Budził się powoli, wynurzając z odmętów snu niczym z basenu treningowego do symulowania nieważkości.
Rozejrzał się, choć głowa niezbyt chciała słuchać jego poleceń, jakby obracając w zardzewiałym łożysku. Mętnie przypomniał sobie, że ktoś bezceremonialnie cisnął go na łóżko. Z drugiej strony – ktoś postawił butelkę mineralnej i szklankę przy jego posłaniu.
„Bądź błogosławiony, zbawco”, pomyślał z wdzięcznością i przyssał się do szyjki flaszki, lekceważąc naczynie, a woda, gulgocząc, spływała mu do żołądka.
Z wolna, wraz z mijającym pragnieniem i odchodzącymi zawrotami głowy (przypominającymi te z wirówki przeciążeniowej), ogarniało go paskudne uczucie, że coś wczoraj poszło zupełnie nie tak, jak powinno.
A dzień zaczął się tak pięknie, cudownie wręcz. Najpierw Dyrektor Instytutu zaprosił do gabinetu i poinformował, oczywiście nieoficjalnie, że to jednak jego wyznaczono na dowódcę wyprawy. Mimo oporu dostojników kościelnych, frakcja naukowa przeforsowała tę kandydaturę. Śmiałe poglądy nie zaszkodziły więc ani jemu, ani obozowi Postępowców. Kapitan Pierwszej Wyprawy Międzygwiezdnej – ach, jak to brzmi, jak smakuje. Jak kakao z miodem, jak indyk z chilli i wanilią. Gwiazdy w końcu znalazły się na wyciągnięcie ręki, odległe o ledwo ponad parsek. Wystarczy tylko podać komendę „start” i…
Uradowany, niemal pijany szczęściem, wybrał się z resztą załogi na mecz piłki. Jak świętować, to świętować! Cała metropolia żyła ostatnim spotkaniem finałów. Bilety były już dawno wyprzedane, ale któżby zabronił im, kosmonautom, wejścia na stadion? Najpierw modły o pomyślność, a potem już ryk tłumu i czysta adrenalina. Podobno kiedyś zawodników drużyny przegranej… hm, wysyłano na emeryturę, ale to już nie te barbarzyńskie czasy. „Może szkoda?”, pomyślał. „Zawodnicy graliby z większym zaangażowaniem. Ech, to musiały być kiedyś mecze. O taką stawkę? Mogę sobie tylko wyobrazić”. Westchnął. „Chociaż… przecież sam walczę z barbarzyństwem i przemocą, to miałbym je popierać na stadionach?”. Skupił się na meczu, poddał się nastrojom tłumu, skakał i wrzeszczał wraz z innymi. Opłaciło się! Stołeczni roznieśli w pył tych zadzierających nosy południowców, trzy razy przerzucając piłkę przez pierścień i kończąc mecz przed czasem. Wspomniał dreszcz euforii, który przebiegł mu po plecach, gdy cały stadion odśpiewał chóralnie hymn klubowy.
A potem…
Potem było już tylko gorzej. Kto zaproponował wycieczkę do Zakazanej Dzielnicy? Drugi pilot? Już on mu wybije z głowy te głupie pomysły. Jednak poszli. Tequila kusi wszystkich. Nie dość, że dzięki niej można strząsnąć z siebie troski tego świata, to jeszcze jest zakazana. A cóż może być bardziej interesującego dla przyszłych zdobywców nowych światów niż owoc zakazany?
Obiecał sobie, że się nie upije. Jednak ta czarnulka ciągle mu dolewała… Przecież nie zobaczy kobiet, innych niż te kilka z załogi, do… kiedy? „Do końca życia”, zachichotał zły duszek siedzący na jego ramieniu i dodał: „pij, raz się żyje”.
I może nie skończyłoby się to wszystko źle, gdyby nie zbyt głośne pożegnania. Wszyscy już wyszli, tylko on nie mógł rozstać się z czarnulką. Może trochę podniósł głos, ale żeby od razu wzywać straż? Wiele słyszał o brutalności straży, mimo to nie spodziewał się, że ta paralizatorów używa nader często, i to zupełnie bez ostrzeżenia.
Następne, co sobie przypomniał, to jak wymiotuje na szatę podtrzymującego go strażnika, czemu z odrazą przygląda się… Kapłan.
Na to wspomnienie aż się wzdrygnął ze strachu. A więc to tak? Przegrał całe swoje życie? A może… Jak to było?
