze i… ułożyły się z powrotem w normalnie wyglądające budynki. Pomiędzy nimi przemykały niewyraźne sylwetki, niby ludzkie cienie.
– Czas się zmienia – Malkym wodził wzrokiem po okolicy. – Miesza się…
– Stój przy mnie – polecił mu Gantaum.
Przyjął bojową pozycję. W organicznej dłoni wysunął ostre pazury, w sztucznej elektrody paralizatora. Tryby i Łańcuchy raczyły wiedzieć, co nastąpi lada moment.
Nagle powstałą z gruzów wioskę wypełnił tłum. Cienie nabierały kolorów i wyraźniejszych kształtów. Stawały się ludźmi, robotami, elfami, lupisomami, noktyandrami o popielatej skórze i błyszczących, granatowych oczach. Wielu dziwnie wyglądających istot nie rozpoznawał ani Malkym, ani Gantaum. Przenikały przez ich ciała niczym duchy, zdawały się odległe, nieobecne.
– Nie mam bladego pojęcia, do czego to doprowadzi. – Źrenice Gantauma rozszerzyły się. Zlękniony obserwował płynący alejkami potok widm. – To nie może być tylko przeszłość i przyszłość…
W miejscu chat pojawiały się skupiska drzew, kamienne warownie, szklano-stalowe wieże. Wszystko naraz, jakby półprzeźroczyste filtry nakładane na obraz. Osoby i obiekty przeistaczały się jedne w drugie, zlewały, wyłaniały na nowo ze zlepionej eterycznej masy.
Nawał urwanych krzyków i odgłosów maszyn miażdżył okolicę. Powietrze niosło nieustannie zmienne zapachy, wonie perfum czy owoców w moment przeradzające się w odór zgnilizny czy fetor rynsztoka.
Czas złapał ich w pułapkę, więc musieli spróbować uciec w przestrzeni… Znaleźć stabilniejsze miejsce. Gantaum pochwycił Malkyma i wziął malca na ramiona.
Lecz coś go zatrzymało. W rozmytym tłumie ludzi dostrzegł sylwetkę opływającą futrem i stalą.
Dostrzegł siebie. I dostrzegł też chłopca podobnego do Malkyma.
Nim zdążył się im dokładnie przyjrzeć, rzeczywistość zaczęła wracać do normy. Fantomowe istoty zwinęły się w mikroskopijne punkty. Nieskończone warstwy nowych krajobrazów zniknęły.
Zostały tylko spalone chaty i leje w skauteryzowanej glebie. Wszystko wyglądało tak samo jak poprzednio. Z jednym wyjątkiem.
Na stercie gruzu, tam, skąd wcześniej wystawała ręka, leżało ciało kobiety. Mocno pogruchotane, ale klatka piersiowa wciąż unosiła się i opadała.
– Ona żyje! – wykrzyknął Malkym – Musimy jej pomóc!
Gantaum postawił chłopca na ziemi. Wlazł na stos połamanych desek i rozkruszonych cegieł. W głowie miał mętlik, nie potrafił pojąć tego, co przed chwilą się stało.
Jeżeli to ona leżała tam martwa… Nie, to niemożliwe. Niektórych wydarzeń nie da się cofnąć.
Przykucnął przy kobiecie i delikatnie chwycił ją za barki. Okrągłe, spuchnięte policzki pokrywały sińce. Z wąskiego nosa wypływała strużka krwi.
– Hej! Ocknij się! – zawołał, delikatnie potrząsając ranną.
Nagle otworzyła powieki. Gantaum wstrzymał oddech. Jej tęczówki… Złociste, ten sam odcień co u Kanvestry i Malkyma.
– Ja żyję? Ugh…
Kobieta próbowała usiąść, lecz przychodziło to z ogromnym trudem. Syn Czasu wsparł ją włochatym ramieniem.
– Co… co się stało? Kim jesteście?
– Spokojnie. Nie rób gwałtownych ruchów, bo będzie ci gorzej. – Gantaum zamilkł na chwilę, po czym westchnął i kontynuował: – Jesteśmy… w zasadzie trudno powiedzieć. Długa historia. Nazywam się Gantaum. Odkąd przeszłość pomieszała się z przyszłością, próbuję odnaleźć Ducha Czasu, istotę, która mogłaby to naprawić. Chłopiec, Malkym… Jego rodzice zginęli, w dom trafiła rakieta. Zaopiekowałem się nim. Razem wędrujemy przez Bruensk, podążając śladami Zittgaista.
– To dziwne… Widziałam rzeczy, o których mówisz. Wojska arcyzjarchy napadły na naszą wioskę, nie zdążyliśmy uciec. Kiedy umarłam, zobaczyłam… Mechanizm Wszechświata.
Gantaum drgnął, poruszony tym wyznaniem. Wreszcie złapał trop, coś, co mogło doprowadzić do wyjścia z tragicznej sytuacji. Choć ciekawość go pochłaniała, żądała kolejnych wyjaśnień, to w tym momencie należało zająć się czymś ważniejszym.
– Potem wszystko opowiesz – rzekł do kobiety. – Tu nie jest bezpiecznie, musimy stąd iść. Jak się nazywasz?
– Sannas… – wystękała. – Zimno mi.
Syn Czasu rozejrzał się dookoła. W gruzowisku zobaczył wystający kawałek futra. Wyszarpał je stamtąd i okrył Sannas. Podniósł ją, po czym przytulił mocno.
