– Jeszcze trochę. Hej, nie śmiej się. Patrz prosto.
Iza przewróciła oczami, z trudem zachowując powagę. Przyparta do ziemi ciałem mężczyzny, posłusznie spojrzała w nachyloną nad nią twarz.
– Jeszcze trochę szerzej. O, właśnie tak. Teraz widzę je wszystkie. Deneb… Altair. I Wegę. Dobrze?
– Przestań gadać jak mój ojciec. – Karcący głos kobiety rozbrzmiał pośród szumu wiatru w koronach bieszczadzkich drzew i odgrywanej przez świerszcze melodii. – To tylko przenośnia.
Marek położył się na kocu obok niej i rozpostarł ręce. Odetchnął głęboko, rozkoszując się kolejną spędzaną razem nocą świętojańską. Mleczna Droga świeciła jasno nad leśną głuszą.
Polana, którą Marek znalazł wiele lat temu podczas spaceru, stała się ich szczególnym zakątkiem. Miejscem, w którym miłość rozkwitała na nowo. To tutaj przychodzili rokrocznie dwudziestego trzeciego czerwca, wpierw przedzierając się przez las, z nerwowym śmiechem świecąc latarkami po pniach, paprociach i pajęczynach.
– Ale on ma rację. To nie są zwykłe oczy, Izka. Odbija się w nich twoja pasja – odparł Marek i pomimo romantycznego kontekstu mówił poważnie.
Czarne tęczówki kobiety i rozszerzone w mroku źrenice odbijały rozgwieżdżone niebo, podobnie jak tafla Jeziora Solińskiego.
– Hej, Marek. Martwię się o naszą Basię – powiedziała Iza po dłuższej chwili milczenia. – Sam wiesz, jak źle znosi noce poza domem, z dala od nas. Gdy wraca, jest taka roztrzęsiona… Może powinniśmy dać sobie z tym spokój?
Mężczyzna odwrócił się, by żona nie zauważyła malującej się na twarzy irytacji. Zdążył się przyzwyczaić, że każde wspomnienie córki nawarstwiało napięcie między nimi. Szczególnie odkąd choroba Basi zaczęła dawać coraz dokuczliwsze objawy.
Po raz kolejny Marek pożałował tej pierwszej nocy świętojańskiej, podczas której kochał się z Izą bez zabezpieczenia.
– Basia ma już dziesięć lat, Izka – rzucił, panując nad głosem. – A dla twoich rodziców opieka nad nią to nie pierwszyzna. Spróbuj choć przez chwilę o niej nie myśleć.
Kobieta uniosła się bez słowa i podeszła do postawionego nieopodal teleskopu. W noce tak piękne jak ta potrafiła długo nie odrywać się od okularu.
Podczas gdy Iza ustawiała parametry ekspozycji, mąż śledził jej sylwetkę. Odkąd dziesięć lat temu poznali się na zlocie astronomicznym, nie spuszczał kobiety z oka. Łaziki i satelity właściwie przestały go interesować.
Izę fascynowało niebo. Potrafiła godzinami stać przy teleskopie i wpatrywać się w gwiazdy, mgławice i meteory. Cieszyła się jak dziecko, dostrzegając księżyce Jowisza czy swobodnie spadającą Międzynarodową Stację Kosmiczną.
Najbardziej jednak ukochała sobie Wegę.
– To druga z najjaśniejszych gwiazd letniego nieba, spójrz – mawiał jej ojciec wiele, wiele lat temu, kiedy w oczach Izy odbijało się jeszcze znacznie mniej gwiazd. Uśmiechał się, gdy dziewczynka przystawiała oko do okularu i cicho wzdychała. Białe światło Wegi miało na zawsze odbić się w jej spojrzeniu. – Wraz z Denebem i Altairem tworzy trójkąt letni. To twoja…
– …to w końcu moja gwiazda – rzuciła w roztargnieniu, nastawiając teleskop.
Wega, błyszcząca nad ich głowami, była dobrze widoczna z każdego skrawka polany.
W celu obserwacji gwiazd położonych nad horyzontem kobieta udawała się na pobliskie wzniesienie, to jednak następowało dopiero późną nocą, po długim akcie badania konstelacji własnych ciał.
Marek przeciągnął się i przymknął oczy. Zapadł w drzemkę, którą przerwała szarpiąca go za rękaw Iza.
– Co jest? – zapytał, rozciągając zesztywniały kark.
– Nie wiem. Ja… Naprawdę nie wiem, co to jest. Zo-zobacz.
– Izka, co ty? Zobaczyłaś teslę roadstera? – Mężczyzna zaśmiał się, jednak widząc rozszerzone z przerażenia oczy żony, natychmiast spoważniał. – Przepraszam. Już patrzę.
Podszedł do teleskopu i nachylił się nad okularem. Cuchnący, lepki niepokój skradał się w kierunku jego serca i już niedługo miał je objąć duszącym uściskiem.