– Witaj, mój synu. – Pamiętał te syczące z uciechy słowa grubasa, który wpatrywał się w niego badawczo. – Jednak do nas trafiłeś. I jak teraz poradzisz sobie z tymi zabobonami, gusłami, idiotyzmami urągającymi rozsądkowi współczesnego, wykształconego człowieka? Czyż nie takimi słowami raniłeś me uszy? Wszak wiesz, co grozi za publiczne upicie się! Degradacja, bo przecież nie ogolenie głowy ani zburzenie domu, prawda? Nie tobie. Co mi powiesz? Co masz na swoje usprawiedliwienie? Jak przekonasz Kościół, jak przekonasz wiernych, że to jednak ty jesteś tą właściwą osobą? Wybraną spośród tysięcy, dostępującą największego zaszczytu, jaki może spotkać członka naszego narodu?
– Sssspieerd… alaj! – czknął astronauta.
– Nie, nie, to nie jest właściwa odpowiedź. To nie jest żadna odpowiedź. Będziesz miał czas ją przemyśleć, bo widzę, że jeszcze nie wytrzeźwiałeś. Wiesz, że tequila to boski napój? Wyciąga prawdę o człowieku na sam wierzch, nie schowa się po niej za kłamstwem czy udawaniem. No, ty już dałeś się poznać od tej gorszej strony. – Spojrzał z wyraźną odrazą na wymiociny, powoli spływające po mundurze strażnika. – Jeszcze się spotkamy. Jeśli tego zechcesz, wystarczy, że mnie zawiadomisz!
Z uciechy kapłan aż drobił małymi, tłustymi nóżkami.
– To jak? Do zobaczenia?
***
Wygodnie usadowiony w fotelu przyszły dowódca pierwszej międzygwiezdnej wyprawy badawczej wyraźnie błądził gdzieś myślami. Niewidzącym wzrokiem wodził po wiszących na ścianach panoramach odległych galaktyk, podobiznach gwiazd w ich wielorakich wcieleniach, planach olbrzymiego statku kosmicznego. W zdenerwowaniu bębnił palcami o spodek filiżanki.
Rozległo się delikatne pukanie.
– Wejść! – rzucił ostro. Kiedy jednak zobaczył, kto wchodzi do kajuty, zerwał się na równe nogi i wykrztusił: – Wasza Wielebność, taki zaszczyt…
Korpulentna postać drobnymi kroczkami podeszła do Kapitana i poklepała go poufale po ramieniu.
– No no, przecież chciałeś się ze mną spotkać. A skoro teraz, przed startem, masz tyle na głowie, że nie mogłeś opuścić statku, więc…
Kapłan uśmiechnął się jowialnie, dodając odwagi rozmówcy. Zmieszany dowódca zająknął się:
– Wasza Wielebność, ależ…
– Nie przesadzaj z tą Wielebnością, przecież znamy się od lat. Nie mówiąc o naszym ostatnim spotkaniu. – Tu mrugnął filuternie. – Wystarczy: ojcze.
Astronauta machinalnie przeczesał włosy ręką.
– Niech ojciec usiądzie. Kakao?
– Dziękuję, nie. Wszak nie przyszedłem tu na plotki, mój synu. – W słowach Kapłana zadźwięczała niespodziewana ostra nuta, jak gdyby głosem chciał skarcić Kapitana niczym krnąbrne dziecko. Zaraz jednak zabrzmiał dobrodusznie: – Bardzo się denerwujesz przed nadchodzącym startem? Wielka to sprawa, pierwsza załogowa wyprawa do gwiazd. I to my, my ją wysyłamy.
– Istotnie, olbrzymi to dla mnie zaszczyt i honor. Oraz spełnienie dziecięcych marzeń. – Kapitan zawahał się. – Ale ja co innego chciałem… Co z… tamtą sprawą? I czy rytuału nie mógłby przeprowadzić jednak ktoś inny? – wypalił w końcu.
– Inny? – Kapłan świdrował rozmówcę badawczym wzrokiem.
– Tak, ojcze. Bo ja… Ja właściwie nie wierzę w jego skuteczność! Przecież to przesądy, sztuczki, kuglarstwo. Żebyśmy my, którzy stoimy na pokładzie tego cudu techniki, tego triumfu intelektu człowieka, musieli zajmować się takimi bzdurami. – Gorączkował się astronauta.
Wielebny uśmiechnął się lekko.