– Już, już – powiedział, rozcierając zwierzęcą dłonią jej zmarznięte plecy. – Niedaleko stąd jest las, tam rozbijemy obóz, poszukam czegoś do jedzenia… Malkym, idziemy. Malkym? Malkym!
Chłopiec gdzieś zniknął, gdy Gantaum był zajęty rozmową z Sannas.
– Hej, chodź tutaj! – rozbrzmiał nagle dziecięcy krzyk.
Syn Czasu wylazł z gruzowiska i podbiegł do dziecka, które stało na korpusie zniszczonego mecha, tuż obok wejścia do kabiny. Na fotelu siedział trup z gardłem przedziurawionym pociskiem. Miał na sobie zielony mundur armii podległej arcyzjarsze Kalikaru.
– Pewnie stracił kontrolę nad maszyną, kiedy go postrzelili – podjął malec. – Staw w nodze mecha pewnie się roztrzaskał przy upadku, ale druga jest w porządku… No i ten model ma napęd rakietowy. Zasilanie wciąż działa, patrz. – Postukał w konsolę.
W kokpicie rzeczywiście paliło się kilka lampek, podświetlenie obrotowej mapy też było sprawne. Strzałka wskaźnika akumulatorów tkwiła nieco powyżej rezerwy.
– Skąd ty to wszystko wiesz? – zapytał Gantaum.
– Kiedyś pilotowałem podobnego mecha. Śniłem o tym, tylko dopiero teraz sobie przypomniałem. Może uda nam się nim polecieć, ale trzeba wyciągnąć żołnierza ze środka.
Syn Czasu zrobił wielkie oczy ze zdziwienia. Nie mógł uwierzyć chłopcu, wyglądał tak niepozornie, nieporadnie… A jednak krył w sobie tajemnicę, która zaznaczała swą obecność niezwykłym znamieniem. Złocistą tęczówką.
Gantaum ostrożnie ułożył Sannas na ziemi, potem wywlókł trupa z kabiny. Malkym wgramolił się do środka, chwycił za kontrolery i skinął głową znacząco. Syn Czasu wziął ranną kobietę z powrotem na ramiona. Oddalił się, by obserwować, jak kulawy mech wstaje z ziemi.
Piszczące serwomotory powoli podnosiły tony żelaza oplecione miedzianymi nerwami. Ogromny robot bojowy dygotał, z trudem wspierając się na ramionach. W końcu Malkym zdołał go ustabilizować w pozycji kucznej; z roztrzaskaną nogą odwiedzioną na bok machina wyglądała niczym atleta podczas rozciągania.
– Zapraszam na pokład! – krzyknął chłopiec.
Gantaum wziął rozbieg i z werwą polującej bestii wskoczył do kabiny.
– Wynośmy się stąd jak najprędzej – zarządził.
Malkym wcisnął przycisk zamykający osłonę i rozpoczął sekwencję inicjującą lot.
***
Sannas ocknęła się w ciasnym miejscu, gdzie na dodatek wciąż bujało i trzęsło. Leżała na futrze, tuż obok robota o połyskliwej powłoce. Przed sobą widziała tylko fotel i zachmurzone niebo, w szybach kabiny odbijały się kolorowe diody.
Robot nagle zwrócił się ku niej. Jego głowa uległa przemianie w wilczą, tę samą, którą ujrzała po raz pierwszy, gdy odzyskała przytomność w gruzach domu. Z metalicznych paneli wyrosła sierść, quasi-ludzka twarz wydłużyła się w pysk pełen ostrych kłów.
– Gdzie jesteśmy? – zapytała kobieta.
– Ulecieliśmy jakieś sto mil – odparł Gantaum.
– Już mi trochę lepiej – powiedziała Sannas.
– Nie wygląda na to, żebyś odniosła poważne urazy – zapewnił ją Syn Czasu. – To tylko szok… Na wszelki wypadek dałem ci zastrzyk regenerujący, znalazłem go tu w apteczce, pamiętasz? Ledwo trzymałaś otwarte powieki, zaraz po nim zasnęłaś na chwilę.
– Pamiętam – odparła Sannas. – Ale trudno to wszystko zrozumieć. Świat pędzi jak szalony… Zginęło tylu ludzi. Jeszcze niedawno kuliłam się w strachu przed machinami, a teraz lecę jedną z nich.
– Przyszło nam żyć w naprawdę dziwnych okolicznościach – stwierdził Gantaum. – Kiedy przybyliśmy do wioski, była w kompletnej ruinie. Lecz nagle budynki powstały z gruzów, jakby czas się cofnął, a potem uległ wymieszaniu. Przyszłość przeplotła się z teraźniejszością i przeszłością, pewnie też równoległymi ścieżkami historii… W chmarze istot zauważyłem inną wersję siebie. Po chwili otoczenie wróciło do poprzedniego stanu… Poza tobą. Nie leżałaś już martwa pod gruzem.
Sannas drgnęła na wspomnienie swej śmierci.
– Umarłam… – Wlepiła wzrok w chimerę. – A potem zobaczyłam Mechanizm. Nie potrafię dobrze tego opisać. Układ wirujących zębatek rozciągał się w nieskończoność. Dowiadywałam się setek rzeczy naraz, jakby ktoś wlewał mi wiedzę do głowy. Miałam wrażenie, że czas we mnie wsiąkał. Brzmi dziwnie, ale inaczej nie umiem wyjaśnić. Jestem cała przemoknięta czasem. Zresztą ty i chłopak też.