Coś przysłaniało widok nocnego nieba. Gdy technolog próbował skupić się na szczegółach, obiekt pomknął w jego kierunku. Teleskop zgubił ostrość, a Marek odskoczył od urządzenia.
Ptak? – pomyślał, przepatrując nieboskłon. Panowały bezruch i cisza, którą zakłócały tylko cykające świerszcze. Nagle Iza wybuchnęła obłąkańczym chichotem.
Marek rozejrzał się powtórnie, tym razem uważniej. Niepokój wyszczerzył spiłowane zęby i pogłaskał jego serce.
Mężczyzna spojrzał na zegarek. Pokręcił głową, skonfundowany, i sprawdził godzinę na telefonie. Nie miał wątpliwości, że drzemka trwała co najmniej trzy godziny, podczas których Iza tkwiła przy teleskopie.
– Hej, Wego, cóż ty tam widziałaś?
– UFO, najdroższy. To było UFO.
Świerszcze i wiatr zamilkły, po polanie niósł się już tylko histeryczny śmiech astrofizyczki.
–^–
Basię niepokoił dźwięk wydawany przez zegar stojący. Za każdym razem, gdy stare sprężyny zaczynały skrzypieć, a dzwon z jękiem wybijał nocne godziny, dziewczynka zrywała się i biegła do sypialni rodziców. Marek wciąż pamiętał jej mokrą od łez twarz, którą wtulała w ramię matki.
Oczywiście nie nakręcił zegara, gdy tylko ten zamilkł, jednak dziewczynka wciąż była niespokojna. Mówiła, że słyszy okropne, głuche dudnienie.
Po miesiącu zdecydowali się wywieźć przekazywaną przez pokolenia pamiątkę, a córkę zapewnili, że zegar już nie istnieje.
Ding-dong, ding-dong!
Incydenty nie ustały. Tym razem towarzyszył im również smród,
Ding-dong, ding-dong!
a posępne dźwięki przenikały do samych fundamentów domostwa.
Okazało się, że Basia choruje na schizofrenię. Halucynacje stały się nieodłącznym elementem jej życia.
*
– Tak… Wyyyżej, wyyyżej…
Gdy Marek poczuł łaskotanie w policzek, w pierwszej kolejności pomyślał o córce, która znowu szukała ratunku w ramionach matki. Otworzył oczy i zaklął, widząc otwarte okno i siedzącą na parapecie Izę. Jej nogi zwisały na zewnątrz. Pomimo listopadowego chłodu, kobieta nie drżała. Czarne oczy wpatrywały się w bezchmurne niebo, a usta powtarzały:
– Spójrz i uwierz, spójrz wyyyżej…
– Na Boga, kochanie… – jęknął mężczyzna i wciągnął żonę do środka.
Była przemarznięta. Tak strasznie zimna, że Marek nie mógł uwierzyć, że nadal żyje.
– On tam jest – powiedziała jeszcze i zasnęła.
Później przez miesiąc nie wychodziła z domu. Większość czasu spędzała w łóżku, tuląc Basię albo szepcząc niewyraźnie do poduszki. Marek nie potrafił stwierdzić, czy były to raczej modlitwy, czy klątwy, ale nie odstępował żony na krok, służąc jej dobrym słowem i ulubionym deserem. Jeszcze nigdy nie zrobił tyle truskawkowego budyniu, co wtedy.
Niekiedy, po zmroku, Iza znikała, a Marek znajdywał ją na ganku, wpatrzoną w zimowe konstelacje. Szukała Wegi, która o tej porze roku świeciła tylko na dnie jej czarnych oczu.
– Zgasła… Ona naprawdę zgasła… – wyszeptała w jedną z takich nocy. – Moja gwiazda zgasła, więc ja… ja umrę, z pewnością umrę…
Po tych słowach mężczyzna przestraszył się jeszcze bardziej i postanowił dociec, co przemieniło jego żonę. Namawiał ją na wizytę u lekarza, lecz Iza tylko uśmiechała się tajemniczo i dusiła jego argumenty pocałunkami. A później szła do Basi i znikała w jej pokoju na całe godziny.
Słysząc głosy żony i córki zza zamkniętych drzwi, Marek oddalał się, wściekły.
*
W miejscu starego zegara stała doniczka z fikusem. Marek siedział w fotelu i wpatrując się w płomienie, popijał whisky. Brakowało mu znajomego tykania. Z kuchni dobiegał śmiech Izy i Basi – technolog nie był pewien, czy odgłosy beztroski bardziej go cieszą czy drażnią.
Coraz częściej pracował do późna, a gdy wracał do domu, sięgał po alkohol. Iza była markotna i trzymała go na dystans. Ilekroć pytał o incydent na polanie, odwracała głowę i zaciskała wargi.
– Nie wiem. UFO – powtarzała na odchodnym.
Astrofizyczka odmawiała wyjaśnień, wciąż jednak jeździła do pracy, a dla Basi stała się troskliwsza niż kiedykolwiek. Spędzała z córką większość czasu, chroniąc ją przed napadami dziwnych nastrojów, halucynacjami i urojeniami. Chciała dowieść, że matczyna miłość jest lekarstwem silniejszym od najwymyślniejszego leku.