– Przesądy? Sztuczki? Cóż, powinienem ci właściwie powiedzieć, że bluźnisz i zostaniesz potępiony. Tak jak i powinienem cię surowo ukarać za “incydencik” z tequilą. Ale wiesz, jesteśmy przecież dorośli. Jesteśmy istotami myślącymi, które wysyłają swoich przedstawicieli do gwiazd. Być może się mylimy, być może nasza droga nie jest jedyną słuszną… Być może. Ale co wtedy, jeśli jednak jest? I jemu, naszemu stwórcy i opiekunowi, zawdzięczamy tę wspinaczkę na wyżyny ludzkich możliwości?
Astronauta niepewnie kiwnął głową, zakłopotany.
– Pomyśl o czymś innym. Sztuczki, mówisz? Kuglarstwo? Może i tak. Ale te sztuczki pomagają wskazywać masom, gdzie leży dobro, a gdzie zło. Jak być porządnym człowiekiem, jakich błędów nie popełniać, czego unikać, a co cenić. Pomyśl o naszym ludzie, o tych wszystkich ciężko pracujących mężczyznach i kobietach, urabiających sobie ręce po łokcie, abyś ty mógł badać kosmos. Wszak ofiarę składać będziesz nie dla siebie, nie dla naszego Kościoła nawet, ale dla nich. Żeby mogli poczuć tę więź, to uczucie: jesteśmy razem, razem posyłamy ten gwiazdolot w kosmos, a łączy nas w tym wspólnym wysiłku nasza wiara. Wiesz, jak tego potrzebujemy w dzisiejszych czasach. Musimy zdążyć pierwsi. Wojna czeka tuż za progiem – zafrasował się Kapłan. – Pamiętaj, że to przecie tylko symbol. Nie powinienem ci tego mówić, ale nawet jeśli nie wierzysz, czujesz, że nasza wiara już ci nie wystarcza, porzuciłeś ją, zapomniałeś, co dać ci może, to dla nich będzie to oznaka jedności, połączenia, spełnienia. Wiesz, że nasz naród wiele przeszedł w przeszłości. I to, że stoimy dziś tu, gdzie stoimy, na pokładzie tej wspaniałej maszyny, to przecież ich zasługa. Musimy, musimy docenić ich trud i wyrzeczenia. Historia zawsze dawała nam w kość. Znalazłem ostatnio w archiwach naszej Biblioteki ciekawe dokumenty na temat pewnego całkiem już zapomnianego awanturnika, Kolumba…
– Nie przyszedł tu ojciec uczyć mnie historii – warknął Kapitan, który, co widać było po jego nerwowym zachowaniu, bił się z niewesołymi myślami. W końcu wyrzucił z siebie:
– Czy nie można… Nie można użyć wody? Zwykłej wody? Zamiast…
– A wiesz, że właściwie można? Boć to przecie tylko symbol, więc i zwykła kranówka spełniłaby swoją rolę. Trochę kłóciłoby się to z obrazem naszej surowej religii, czyż nie? Ale zapominasz o wielowiekowej tradycji, o naszych zwyczajach, o pamięci przodków. Czyli można teoretycznie, ale praktycznie nie wolno. Nie jutro, nie przy tej okazji. Może kiedyś…
– Ojcze, boję się, że nie dam rady. Że coś pójdzie nie tak, coś dokumentnie spartaczę. Zresztą czy to nie byłoby bluźnierstwo, jeśliby agnostyk… Może mój zastępca poprowadziłby rytuał? Ambicja go zżera, a tu grałby pierwsze skrzypce.
– Twój zastępca? Oczywiście, może cię zastąpić. Ale pamiętaj – ten, który poprowadzi nabożeństwo, poprowadzi też naszych ludzi na tę historyczną wyprawę. I zostanie bohaterem po wieki. A ty… wszak są świadkowie twego niedawnego, skandalicznego zachowania. Pamiętasz jeszcze o tym? Bacz: to twoja, i tylko twoja, decyzja!
Hierarcha wstał i skierował się ku wyjściu. W drzwiach kajuty odwrócił się jeszcze.
– A więc żegnaj! Bo, jak rozumiem, zobaczymy się jeszcze tylko raz… Podczas uroczystości?
I, uśmiechając się samymi kącikami ust, zamknął za sobą drzwi.
Odłamki porcelany, zostawiając za sobą brunatny kleks, zsunęły się po nich chwilę później.
***
Kapitan wziął do ręki, mocno już wyślizgany wielowiekowym używaniem, obsydianowy nóż. Wprawnie, trzema cięciami otworzył klatkę piersiową, wyrwał serce ofiarowanego i skropił buchającą z niego krwią dyszę wylotową głównego silnika gwiazdolotu.