– To chyba nic niespodziewanego. Powstałem, gdy czas się pomieszał po raz pierwszy, przez połączenie lupisomy z przeszłości i robota z przyszłości. Dlatego mogę zmieniać swoje ciało, wybierać pomiędzy naturą a stalą.
– Gdy czas się pomieszał… – Sannas powtórzyła słowa Gantauma. – On ciągle się burzy, rozwarstwia, rozpływa jeszcze bardziej. Porządek zniknął. Podobnie jak Duch, który go pilnował. W Mechanizmie Wszechświata pozostały tylko jego ślady.
Kabinę wypełniał delikatny świst powietrza wdzierającego się przez dziury zalepione taśmą naprawczą tuż przed odlotem. Gantaum zamilkł. Nie był w stanie zrozumieć obecnej sytuacji. Tamte eteryczne krajobrazy w wiosce wyglądały egzotycznie, wręcz obco, zasiały w sercu ziarno niepewności, które nagle wykiełkowało…
– Ale jak? – W głos Syna Czasu wkradła się nuta niedowierzania. – To niemożliwe, przecież czułem jej zapach! Wciąż go czuję!
– Bo masz go na sobie – wyjaśniła kobieta. – Tak jak ja i chłopak. Zittgaist się rozpadł, a każdy z nas wchłonął jego cząstkę. Kiedy po śmierci znalazłam się w Mechanizmie Wszechświata, też zauważyłam… samą siebie, tylko ze złotymi oczami. Przyciągała mnie ku niej niewidoczna siła, aż w końcu nasze ciała scaliły się ze sobą. Wtedy ocuciliście mnie na gruzowisku.
– Twoja śmierć nie została cofnięta – stwierdził Gantaum. – Widzę inne wytłumaczenie, choć równie dziwne i trudne do zrozumienia…
– Nieważne, mów – wtrąciła nieznoszącym sprzeciwu tonem Sannas.
– Duch Czasu opowiadał mi, że za każdym razem, gdy stajemy przed ważnym wyborem, Mechanizm Wszechświata zachowuje się jak dyferencjał. Ścieżka historii ulega rozwidleniu, powstają inne światy, a koło fortuny w każdym z nich kręci się w różnym tempie. Te inne światy powinny być dla nas niedostępne, ale jakimś cudem się zespoliły. Przejęłaś życie Sannas z odmiennej historii. Mówisz, że jej oczy były złote… Kanvestry, Ducha Czasu, też miały taki odcień.
– Mamy go wszyscy – zauważyła Sannas.
– Co? – zdziwił się Gantaum. – Przecież moje są czerwone.
Odruchowo spojrzał za siebie. W wypolerowanym poszyciu wnętrza kabiny błyszczały dwa złociste pierścienie.
Świat wciąż się zmienia. Nie powinienem temu zaprzeczać, ale…
– Nie. – Pokręcił głową z niedowierzaniem. – Kanvestra nie mogła zginąć!
Zacisnął dłonie w pięści, metaliczny chrzęst rozbrzmiał w kabinie. Tyle sił zmarnował na gonienie za fałszywą nadzieją… Oszukiwał samego siebie. Nie potrafił pogodzić się ze stratą ukochanej, to go zwiodło.
– Co teraz zrobimy? – odezwał się nagle Malkym.
– Nie wiem – odparł zrezygnowany Gantaum. – Możemy tylko próbować uciec przed wojną.
– O ile będzie dokąd – Sannas przyjęła zatroskaną minę. – Mechanizm psuje się coraz bardziej. Kto wie, do czego to doprowadzi.
Znowu zabujało kabiną na lewo i prawo. Malkym chaotycznie machał dłońmi, próbując odzyskać kontrolę straconą przez skupienie na rozmowie. Miał problemy z całkowitym opanowaniem bojowego robota. Ledwie sięgał drążków i pedałów, choć z uwagi na oszczędność miejsca mechy z reguły projektowano dla ludzi o drobnej posturze.
We wspomnieniach latanie przychodziło znacznie łatwiej, ale w nich był dojrzałym mężczyzną, a nie chłopcem. W tamtej zniszczonej wiosce, gdy czas został porwany przez prąd chaosu, Malkym odzyskał pamięć o swoim drugim życiorysie – żywocie kapitana Narriego, doświadczonego żołnierza z państwa Zalark na południu. Państwa, które powinno pojawić się na kartach historii dopiero w odległej przyszłości.
Opowiedział o tym Synowi Czasu, kiedy zabierali się do uruchomienia mecha. Ten stwierdził, że Malkym jest połączeniem dwóch osób, podobnie jak on… Z tym, że wymieszaniu uległy jedynie ich świadomości, ciało zaś pozostało chłopięce. Gantaum podejrzewał, że nietypowe jak na młody wiek obycie chłopca musiało wynikać z czegoś nadzwyczajnego.
Tryby i Łańcuchy w swych agonalnych poczynaniach rzuciły ich trójkę na wspólną ścieżkę. Kanvestra zginęła, lecz pozostał po niej namacalny ślad. Gantaum pomyślał, że może to nie przypadek, że może Zittgaist za ich pośrednictwem jeszcze wykona swą wolę… W końcu wszyscy nosili jego znamię. Byli Dziećmi Czasu.
– Mam złe wieści – odezwał się po chwili Malkym. – Paliwo kończy się szybciej, niż przypuszczałem, pewnie silnik ma usterkę. Nie zdołamy wylecieć poza Bruensk…
– Gdzie jesteśmy? – zapytał Gantaum.