Tego wieczoru wydawała się spokojniejsza, bardziej taka-jak-dawniej. Ułożyła z córką puzzle, a później, gdy Marek zaciągnął ją do łóżka, kochali się ze śladem minionej pasji. W szeroko otwartych, roześmianych oczach kobiety gwiazdy trójkąta letniego płonęły jasno jak na zlocie przed dziesięcioma laty.
– Izka?
– Co?
– Dlaczego nie chcesz mi o tym opowiedzieć?
– O czym?
– Przecież wiesz… O tym, co widziałaś.
Zapadła cisza. Marek westchnął i obrócił się na drugi bok, wtulając twarz w poduszkę. Już prawie zasnął, gdy jego uszy złowiły ledwie słyszalny szept.
– Bo to… takie nieprawdopodobne. Gdy o tym myślę, bardzo się boję, wiesz?
Marek nie odpowiadał. Podejrzewał, że adresatem słów żony jest raczej jej sumienie, niż on sam.
– Chciałam znaleźć na niebie Wegę, ale coś zasłoniło mi obraz. Zmniejszyłam powiększenie do minimum i wtedy… zobaczyłam go. Trójkątny statek z kilkoma oknami. Przez jedno z nich ktoś na mnie patrzył… jakby staruszek. Drgnął i wskazał na swoje oczy. Mogłabym przysiąc, że były mokre od łez. Nie chciałam w nie patrzeć, więc skupiłam się na innym oknie. A za nim… To była ona, wiesz? Basieńka. Sina i napuchnięta… jak topielec. Rysowała jezioro, a gdy nachylała się nad kartką, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że woda zaraz ją pochłonie. Nie mogę tego znieść, Marek.
*
Kolejną noc świętojańską Iza postanowiła spędzić samotnie, zamknięta w sypialni. Zaciągnęła zasłony i wpełzła pod kołdrę.
– Idź sobie, proszę… Nie patrz na mnie – jęczała.
Rozżalony Marek przysiadł pod drzwiami i ukrył twarz w dłoniach. Beztroskie dni młodości, podczas których jeździli po świecie i spędzali razem każdą chwilę, jawiły mu się jako sen – częściowo zatarty szarą codziennością.
Wszystko zaczęło się od choroby Basi. Przez pierwsze lata swego życia dziewczynka była towarzyskim, trochę zbyt humorzastym dzieckiem. Później miał miejsce incydent z zegarem, coraz więcej godzin chowania się za meblami i lękliwego spoglądania za plecy. Powtarzania bezsensownych słów.
Zaczęła widywać spacerujące po pokoju klauny o gnijących, pomalowanych twarzach, a jej płacz coraz częściej przechodził w napady niekontrolowanego śmiechu. Tak długie, że sina na twarzy Basia traciła przytomność.
Tłumacząc się potrzebą zarobienia na leki dla córki, Marek coraz więcej czasu spędzał w pracy. Powoli oddalał się od rodziny, niezmiennie czekając na tę jedną noc w roku, podczas której było jak dawniej.
Taką jak dzisiejsza.
Gwiazdy świeciły jasno, między nimi mknęła kometa.
Między drzewami mknęła Basia.
Nad jeziorem unosił się obiekt nieznanego pochodzenia. Jego powierzchnia nie odbijała światła, więc widziały go jedynie sowy, niedźwiedzie i inne nocne stworzenia bieszczadzkich lasów.
*
– Kochanie… Basia zniknęła – wysapał Marek kwadrans później.
Chwilę wcześniej wszedł do pokoju córki i zmierzył bezrozumnym spojrzeniem porozrzucane na podłodze rysunki. Większość przedstawiała szary, trójkątny obiekt, unoszący się nad zieloną linią drzew.
– Idę jej poszukać! – krzyknął przez drzwi do sypialni, jednak i tym razem odpowiedziała mu cisza. Narzucił kurtkę i wybiegł z domu, omiatając drzewa strugą światła z latarki.
W tym samym momencie drzwi sypialni powoli się otworzyły. Iza uniosła głowę – jej oczy wyglądały jak dwie czarne, pozbawione białkówek jamy, w których płonęły gwiazdy.
Gdyby Marek w nie spojrzał, dostrzegłby znacznie więcej niż trójkąt letniego nieba. Znalazłby w nich również chroniczny ból, błyski szaleństwa, a przede wszystkim stęsknione oblicze starego człowieka.
– Nic… Nic tu nie ma. Dlaczego… cię tu nie ma…
– Bo dusza wcale nie mieszka w oczach. Zwierciadło tylko odbija to, co się przed nim znajduje… – Kobieta odpowiedziała sobie samej. Weszła do pokoju córki i padła na kolana, szlochając. Z czarnych głębi jej oczu nie popłynęła ani jedna łza.
Iza zebrała rysunki i zgniotła je w pojedynczą kulę, którą następnie wrzuciła do wygaszonego ogniska za domem. Zalane rozpałką, spalały się równie szybko co nadzieje kobiety.
