– Ostatnio ciągle rozmyślam nad naszymi imionami. – Pierwszy na chwilę przerwał szczotkowanie sierści swojego rumaka. Jej wygląd jeszcze go nie zadowalał. Nie lśniła tak, jak lubił. – Jesteśmy sobie równi, a jednak nasze imiona nas szeregują. Może nawet wyznaczają ważność każdego z nas. Dziwne…
Czwarty potrząsnął głową i szeroko rozłożył ramiona, dając znak, że nie zna odpowiedzi. Zwykle mało się odzywał, może z tego powodu, że wtedy, gdy razem podejmowali swoje zajęcia, najwięcej się trudził. Wolne chwile, a było ich niewiele, przeznaczał na odpoczynek.
Z uśmiechem zadowolenia podjął poprzednią czynność – rozczesywania czupryny.
Miał wspaniałe włosy i dbał o nie. Ich wyglądowi poświęcał sporo uwagi i wysiłków. Pierwszy uważał, że słusznie – głowa Czwartego naprawdę przyciągała wzrok.
Grzebień znowu rytmicznie rozczesywał gęste pukle.
Czwarty jednak niespodziewanie odezwał się. Może ten leniwy spokój letniego przedpołudnia zachęcił go do rozmowy.
– Obecnie nie mamy zajęcia, więc wrócił czas wspominków i zastanawiania się, czemu tak się nazywamy. Kiedyś to zrozumiemy… Dowiemy się.
Z namysłem podrapał się po pięknie ukształtowanym nosie.
– Gdy znowu wessie nas wir zwykłych zadań, zapomnisz o tej sprawie – dodał po chwili. – A w przerwie na oddech ponownie wróci…
Uśmiechnął się smętnie.
– Wiesz, chciałbym, żebyśmy niebawem rozpoczęli robotę – kontynuował z nutą tęsknoty w głosie. – Zapominamy wtedy o troskach. No i sprawdzimy, czy ludzie wreszcie podziwiają nas… Kiedyś nadejdzie taki czas.
Biorąc pod uwagę małomówność Czwartego, należy przyznać, że wydobył z siebie bardzo wiele słów.
Pierwszy otworzył usta, chcąc odpowiedzieć, ale radosne rżenie koni przykuło jego uwagę. Odwrócił się.
Nieopodal Drugi i Trzeci kończyli żmudną czynność zaplatanie grzyw rumaków w warkoczyki. Trudną pracę, wymagającą czasu i cierpliwości, wyraźnie jednak sprawiającą wierzchowcom zadowolenie. Zwierzęta parskały donośnie, okazując, że cenią starania swoich panów.
Karosz Drugiego przebiegł kłusem kilkanaście kroków, raźnie potrząsając łbem. Wydawało się, że z dumą prezentuje nowy sposób zaplecenia długiej sierści na smukłej szyi. I że pojmuje, jak pięknie się prezentuje.
Pierwszy z uznaniem pokiwał głową. Przeciągnął się i powrócił do glansowania złotych klamer butów z safianu.
Ich połysk jeszcze go nie zadowalał. Nie przyciągał uwagi tak, jak pragnął.
***
Od dłuższego czasu biwakowali w kotlinie, z trzech stron okolonej gęstym borem.
Nikt tutaj nie zaglądał, co ich smuciło. Nawet zwierzęta omijały to miejsce. Przyzwyczaili się już do tego – tak było zawsze. Pierwszemu, gdy myślał o doskwierającej im samotności, ciągłym pozostawaniu we własnym kręgu, nadal sprawiało to wielką przykrość. Pozostałym tak samo.
Kiedyś o tym często rozmawiali, ale przestali. Nic się nie zmieniało, i, jak zauważył Trzeci, nie warto było na próżno strzępić języków.
Czwarty zakończył mozolne czesanie czupryny. Dorzucił parę gałązek chrustu do ogniska.