– Mapa pokazuje, że niedaleko granicy z Kalikarem, nad lasem w pobliżu Tavraksu. Zdołamy pokonać jeszcze ze dwadzieścia, może trzydzieści mil.
– Tavraks przez długi czas opierał się oblężeniu – powiedziała Sannas. – Ale potem wieści z tej części kraju się urwały. Ciekawe, czy nadal trwają tam walki.
– Widzę rozbłyski nad miastem… – poinformował Malkym. – To nie wróży nic dobrego.
***

Wycieńczone walką i finalnym lotem truchło mecha zostawili na niewielkiej polanie. Zabrali z niego medykamenty i resztki racji żywnościowych, po czym ruszyli na południe. Na szczęście tutaj leżało mało śniegu; mogli maszerować, nie męcząc się zbytnio. Nie wiedzieli w zasadzie, dokąd iść. Przy granicy został jedynie pas spalonej ziemi, wracanie w głąb kraju byłoby tak samo próżne. Każdy potencjalny kierunek wydawał się równie bezsensowny.
– Wy też to słyszycie? – zapytała nieśmiało Sannas. – Te okropne dźwięki, jak hałas ze środka fabryki, metal uderzający o metal. Odkąd umarłam i zobaczyłam Mechanizm, one nie ustają.
– To Śpiew Trybów – wyjaśnił Gantaum. – W zasadzie już nie śpiew, tylko jazgot. Wcześniej, zanim pomieszał się czas, ich odgłosy przypominały łagodną, rytmiczną melodię. Potem zaczęły momentami zgrzytać… Ale teraz? Kakofonia. Masz rację, ze wszechświatem dzieje się coś naprawdę niedobrego.
Szli powoli, jakby złe omeny błyskające na niebie wysysały z nich cały zapał. Syn Czasu pozostawał w postaci robota, żeby nie tracić niepotrzebnie energii… i żeby z oczu nie ciekły mu łzy.
Opowieść Sannas o Mechanizmie Świata niemal zupełnie odarła Gantauma z nadziei. Zalewał go potok myśli. Wściekłość i bezradność mieszały się z żalem. Raz nie dowierzał temu, że Duch Czasu zginął, innym razem chwilowo godził się z tym faktem i próbował dostrzec w tym nowy plan, jeszcze w innych momentach miał ochotę poddać walkę z przeciwnościami losu, po prostu paść na ziemię i czekać, aż świat runie im na głowy.
Tylko rozmowa mogła choć na chwilę odciągnąć umysł od rozpaczy.
– Co łączyło cię z Duchem Czasu? – zagadnęła Sannas. – Kiedy powiedziałam, że przepadł, zareagowałeś… bardzo gwałtownie.
– Kanvestra dla mnie była boginią. Podążałem jej ścieżkami, ona nauczyła mnie, jak żyć… Ty z kolei sprawiasz wrażenie zupełnie niewzruszonej. Nie opłakujesz straty?
– Tych, których mogłam żałować, już dawno odżałowałam – wyjaśniła Sannas, ciaśniej otulając się płaszczem. – Matka zmarła, kiedy byłam jeszcze dzieckiem, ojciec odszedł na długo przed tym, jak wybuchła wojna. Nie miałam rodzeństwa. Sprzedałam sklep, który został mi w spadku, i wyniosłam się na wieś. Chciałam zostać pisarką, myślałam, że tam będę mogła w spokoju tworzyć. Powiedzmy, że nie bardzo układało mi się życie z sąsiadami, uważali mnie za dziwaczkę. Ale na pewno nie zasłużyli na taki los. Po tym wszystkim, co zobaczyłam… śmierć wydaje się obcą rzeczą.
– Co masz na myśli? – Idący na przodzie Malkym obrócił się w ich kierunku. – Widziałaś duchy zmarłych?
– Nie – odparła Sannas. – Trudno to opisać, ale to tak, jakbym została wydarta z rzeczywistości, a po ziemi stąpał tylko cień mojej świadomości. Obserwowanie Mechanizmu Świata zadziałało niczym oświecenie. Postrzegałam pojęcie prawdy w fizycznej formie… Rozumiesz w ogóle, o czym mówię, chłopcze?
– Tak. – Malkym skinął głową. – Znam znaczenie tych słów. Słyszałem je wiele razy w życiu, w którym byłem kapitanem Narrim. Dożyłem sędziwego wieku, miałem długą, siwą brodę, garstkę wnucząt i robota, który się mną opiekował… Podobnego do mechanicznej postaci Gantauma. Po tym, jak sobie wszystko przypomniałem, też czuję się dziwnie. Jestem kapitanem, hej! Kapitan Narri. To brzmi dumnie…
– Doświadczyłem tego samego, kiedy z lupisomy i robota zlepiłem się w jedno – powiedział Gantaum. – Gdy czas namiesza w życiorysach, wszystko pochłania chaos. Możesz zachowywać się nieprzewidywalnie, niewiarygodnie, jak aktor w teatrze odgrywający nie swoją rolę, w dodatku napisaną przez kiepskiego dramaturga. Dla zwykłych ludzi, nieświadomych tego, że linia historii została połamana, jesteś tylko kolejnym dziwolągiem. Twoje istnienie przyjmują na wiarę. Nikt nie pyta, po co i skąd się wziąłeś, dla nich jesteś nieodzownym, ale też niewytłumaczalnym elementem rzeczywistości. Podobnie jak mechy i inna zaawansowana technika, która powinna pojawić się dopiero za kilkanaście dekad.