– Proszę, zrób coś. Nie pozwól jej skrzywdzić… – rzuciła w kierunku kurczącego się szarego trójkąta na jednej z nich. Tego samego, który rok wcześniej przypadkiem zaobserwowała przez teleskop.
Przedzierając się przez gąszcz, Marek przystawał co chwilę, by ściągnąć z twarzy pajęczyny. Jego nogi pokrywała sieć drobnych ranek, a lewa kostka promieniowała bólem – efekt stąpnięcia na wilgotny korzeń.
Nigdzie nie widział Basi. W lesie panowała cisza, czasem przerywana przez przekleństwa mężczyzny.
Noż kurwa, że też zapomniałem zamknąć drzwi na klucz… Pewnie znów miała manie prześladowcze. Normalnie chwila nieuwagi, a ta mała…
Marek zamarł i wytężył słuch. Zaklął pod nosem, gdy usłyszał kolejną serię plusków i popędził w stronę jeziora. Dobiegł akurat na czas, by ujrzeć drobną sylwetkę, uderzającą rączkami w porośniętą rzęsą taflę wody. Fale rozchodziły się koncentrycznie, niknąc w przybrzeżnym tataraku.
Marek zrobił krok w kierunku zimnej toni. Zawahał się.
Stał tak, bezradny i skołowany, a gdy powierzchnia leśnego stawu się wygładziła, zdjął ubranie i wskoczył do wody.
*
Pogrzeb był krótki i skromny, a chwile, które nastąpiły po nim – wypełnione ciszą. W oczach Izy krył się wyrzut, choć ani razu nie oskarżyła Marka o śmierć córki.
Przestała jeździć do pracy. Całe dnie spędzała w pokoju Basi, a noce przy oknie w sypialni. Wpatrywała się w niebo, jakby szukała tam dziecka, dla którego poświęciła karierę i większość swoich uśmiechów. Wegę skrywały chmury.
Marek zrezygnował z nadgodzin, jednak czas, który pragnął przeznaczyć na pojednanie z żoną, spędził z butelką. W przeciwieństwie do zapłakanych oczu Izy, paląca ciecz pozwalała choć na chwilę zapomnieć o kiełkującym w sercu żalu.
Pewnego dnia przywiózł z powrotem stary zegar stojący. Nakręcił go i słuchał, jak wybija kolejne godziny.
Ding-dong, ding-dong.
Izka spoliczkowała go wtedy i wyjechała. Wróciła dopiero po tygodniu, gdy zapewnił ją, że tym razem naprawdę zniszczył antyk. Mężczyzna ze łzami w oczach porąbał zegar na kawałki i spalił. Popiół z dębowych desek wymieszał się z resztkami spalonych kartek, na których Basia wieczność temu uwieczniała trójkątny obiekt.
Jedną z nich, nadpaloną, Marek znalazł podczas układania stosu z resztek zegara. Wygładził papier i przyjrzał się temu, co najwyraźniej przedstawiało lewitujący nad lasem statek.
Podenerwowany, trzęsącymi się rękoma przebierał w popiele, wynajdując coraz to nowe skrawki. Rysunków było wiele, lecz większość przestawiała najwyraźniej ten sam obrazek – trójkątne UFO z trzema oknami w kopule, które unosiło się nad bieszczadzką puszczą. Z jednego wierzchołka pojazdu wystawał obiektyw, wyświetlający na powierzchni jeziora sunącego po wodzie potwora. Natomiast nad ujętym na skraju kartki domem roztaczał się nimb, którego źródłem była kobieta o dużych czarnych oczach.
Robiłeś wszystko, by lękała się jeziora – pomyślał. By została w domu, zamiast biec tam i się utopić, prawda, szary trójkącie? Niestety, żaden obrazek nie może równać się ze schizofreniczną halucynacją…
*
Kilka dni później odbył długą rozmowę z Izą. Mówili szybko i nerwowo, przez drzwi, milkli na długie minuty. Ale rozmawiali.
Marek opowiedział o swoich niepokojach i znalezionych w ognisku rysunkach Basi. Przepraszał i prosił. Skarżył się i żądał. A Iza momentami wydawała się prowadzić zupełnie inną rozmowę.
– Czasami, gdy tak siedziałam i patrzyłam w gwiazdy, wydawało mi się, że świat nie istnieje… Że jestem sam – dodała zmienionym głosem, który po krótkiej pauzie stał się ponownie głosem astrofizyczki. – Tęskniłam za twoim uśmiechem i dotykiem, a jednak tęskniąc w ten sposób, nie rozumiałem, czego poszukuję. Miłości? Czym w ogóle jest miłość, Marek?
Charkot, którym odpowiadała, z pewnością nie należał do Izy. Marek wyczuwał w nim dysonans, jakby rozmawiał z dwiema osobami naraz. Ten zmieniony ton kojarzył mu się z widzianą z oddali rzeką, w której zamiast wody płynął olej. Pozornie tylko nieco bardziej żółtą. W rzeczywistości – zupełnie inną.