Znowu się uśmiechnął, co rzadko się zdarzało. Często rozumieli się bez słów, tak jak teraz. Pięknowłosy zdawał się wiedzieć, o czym duma Pierwszy. Może jego ściągnięta twarz zdradziła niewesołe myśli.
– Staramy stać się coraz bardziej doskonali. Piękni, przyciągający, a ludzie od nas ciągle uciekają. Odrzucają, jak sparszywiałe psy… – Uważnie przejrzał się w ułomku lustra, wiszącym na gałęzi pobliskiego dębu. Zabrali je kiedyś z opuszczonego domostwa. – Jeszcze jest coś nie tak… Jeszcze nasz wygląd nie jest dostatecznie piękny – kontynuował pewnym siebie tonem. – Czegoś brakuje do doskonałości. Ciągle, tak jak ty, czuję się niespełniony. To boli… Tyle starań, tyle wysiłków, a ludzie nadal nas odtrącają. I w dalszym ciągu nie wiemy, czemu określają nas tak, a nie inaczej. Nie pojmuję tej nazwy.
Może ten spokój cichego zakątka, lekki poszum wiatru, szelest liści, promienie słońca, łagodnie pieszczące twarze spowodowały, że Czwarty po raz wtóry wyrzucił z siebie tak dużo zdań.
Teraz, oparty o pień drzewa, wygodnie wyciągnął nogi na derce z wilczych skór. Starannie wiązał węzeł szarfy, którą chciał przepasać swój brokatowy kaftan.
Pierwszy nie zwracał na niego uwagi. Wsłuchiwał się w odgłos, trudny jeszcze do określenia, przypominający powolne uderzenia w skórę bębna.
Ten dziwny dźwięk zakłócił spokój puszczańskiego ostępu. Narastał.
Po chwili Pierwszy wiedział już wszystko.
Z oddali dobiegał szurgot wielu stąpnięć. Na widnokręgu pojawił się tuman kurzu. I pomniejszone odległością ludzkie sylwetki, wlokące się przed siebie.
– Uciekinierzy! Wojna! – Czwarty zerwał się na równe nogi. Przeraźliwie świsnął na palcach, przywołując konia. Przybiegł posłusznie. – Znowu nadszedł nasz czas! Ruszajmy!
Dosiadając swojego siwka, jeszcze rzucił okiem na zwierciadło.
Uśmiechnął się z zadowoleniem, pewnie zachwycony swoim wyglądem. I mieniącą się wieloma barwami, przyciągającą wzrok nową przewiązką i tak wspaniałego odzienia.
***
Już mknęli wyciągniętym galopem, jak zawsze w równym szeregu.
Dźwięczne uderzenia kopyt wystukiwały na kamienistej drodze skoczny rytm. Sierść rumaków lśniła jak aksamit, ich piękne grzywy przypominały dziewczęce włosy, zaplecione w misterne fryzury.
Pierwszy rzucił okiem na towarzyszy. Chrząknął z uznaniem.
Szaty jeźdźców wyglądały cudownie, fascynując eterycznym blaskiem. W promieniach słońca kaftany z atłasu i brokatu mieniły się feerią wielu kolorów. Guzy odzienia też przyciągały uwagę wymyślnymi żłobieniami, podobnie jak zapięcia pasów i hafty, zdobiące jedwabne koszule.
Rzędy końskie i kulbaki zachwycały zdobieniami, złotymi wzmocnieniami i kunsztem wyszyć pięknych czapraków.
Długie włosy konnych rozwiewał wiatr. Zdawał się pieścić ich głowy.
Pędzili na spotkanie długiej kolumny licho odzianych ludzi, z wysiłkiem ciągnących jakieś wózki, wypełnione nędznie wyglądającymi tobołkami.
Wyraz twarzy Czwartego zdradzał przepełniające go uczucie radości. Pewnie cieszył się, że są tacy gibcy w ruchach, emanują wdziękiem, pięknem sylwetek, bogactwem strojów.