– Niesamowite, jak gwałtownie wszystko się zmienia. Myślałam tak jeszcze wczoraj, zanim zginęłam… – Sannas wzięła głęboki wdech, rozważała, co ma zaraz powiedzieć. Westchnienie wyleciało z jej ust pod postacią pary. – Wczoraj? Czuję się, jakby to było wieki temu. Jednostki przestały mieć znaczenie.
– Rzeczywiście, coś w tym jest – przyznał Gantaum. – Nawet nie potrafię powiedzieć, jak długo błąkam się po świecie w poszukiwaniu wyjścia z katastrofy.
I błąkał się dalej, teraz z dwojgiem towarzyszy niedoli. Wędrowali przez las, a jaskrawe łuny wypluwane z Tavraksu pełzły po nieboskłonie, powoli zagarniając dla siebie coraz większą jego część.
Nie uszli daleko, gdy przez zgrzyt zepsutego Mechanizmu zaczęły przebijać się inne dźwięki. Ludzkie krzyki i wycie. W Dzieci Czasu nagle uderzył podmuch powietrza, który aż zakołysał rzadko rosnącymi świerkami i sosnami.
– Co to było? – krzyknął Malkym.
– Ktoś biegnie w naszą stronę – zauważyła Sannas.
– Ukryjcie się za drzewami – rozkazał Gantaum, przyjmując bojową postać lupisomy z mechanicznym ramieniem.
On mógłby uciec, lecz jego towarzysze zapewne zostaliby z tyłu. Pozostało jedynie czekać na nadchodzące zagrożenie.
Krzyki przybierały na sile. Dochodziły z męskich, kobiecych, jak i dziecięcych gardeł. Wycie… na pewno to były lupisomy, Syn Czasu rozpoznawał żałosny, strachliwy jęk wydawany przez własnych – przynajmniej połowicznie – pobratymców. Rozległy się strzały, lecz ich odgłosy nie przypominały żadnej nowoczesnej broni, raczej stare czarnoprochowce.
Spomiędzy świerków wylał się potok widm. Duchy uciekały w popłochu; głównie elfowie i ludzie, lecz także trochę ucywilizowanych lupisom. Nosili ubrania z dawnej epoki, niejednokrotnie postrzępione, splamione krwią. Płaszcze z wyszywanymi zdobieniami i długie suknie. Potykali się o własne szaty, co ostatecznie prowadziło do zguby… Za nimi ciągnęło bowiem wojsko noktyandrów, również widmowe.
Żołnierze strzelali z muszkietów lub dobijali leżących bagnetami. W pogoni uczestniczyły też kosmate, dwugłowe ogary. Duchy ginących istot rozpływały się w momencie, w którym przyszło im spotkać śmierć, echa egzystencji gasły. Sannas i Malkym obserwowali wszystko, tkwiąc nieruchomo. Syn Czasu uspokoił ich gestem dłoni.
Nagle tuż obok drzewa, przy którym przycupnął Gantaum, padł sędziwy noktyandr w cywilnym stroju. Podpełzł bliżej i wyciągnął rękę w jego kierunku. Ku zaskoczeniu Gantauma dłoń starca oparła się o jego ramię, jakby była cielesna, nie widmowa. Noktyandr uniósł głowę i spojrzał mu prosto w oczy. Pozostałe duchy biegnące przez las nie zwracały na nich uwagi.
– Ojcze… – Słowa z trudem opuszczały usta staruszka. Miał strzaskany łuk brwiowy, strużki krwi spływały po jasnoszarych policzkach i rozlewały się czerwienią na gęstej brodzie. – Tato, ty żyjesz!
Noktyandr resztką sił dźwignął się i spoczął na torsie Gantauma. Ten tkwił w bezruchu, zupełnie nie wiedząc, jak zareagować.
– Przyszli nas zabić – mówił dalej ranny. – Nienawidzą nas, bo mieszkamy z elfami i lupisomami… Ale ty nie pozwolisz mnie zabić, prawda, tatusiu?
W jego lewym, jeszcze sprawnym oku błyszczał ciemny granat przywodzący na myśl nocne niebo. Gantaum dostrzegł w nim ostatnią, ledwie tlącą się iskierkę nadziei. Instynktownie objął wilczą łapą noktyandra i pogłaskał go po plecach.
– Nie pozwolę, dziecko – powiedział. – Nie pozwolę.
Widmo starca nagle rozwiało się niczym piasek na wietrze. Pozostałe duchy też znikły. Umilkły wrzaski, znów do uszu wędrowców docierał jedynie chrzęst Trybów i Łańcuchów. Wszyscy wstali i podeszli do siebie. Gantaum wciąż był nieco oszołomiony, nie mógł otrząsnąć się po ostatnich słowach umierającego starca.
– To było przerażające… – Malkym otworzył szeroko usta z wrażenia. – Przeszły mnie dreszcze, znów czułem się jak wtedy, kiedy mnie, to znaczy kapitana Narriego, po raz pierwszy wysłano na front.
– Widzieliśmy przeszłość – stwierdziła Sannas. – Uciekinierów z Masakry w Tavraksie.
– Kiedy to się stało? – zapytał Malkym. – Wybacz, kapitan nigdy nie był dobry z historii.
– Wieki temu Tavraks był tyglem kulturowym, przybywano do niego z całego świata – wyjaśniła Sannas. – Aż nie spodobało to się Barasowi, nowo koronowanemu władcy sąsiedniego Nanimanu, gdzie teraz leży Kalikar. Inne rasy uważał za nieczyste. Szybko zdobył poparcie wśród swych poddanych i wszczął krucjatę, która potem doprowadziła do ciągnących się dekadami wojen.