– Izka, czy ty naprawdę nie wiesz? – szeptał do szczeliny między drzwiami a framugą. – Przypomnij sobie te wszystkie noce świętojańskie… To jest miłość.
– Przecież pamiętam! Teraz już tak. Tak mi się zdaje. Mimo to wciąż… zbyt wiele miejsc, zbyt wiele twarzy. Za długo to trwało… Powoli miesza mi się, co jest iluzją, a co rzeczywistością. Dwa poronienia, kochanie. A teraz Basia… Czym sobie na to zasłużyliśmy?
Na to pytanie Marek nie znalazł odpowiedzi. Oparł czoło o drzwi. Wspomniał nieprzespane noce i przeraźliwe wrzaski z dziecięcej sypialni. Wizyty u lekarze i decyzję Izy, że porzuci to, co kochała najbardziej – gwiazdy.
Bez sensu. Zupełnie bez sensu… – pomyślał.
– To była długa podróż – kontynuowała Iza tym strasznym, zmienionym głosem. – Spoglądałem na nich wszystkich i choć widziałem, co czują, nie potrafiłem tego zrozumieć. Nadal mam wrażenie, że żyjemy w jakimś innym, pomylonym świecie. To… parzy. Jego uczucia, myśli i słowa.
Podobnych dyskusji odbyli w kolejnych miesiącach wiele. Iza, zwykle schowana za zamkniętymi drzwiami, opowiadała o sobie i zadawała pytania o kwestie, wydawałoby się elementarne. Czym jest miłość? Czym jest wojna? Co znaczy „żyć” i jaki jest sens życia? Im dłużej rozmawiali, tym częściej w jej krtani rozbrzmiewał oleisty charkot.
Na temat trójkątnego statku nie chciała mówić, a gdy wracał temat spalonych rysunków córki, zaczynała płakać.
W gwieździste noce kategorycznie zabraniała mu też wchodzić do sypialni. Powtarzała, że „nie chce mu się pokazywać w tym stanie”. Co miała na myśli, dowiedział się po niecałym roku, w trakcie kolejnej nocy świętojańskiej.
*
Marek przyzwyczaił się już do rozmowy z zamkniętymi drzwiami, które stały się mu bliższe niż samotne noce w fotelu, ze szklanką w ręku.
– Kiedy zniknęła, zagubiłam się – cedziła Iza, głosem tak zmiennym, jak układ szkiełek w kalejdoskopie. – W czasie i przestrzeni. Znikło wszystko, co znałem, kochałam… a nawet nienawidziłem. Były tylko gwiazdy. Jakże inne od tych za oknem. Wiiiiiększe!
– Izka, o czym ty…
– Marek.
– Tak?
– Nie… nie słuchaj mnie.
Po tej nieoczekiwanej odmowie nastąpiła dłuższa niż wcześniej chwila milczenia. Marek nacisnął klamkę – drzwi po raz pierwszy były otwarte. Iza siedziała na łóżku, jakby na niego czekając.
– Nie słuchaj mnie. Ja nie wiem, co… się stało, ale utknąłem tam, daleko, i nie potrafiłem się wydostać. Pamiętałem tylko je… GWIAZDY.
– Izka, co ty, co się…?! – Marek zapalił światło i spojrzał w puste, czarne jak dwie bryły węgla, oczy żony. Na ich dnie płonęły gwiazdy. Tak jasne, iż zdawało się zupełnie niemożliwe, że wcześniej nie rozświetlały ciemności.
– Deneb… Altair… WEGA. Znajdowały się tam, obok siebie, a między nimi: jej oczy pełne gwiazd. Wypełnione światłem starszym niż światy, gorącym jak jej miłość do tych zegarów, płaczów, śmiechów, które zniszczyłem, uciąłem, jak mogłem to…
– Przestań! – ryknął Marek i przytulił żonę.
Drżała jak w gorączce. Jej urywany oddech sprawiał, że mężczyźnie pękało serce. Niczego nie pragnął bardziej, niż jej pomóc, lecz każdą próbę znalezienia rozwiązania przerywał widok nocnego stawu i drobnej sylwetki Basi.
Marek nie po raz pierwszy pożałował, że czasu nie da się cofnąć.
*
Lekarze wszystko zrzucali na karb traumy po utracie dziecka. Mówili, że Iza potrzebuje czasu, że „to przejdzie”. Że jednym zajmuje to mniej czasu, a innym więcej. Ale nie powiedzieli, że w pewnych okolicznościach czas również zabija.
Iza chodziła osowiała i odzywała się półsłówkami. Niewiele jadła i właściwie zrezygnowała z opuszczania domu. Gdy odzywała się do Marka, w jej głosie pobrzmiewał ten dziwny ton. Rzeka oleju. Mężczyzna miał wrażenie, że gdyby próbował ją przepłynąć, niechybnie by utonął.
Tydzień później Iza umarła.