Z jego oblicza można było wyczytać poczucie nadziei, że może nareszcie staną się przedmiotem zachwytu…
Może teraz… – Umysł Pierwszego też wypełniała jedna myśl. – Może dziś ludzie nas wreszcie zaakceptują. Zachwycą się nami. Może w końcu doznamy spełnienia…
Wiedzieli, jaka robota ich czeka. Dobrze ją znali.
Pierwszy sądził, że nie wykonują niczego szczególnego. Ktoś kiedyś powołał ich do zajmowania się tym, co realizowali. Nie wiedzieli, kto, i nigdy tego nie dociekali. Mieli zadanie, ciężkie i nużące zajęcie, które, tak naprawdę, od dawna ich nudziło. Wykonywali je jednak najlepiej, jak tylko potrafili.
– Kośba, kośba! – krzyknął Pierwszy. – Zaczynamy, bracia!
Ze smutkiem dostrzegł, że ludzie uciekają. Wolno człapiące postacie rozbiegły się na boki niczym ogarnięte strachem stado gołębi, gdy muśnie je cień atakującego jastrzębia. Wędrowcy, dotychczas mozolnie przemierzający gościniec, biegli pędem w głąb okalających trakt pól. Szukali schronienia za kopcami snopów zboża, niedawno zżętego, jakby one mogły uczynić ich niewidzialnymi.
Piski przestraszonych szkrabów świdrowały uszy.
Kobieca postać, tuląca do piersi niemowlę, przykucnęła za porzuconym wozem, może wierząc, że ta nędzna osłona zapewni ocalenie.
Czwarty ściągnął cugle. Wyciągnął rękę.
Pozostali również zwolnili.
– Ich los niebawem się dopełni – rzucił ostatni w szeregu.
Dłoń o pięknych palcach wykonała szeroki ruch, obejmujący większość przestrzeni. Powtórzyła go kilkakrotnie w wielu kierunkach.
– Dosięgnie ich zaraza – kontynuował Czwarty z promiennym uśmiechem zadowolenia. – Czemu nas ciągle odtrącają?
Pokręcił głową w geście zdziwienia.
– Czynimy tylko swoją powinność… – sapnął. – Tylko tyle…
Wspaniałe rumaki znowu rwały przed siebie.
– Uciekać, uciekać przed tymi kościotrupami! – wrzasnął ktoś z szukających ratunku. – Może ocalejemy! Chryste Panie, skąd oni się wzięli?! Żniwiarze śmierci na okropnych chabetach z piekła rodem!
Pola i drogę zasłały dziesiątki nieruchomych ciał.
***
Odpoczywali w milczeniu. Nie zamienili nawet jednego słowa. Ocierali pot z czół i szykowali się do dalszej drogi.
Z pokorą przyjęli ten sam, co zawsze, człowieczy osąd. Wiedzieli, że jednak nie są jeszcze dostatecznie doskonali. Jeszcze nie wzbudzali admiracji… Ludzie nie oniemieli z zachwytu na ich widok. Zwracali uwagę tylko na to, co wykonują.
– Ciągle to samo – mruknął Pierwszy pod nosem. – Tyle starań, tyle wysiłków na nic…
Wiedział, że pozostawało jedno – gdy kiedyś ponownie nadejdzie czas krótkiego wytchnienia, chwila bezczynności, zastanowią się nad swoim wyglądem. Coś zmienią, poprawią, dopełnią. Może w końcu ludzie zachwycą się pięknem ich postaci.
Wtedy on i towarzysze doznają spełnienia. Wreszcie poczują się szczęśliwi.
Głęboko wierzyli, że kiedyś nadejdzie ta wytęskniona chwila.
Pierwszemu mignęła myśl, że może nawet dowiedzą się czegoś, co też ich męczyło. Zrozumieją, czemu noszą dziwne miano Czterech Jeźdźców Apokalipsy.
9 listopada 2016 r. Roger Redeye
Ilustracja: Rafael Santi – Portret Bindo Altoviti (1512-15)
Źródło ilustracji: http://www.wga.hu/html_m/r/raphael/5roma/2/01altovi.html