– Zaraz – wtrącił się Gantaum. – To on nie nazywał się przypadkiem Abras?
– Jestem pewna, że Baras – odparła Sannas.
– Więc albo któreś z nas się myli, albo znasz inne imię króla, z linii czasu tej drugiej Sannas. Kto wie. Wszystko wygląda coraz dziwniej… Tamten noktyandr nazwał mnie ojcem. Dlaczego? Jakim cudem mnie zobaczył?
– Może na chwilę spojrzał w przyszłość – podzieliła się swym pomysłem Sannas. – Umierał, pomieszało mu się w głowie. Pewnie był wychowywany przez lupisomy i stąd wziął cię za ojca.
– Może. – Gantaum westchnął głośno. – Dobrze chociaż, że dzięki mnie nie czuł się samotny, kiedy odchodził.
Wtem rozległ się potężny huk. Coś rozdarło niebiosa… i to dosłownie. Firmament nad Tavraksem pękał. W szczelinach ukazywały się Tryby i Łańcuchy, trące o siebie, jazgoczące z niesłyszaną wcześniej mocą.
– Idziemy tam – wypaliła nagle Sannas i ruszyła na wschód.
– Oszalałaś? – oburzył się Gantaum.
– Zamierzasz wiecznie uciekać? Świat się przemienia. Wyjdziemy tym zmianom naprzeciw, innej drogi nie ma.
– Musimy tam iść, Gantaum – powiedział Malkym, przydreptawszy do Sannas. – Czuję to.
I Gantaum nagle też poczuł. Wychwycił ostatni fragment uporządkowanej melodii w chaotycznym śpiewie Trybów; podpowiadał mu, żeby czym prędzej przybył do Tavraksu.
Zapach piwonii i skoszonej trawy uderzył w wilcze nozdrza jeszcze silniej niż zwykle. Woń Kanvestry, woń czasu spowijająca Sannas, Malkyma i Gantauma.
– Macie rację. Idziemy.
***
Miasto znajdowało się blisko pasma ośnieżonych szczytów, zaledwie kilka mil na wschód od lasu, gdzie Gantaum, Malkym i Sannas przymusowo lądowali mechem. W zamierzchłej przeszłości Tavraks leżał na samym skraju puszczy, lecz wycinka drzew na opał i pod uprawy odsunęła zieleń od domostw.
Tamte dni były równie bliskie, co ledwie minione zdarzenia. Przeszłość i przyszłość zlewały się w jeden teraźniejszy moment. Gantaumowi na przemian to wydawało się, że przez nieskończenie długą chwilę nawet nie drgnęli, to że w mgnieniu oka pokonali spory dystans. Krajobraz pulsował, raz biegli przez dzicz jeszcze nietkniętą ręką myślącej istoty, raz przez metropolię, w której budynki pięły się wyżej niż niejedne góry. Przenikali przez chmary widmowych postaci. Syn Czasu czasem odnosił wrażenie, że część duchów im się przygląda.
Szczeliny na niebie wciąż rosły, niektóre sięgały już horyzontu. Ze zgrzytającego mechanizmu buchały kłęby dymu, trzaskały snopy iskier, gdy niezsynchronizowane tryby ścierały się ze sobą.
Duch kapitana Narriego pozostawał niezłomny, lecz niedojrzałe ciało Malkyma miało swe ograniczenia, więc Gantaum niósł malca na plecach. Korzystał ze zwinniejszej postaci lupisomy, choć z tego powodu odczuwał głód i zmęczenie; nadnaturalny zew sprawiał jednak, że nie miało to znaczenia. Sannas próbowała dotrzymać mu kroku.
– To dziwne – powiedziała zdyszana, gdy Syn Czasu przystanął na chwilę, by odpocząć – Nie słychać strzałów ani stąpania mechów.
– Jazgot Trybów i Łańcuchów wszystko zagłusza. – Gantaum nadstawił wilczych uszu, próbując wyłapać dźwięki wymienione przez kobietę.
– Powinniśmy być gdzieś w okolicy wiosek, które otaczały Tavraks – stwierdziła Sannas, odgarniając z czoła lepkie od potu włosy. – Ale ani śladu wojsk arcyzjarchy, tylko między widmami migają ślady umocnień.
– Myślisz, że oblężenie już minęło? – zapytał Malkym.
– W którymś momencie dziejów na pewno – wtrącił się Gantaum. – Teraz jesteśmy jednocześnie we wszystkich i w żadnym konkretnym naraz, jakkolwiek bezsensownie to nie brzmi.
Ruszyli dalej w głąb chaosu, pajęczyny skutków niepowiązanych ze swoimi przyczynami. Bruenską zimę zastąpiła gorejąca powódź entropii. Smużące rozbłyski na mechanicznym sklepieniu oślepiały, hałas Trybów jeszcze przybrał na sile, tak że nie słyszeli własnych myśli. Z naturalnego błękitu niebios niewiele zostało.
Gantaum mógłby przysiąc, że z każdą setką przebytych kroków widmowe postaci i krajobrazy nieco przygasały, blakły niczym płowiejące w słońcu szaty. Nadal nie napotkali żadnych wojaków arcyzjarchy, a docierali już do bram miasta.
Zmiany w krajobrazie nagle się zatrzymały. Nieliczne ostałe wieże Tavraksu utkwiły we współczesności, martwe, poznaczone ostrzałem artyleryjskim. Gantaum, Malkym i Sannas przeleźli przez wyłom w wysokim murze obronnym, z niemałym trudem wspinając się po pryzmie gruzu.