W ciszy i bez dramatycznych gestów, po prostu położyła się do łóżka i już nie wstała.
Marka przez wiele kolejnych nocy prześladowała szarość jej skóry, cienka linia pełnych niegdyś warg i zapadnięte policzki. Widząc, jak bardzo Iza zmieniła się pod wpływem dręczącego ją charkotu, mężczyzna zrozumiał, że z duszy jego ukochanej pozostały strzępy, ledwie przypominające osobę, którą Marek poznał i pokochał.
*
– Ding-dong, ding-dong – powtarzał wdowiec, siedząc w fotelu ze szklanką whisky w dłoni. Jego skołatany umysł usilnie próbował wrócić do tych szczęśliwych dni, kiedy Iza z Basią układały razem puzzle, a jego największym zmartwieniem był wywieziony z domu zegar.
Wpatrywał się w fikusa i wyobrażał sobie, że jest on wielkim, roślinnym odpowiednikiem pamiątki rodzinnej.
– Gdzie jesteś, skurwysynu, i co jej zrobiłeś!? – wykrzyczał, próbując przegnać ciszę, która wciąż wracała nieproszona.
Nadal miał wątpliwości co do widziadła, które tamtej pamiętnej nocy pojawiło przez obiektywem teleskopu Izy, ale tajemnicze rysunki Basi i śmierć żony jasno wskazywały, że cała sprawa posiada drugie dno. Żadne słowa lekarzy i policjantów nie mogły go przekonać, że był to tylko nieszczęśliwy zbieg okoliczności.
Dopił whisky i nalał sobie kolejną szklankę. Znów wypił, pustą butelkę rzucił przez ramię i usłyszał satysfakcjonujący brzęk – kolejny wróg napastującej go ciszy.
– Może to rzeczywiście trauma?
Cisza zawładnęła domostwem, w którym poruszała się tylko klatka piersiowa Marka.
– Gdybyś… Może gdybyś się nie urodziła, nigdy by do tego nie doszło – rzucił w przestrzeń ze łzami w oczach.
*
Tydzień później Marek odbył długą rozmowę z matką i w przypływie silnej woli wyrzucił z domu cały alkohol. Posprzątał salon i kuchnię, po czym pojechał na wycieczkę, by skorzystać z ostatnich dni lata.
Gdy wrócił do domu, umył liście fikusa i wszystkie okna. Następnie usiadł z kawą przy biurku i ponownie przyjrzał się wygrzebanym z ogniska rysunkom Basi.
Kim ty, do kurwy nędzy, jesteś? – zastanowił się, wspominając starca, którego widziała Iza wewnątrz unoszącego się nad lasem obiektu.
Nikt mu nie odpowiedział. Marek wspomniał wszystkie noce od śmierci Izy, które spędził na obserwacji nieba, jednak ani razu nic nie zburzyło spokoju przestworzy. Żaden starzec w trójkącie, żadne niewidzialne bariery.
Przywołał rozmowy z Izą i zastanowił się nad pytaniami, które zadawała. Niektóre z nich powtarzały się, a do ich wyrażenia astrofizyczka używała różnych słów. Niemniej, idea pozostawała ta sama.
Czym jest miłość? – zastanowił się Marek. – Przecież… to należy rozumieć intuicyjnie. To zbyt złożone uczucie, by je precyzyjnie zdefiniować. Nikt nie otrzymał „próbki” z miłością, by później porównywać to doznanie z tym, co czuje. Taki człowiek mógłby więc powiedzieć, że nie wie… bo nigdy nie kochał.
Czy kochałeś kiedyś Izę? – spytał cichy głosik w jego głowie. – A Basię?
Czym jest życie? – kontemplował dalej. – Ale… biologiczne? Takie łatwo określić, ale czy życie musi mieć tylko jedno oblicze? Skoro komputer działa, czy nie można również powiedzieć, że żyje? Naukowcy od lat zwracają uwagę, że obcy mogą funkcjonować na zupełnie innych zasadach i z tego powodu nie możemy ich wykryć. Bo nie jesteśmy w stanie nawet pojąć, że żyją obok nas.
Spadł deszcz. Krople dudniły o szyby, bieszczadzka puszcza potrząsała gałęziami. Przez polanę, na której dawno, dawno temu Marek i Iza dawali dowód prawdziwej miłości, przebiegła niedźwiedzica. W ślad za nią podążały popiskujące ze strachu młode – zanosiło się na burzę.
Technolog wziął zimny prysznic, który pozwolił mu nieco oczyścić umysł, po czym włączył komputer i otworzył okno przeglądarki.
Tak jak się spodziewał, doniesieniom o UFO nie było końca, choć te najbardziej konkretne pojawiły się dopiero u schyłku XIX wieku. Tajemniczy obiekt latający widzieli astronom z Greenwich oraz rolnik z Denison. W obu przypadkach przypominał on raczej balon niż spodek czy trójkąt.
Dopiero w latach czterdziestych XX wieku wysnuto hipotezę o pozaziemskim pochodzeniu zjawiska i zasugerowano, że ma ono związek z obcą cywilizacją o wyższym poziomie technologicznym niż Ziemianie.