Wewnątrz niegdyś tętniącego życiem miasta zastali ślady rzezi. W niektórych dzielnicach nie pozostał kamień na kamieniu. Budynki zrównane z ziemią, dogorywające zgliszcza, leje po pociskach artyleryjskich, kratery po eksplozjach. Zgubione buty, nadpalona laleczka, krew na bruku… Ale żadnych trupów. Może za wyjątkiem tych stalowych, bezwładnych mechów, które leżały powalone na ulicach, zagradzając drogę Dzieciom Czasu.
Kluczyli pośród ruin, nie szukając niczego konkretnego, a bardziej oczekując na to, co stanie się dalej. Zew, który przygnał ich do Tavraksu, nadal głośno wołał, wciąż nie mogli go zaspokoić.
– Niebo zniknęło – zauważyła Sannas, gdy wspięli się na kolejne rumowisko. – Widać już tylko Mechanizm.
Malkym i Gantaum zadarli głowy. Od nieskończonej mozaiki przekładni, sprzęgieł i tłoków nie sposób było oderwać wzroku, przy tym nawet największe cudy świata – a obaj się ich naoglądali, choć chłopiec wyłącznie za żywota kapitana Narriego – zdawały się nieznaczące, odległe dla duszy. Teraz zrozumieli, co Sannas miała na myśli, mówiąc o wyrwaniu z rzeczywistości. Mechaniczny bezkres pochłaniał w całości, hipnotyzował nawet teraz, gdy jego harmonia została zaburzona. Iskry krzesane z Trybów i Łańcuchów jawiły się niczym rozbłyski ulotnej prawdy gasnące w otchłani nieuporządkowania.
Najgorszą z tych prawd była jednak ta, że Kanvestra bezpowrotnie odeszła. Nikt już nie panował nad czasem, przetrwali wyłącznie oni, osierocone, zagubione Dzieci.
– Patrzcie! – krzyknęła nagle Sannas. Szarpała Gantauma i Malkyma za ramiona, aby wyrwać ich ze stuporu. – Ktoś chyba tam idzie! – Wystrzeliła palcem w prawo.
Szybko podążyli w tamtym kierunku, ześlizgując się po gruzowym piargu. Wzniesione tumany kurzu osiadły na ich odzieniu, i bez tego już mocno zniszczonym.
Sannas poprowadziła do zaułku, w którym zniknął ów ktoś. Gantaum przypuszczał, że to tylko widmo, niezgasłe echo przyszłości lub przeszłości. Martwiła go jednak absolutna pustka w mieście. Nie było ani żołnierzy, ani zwykłych mieszkańców, a jedynym śladem po nich pozostały ciemne plamy krwi…
Nietknięta ostrzałem alejka nie pasowała do reszty Tavraksu. W witrynach błyszczały pierścionki, naszyjniki i porcelanowe filiżanki, lecz i tu było pusto, nawet najbledsze duchy nie łypały z wnętrz sklepów. Droga kończyła się u drzwi kwadratowej wieży z zegarem o pożółkłej tarczy. Jego wskazówki na przemian poruszały się do przodu i do tyłu.
– Nikogo tu nie…
– Czego szukacie?
Przedwczesnemu osądowi Gantauma zadał kłam mężczyzna skryty za murkiem przy schodach do jednej z kamienic. Miał piękny galowy mundur, lecz błękitny kolor ubrania zbrukały błotniste plamy.
Jego oblicze wyglądało znajomo, przynajmniej dla Gantauma i Sannas. Zdawało się im, że widywali kogoś podobnego na zdjęciach w prasie. Malkym był jednak młodym chłopcem ze wsi, który gazety widywał rzadko, a tkwiąca w jego umyśle świadomość kapitana Narriego pochodziła z innych czasów. Oczy obcego płonęły złotawym blaskiem…
– Szukacie ocalałych? – ciągnął mężczyzna. – A może ucieczki przed wojną?
– Nazywasz się Hron? Jesteś burmistrzem Tavraksu? – zapytała Sannas, ostatecznie wywoławszy wspomnienie okrągłej, wąsatej twarzy z pamięci. Brud na czole i zapadnięte policzki utrudniały jej rozpoznanie.
– Tak. Zostałem w mieście, choć wiedzieliśmy, że nadciągają wojska arcyzjarchy. Pragnąłem sprawować pieczę nad obywatelami… W istocie sprowadziło się do to tego, że kryłem się w podziemiach ratusza jak szczur, słuchając komunikatów wojskowych i przejadając zapasy, podczas gdy tu, na powierzchni, ludzie, którym przysięgałem służyć, ginęli w męczarniach. Dziś się obudziłem, i zamiast odgłosów strzałów słyszałem jazgot tego, co wisi nad nami, Trybów. Moja żona, dzieci i zaufani doradcy zniknęli bez śladu. Wyszedłem na zewnątrz, ale tu też nie było nikogo. Nikogusieńko… Oprócz was, istot o złotych ślepiach. Pytam więc zatem, czego szukacie?
– Szukałem Kanvestry, Ducha Czasu – zaczął Gantaum. – Chciałem ją odnaleźć, żeby uporządkowała czas i zatrzymała wojnę.
Burmistrz Tavraksu roześmiał się histerycznie. Zacharczał głośno i strzyknął z ust krwawą plwociną.