Pogłoski padły na podatny grunt i niedługo później cały świat widział UFO. Alianckim pilotom towarzyszyły tajemnicze kule światła, a w Skandynawii z nieba spadały rakiety-duchy. Nad Kalifornią ostrzelano obiekt, który następnie rozpłynął się w powietrzu.
Plotkom nie było końca. Niektóre bardziej wiarygodne, inne mniej, część z dołączoną dokumentacją zdjęciową, a nawet, w kolejnych latach, filmową.
Marek przedzierał się przez te wszystkie doniesienia, w których zastanowił go jeden fakt – część ludzi dostrzegała UFO jeden jedyny raz, a inni widzieli je kilkakrotnie na przestrzeni lat. Wśród rodzin tych osób zdarzały się również tajemnicze zgony.
Ile wśród tych ludzi było kobiet? – zastanawiał się, przeglądając przypadki. Nie potrafił pozbyć się wrażenia, że nad każdą z wymienionych osób lewitował trójkątny obiekt i patrzący przez okno starzec z zapłakanymi oczyma. – Czyżbyś naprawdę tak długo szukał, wnikał w ich umysły i zadawał te same, elementarne pytania? Usilnie poszukiwał znaczenia tego, czego najwyraźniej nie potrafisz zrozumieć?
Przejrzał kilka kolejnych stron, wreszcie zatrzymał się na szczególnie interesującym artykule o incydencie z lasu Rendlesham.
„Na polanie odkryto pojazd wielkości czołgu w kształcie bryły o czterech trójkątnych ścianach. W dotyku przypominał podobno ciepłe szkło. W pewnej chwili wzbił się w powietrze i odleciał”.
Serce Marka zaczęło bić szybciej. Czworościan foremny? Przecież, gdyby spojrzeć na niego z dołu, widoczny byłby tylko… trójkąt.
Mężczyzna, wstrzymując oddech, przeczytał o amerykańskich żołnierzach, którzy dostrzegli dziwne błyski, a gdy ich śladem doszli do pobliskiego lasu, ujrzeli spoczywający na polanie statek. Jego powierzchnię pokrywały inskrypcje przypominające egipskie hieroglify. W pobliżu UFO czuło się dziwne napięcie, nieokreślone, szczypiące skórę „prądy". Niedługo później pojazd rozbłysnął i zniknął, jednak w ciągu kilku następnych dni wracał do Rendlesham. O jego obecności zaświadczały kolejne osoby…
Marek otworzył nową kartę i w zakładce „grafika” obejrzał zdjęcia wspomnianej polany.
Wygląda trochę jak nasza łąka – skonkludował i poszedł zrobić sobie następną kawę. Czuł się zarazem podekscytowany i przerażony.
–^–
Oglądany z góry, świat wydawał się znacznie spokojniejszy, bardziej uporządkowany. Marek spojrzał na drzemiącego w siedzeniu obok tłuściocha. Nie pamiętał, kiedy ostatnio leciał samolotem bez Izy. Albo Izy i Basi, póki córka była jeszcze w stanie latać samolotami.
Wkrótce wylądował na lotnisku w Londynie i przesiadł się do pociągu. Całą drogę do Ipswich próbował zebrać myśli. Przerażała go pustka, jaką dostrzegał w swoim sercu. Wspominał wszystkie dni, podczas których jego żona powoli umierała, a on potrafił tylko patrzeć na dno butelki. I w poruszających się refleksach dostrzegać inne, fałszywe rzeczywistości.
*
O tej porze roku las Rendlesham odwiedzało niewielu turystów. Spacerując między drzewami, Marek spoglądał na nagie pnie i sypiące się z koron zeschłe liście. Gałęzie trzeszczały na wietrze.
Minął opustoszałe pole kempingowe i plac zabaw. Ludzie o pochmurnych twarzach przemykali wśród paproci jak cienie, ciągnąc za sobą markotne stare psy.
Ptaki tu nie śpiewały.
Marek szedł bezmyślnie przed siebie. Oczekiwał jakiegoś impulsu – charakterystycznego drzewa, stawu, głazu albo wzgórza. Czegokolwiek, co kojarzyłoby się z bieszczadzką puszczą.
W końcu zapadły ciemności, a on, jakby za sprawą ingerencji jakiejś wyższej istoty, wyszedł na rozległą polanę z kręgiem wypalonej ziemi pośrodku.
W jednym momencie stał samotnie, w następnym naprzeciw niego pojawił się statek wielkości dużego garażu o trzech trójkątnych ścianach. Z oknem na każdej z nich. Zaistniał tak nagle, jakby był tam od początku, a Marek dopiero po chwili zdołał go dostrzec.
Pojazd trwał nieruchomo na jednym z wierzchołków. Mężczyzna dotknął gładkiej powierzchni. Przypominała nagrzany metal, choć jednocześnie delikatnie uginała się pod palcami.