– Wojny nie da się zatrzymać – powiedział gorzkim, zrezygnowanym tonem. – Ona trwa wiecznie. Zmieniają się tylko pionki. Nasz król i nasz wróg, arcyzjarcha, mają setki poprzedników i następców.
– Brutalność leży w naturze wszystkich istot – rzekł Gantaum. – Ale wielkie machiny nie pasują do tych czasów. Cywilizacja jeszcze nie dojrzała do ich potęgi.
– Owszem – odparł Hron. Kwaśny uśmiech nie znikał z jego twarzy. – Czy zatem nadal szukasz tej swojej Kanvestry?
– Nie. Duch Czasu zginął. Ale nasza trójka została naznaczona jego piętnem. Teraz… szukamy…
– Nie szukacie niczego – przerwał mu Hron. – Nawet nie potrafisz okłamywać samego siebie, wilczku. – Nie szukacie, bo jesteście zagubieni, nie wiecie, co czynić. Widzisz, ta prawdziwa, wieczna wojna toczy się wysoko ponad nami. Ponad Mechanizmem, który jest tylko dziełem, a nie praprzyczyną… To Harmomistrz wciąż walczy z Chaosem. Zauważyłem jego oczy w prześwitach pomiędzy trybami. Sami zobaczcie.
Wskazał palcem ku górze. Gantaum, Sannas i Malkym wlepili wzrok w Mechanizm.
Zza kłębów dymu i snopów iskier wyłaniał się krajobraz zagłady. Tryby topniały od gorąca już nie w pojedynczych punktach, lecz na całych połaciach. Fale mosiądzu zalewały kolejne partie wirującego układu. Perfekcyjna organizacja ginęła w oceanie złotożółtego metalu.
Ta barwa… zupełnie jak nasze oczy.
Z tym, że ich już nie było. Zniknęła Sannas, zniknął Malkym, zniknął Hron. Nie było już Tavraksu. Gantaum nie mógł nawet wypatrzeć Harmomistrza…
Syn Czasu utonął w otchłani upłynnionego Wszechświata.
***
Rimi niosła niewielki pakunek, tuptając przez świątynię. Chłód murów nieco onieśmielał, podobnie jak ogromne posągi stojące na środku nawy, jednak opiekuńcza dłoń zaciśnięta na ręce dziewczynki dodawała jej otuchy.
– Spójrz, Rimi. – Mama wskazała na najmniejszy z pomników, przedstawiający chłopca w luźnej, zdecydowanie za dużej szacie. – To Malkym, Przeszłość. Przedstawia się go jako dziecko, bo każdy z nas kiedyś był młody… Obok niego roztropna Sannas, Teraźniejszość, czuwa, byśmy nie zabłądzili we wspomnieniach czy marzeniach. Tu zaraz Gantaum, Przyszłość, obietnica cudów i dziwów, które czekają nas w jutrzejszych dniach. Wreszcie Hron, awatar Harmomistrza, pilnujący wszelakiego porządku.
– Co to znaczy awatar? – zapytała Rimi.
– To postać człowieka, którą przyjmuje Harmomistrz. Jego lustrzane odbicie.
Rimi nie była pewna, czy dobrze zrozumiała mamę. Tajemnice wiary należały do skomplikowanych spraw, ojciec czasem nawet nazywał je zmyślonymi bzdurami.
– Teraz złóż dary pod jednym z posągów – poleciła mama.
– Pod którym?
– Musisz sama zdecydować, Rimi.
Dziewczynka niechętnie wystąpiła do przodu, oddalając się od rodzicielki. Uważnie obserwowała pomniki, myśląc nad wyborem… Najbardziej spodobał jej się Gantaum. Był dość niezwykły, jedno ramię miał inne niż drugie, jak u drewnianej lalki, ale jego wilcza głowa wyglądała ładnie, nawet podobnie do Nahika, ich ukochanego psa strzegącego domu.
Rozwinęła pakunek i złożyła pęk skoszonej trawy oraz ścięte kwiaty piwonii u pazurzastych stóp wcielenia Przyszłości, po czym biegiem wróciła do mamy.
Gantaum znów mógł poczuć woń Czasu, choć tutaj był wyłącznie widmem, niedostrzegalnym dla większości istot.
Przypadła mu rola opiekuna idei, tak samo jak Malkymowi, Sannas i Hronowi, których poznał w trakcie ostatniej podróży w poprzednim wcieleniu. Harmomistrz wyciągnął ich ze starej rzeczywistości, zestawu niezliczonych ścieżek historii zniszczonych pod naporem chaosu. Wykorzystał ocalone resztki swego dzieła. Wyrwał poza Czas, by mogły stać się bóstwami, i osadził w nowym wszechświecie.
Tak jak kiedyś Antau i G-43-M spoglądali z nadzieją na Kanvestrę, wyczekując znaków, tak teraz wielu spoglądało na Gantauma i inne Dzieci Czasu. Ich czwórka grała od nowa tę samą rolę.
I tak będzie aż w nieskończoność. Harmomistrz będzie toczył bój z Chaosem, grał w kości, pojedynkował na słowa, jakkolwiek by tego nie nazwać. Wszechświaty będą powstawać i ginąć, a ktoś inny przejmie w nich nasze pozycje, stanie się naszą kolejną wersją. Ale to już nie moja troska… Muszę zajmować się tym Czasem, który mamy teraz.
Razem z innymi duchami, nieśmiało wyglądającymi zza pomników, Gantaum odprowadził wzrokiem Rimi i jej matkę do wrót świątyni, słuchając ich bezgłośnych próśb, nadziei i marzeń.