Nagle fragment ściany zniknął, ukazując jego oczom skryte w mroku wnętrze. Marek stanął na platformie, która momentalnie objęła go i przeniosła na wysokość ciemnej jamy. Wyglądała jak otwarta gardziel potwora. Mężczyzna bez lęku zrobił krok.
Ściany, pokryte opalizującą, przypominającą masę perłową substancją, pojaśniały, ukazując niezwykłe wnętrze.
Niemal całą przestrzeń UFO zajmowały wystające ze wszystkich czterech ścian postumenty, na których zamocowano kule wielkości piłek plażowych. W każdej z nich tkwiły oczy.
Setki gałek ocznych. Wszystkie unoszące się w bezpostaciowej miksturze, wpatrzone w niego, gdy przechodził między makabrycznymi trofeami. Gdy odwracał od nich wzrok, bezosobowe tęczówki mieniły się gwiazdami.
Kapsuła pamięci. Świadectwo wielu krzywd, pomyślał.
Nieopodal środka statku znalazł również oczy, które ukochał najbardziej na świecie. Spojrzał w czarne tęczówki Izy i przemknął palcami po otaczającej je bańce.
Czy naprawdę tego chciał? – zastanowił się. – Doprowadzić ją do obłędu? Ukraść jej oczy i sączyć w nie truciznę, póki nie oszaleje i umrze? Tylko… dlaczego próbował ocalić Basię?
Od środka statek sprawiał wrażenie znacznie większego. Gdy Marek szedł, jego ściany zdawały się uginać, zmieniając krzywizny w ten sposób, by zawsze miał pod nogami poziomą powierzchnię.
Wszystko to zeszło jednak na dalszy plan, kiedy mężczyzna zbliżył się do lewitującej na środku statku formy.
Przezroczysta bryła wirowała wzdłuż nieistniejących osi. Zmieniała się, paradoksalnie pozostając niezmienną. Drżała, rozciągała się i skracała. Mimo swej dynamicznej natury, posiadała pewną bazę, w której Marek rozpoznał czworościan foremny. Stąd doszedł do wniosku, że musi spoglądać na nic innego jak pentahedroid – trójkąt równoboczny przedstawiony w czterech wymiarach przestrzennych.
Serce statku.
Naprzeciwko niego znajdował się jedyny we wnętrzu fotel, zajmowany przez skurczonego, powykręcanego starca. Marek spojrzał na jego wykrzywioną bólem twarz i wzdrygnął się odruchowo. Szeroko otwarte oczy wyrażały obłęd.
Coś w postaci pilota UFO sprawiało jednak, że wyglądał przerażająco znajomo. Marek nie był pewien, czy to ze względu na sylwetkę, wygięcie warg, czy rozstawienie oczu – starzec przypominał mu znacznie starszego, zmaltretowanego krewniaka. Albo jego samego. Wypaczonego.
Technolog przypatrzył się dokładniej ciału – oparte na podłokietnikach ręce starca zostały odwrócone, tak że kciuki kierowały się na zewnątrz. Ponadto zdeformowane stawy uniemożliwiały mu zapewne wykonywanie najprostszych czynności. A przy tym nic nie wskazywało, by zmiany te spowodował jakiś wypadek czy skomplikowana operacja.
Marek raz jeszcze rzucił okiem na pentahedroid. Zaczęło w nim kiełkować straszne przypuszczenie. Zsunął pilotowi buty i upewnił się, że jego stopy wyglądają podobnie jak ręce – z pewnością nie był w stanie się na nich poruszać.
Życie tego człowieka musiało wiązać się z uporczywym bólem.
To niemożliwe. Przecież on się taki nie urodził – pomyślał, a stara opowieść o płaszczakach wychynęła z odległych wspomnień.
~
– To jest płaszczak, istota żyjąca w dwóch wymiarach – powiedział profesor fizyki, rysując na tablicy kontur człowieczka z zaznaczonymi kilkoma narządami.
– Widzi to, co jest nad nim, a także obok niego – dodał, zaznaczając osie “x” oraz “y”. – Nas jednak nie dostrzeże nigdy, bo spoglądamy na niego z GŁĘBI, z trzeciego wymiaru. Dla niego jesteśmy jak istoty nadprzyrodzone! Gdyby był naklejony, a nie narysowany…
Zawiesił głos i zmazał gąbką narządy płaszczaka, rysując je na odwrót.
– …gdybyśmy go wyciągnęli do trzeciego wymiaru, obrócili i wsadzili z powrotem, byłby właśnie TAKI. Z zewnątrz ten sam, a jednak inny. Gdybyście więc spotkali kiedyś człowieka, którego narządy w trakcie życia uległy odwróceniu, daję wam słowo, że został on…
~
…wciągnięty do czwartego wymiaru – dokończył Marek i ponownie spojrzał na zmaltretowanego starca. W jego przypadku „obrócenie” z pewnością poczyniło większe szkody. Wdowiec nie znał się na medycynie, lecz pilot nie wyglądał na kogoś, kto odchodził bezboleśnie.
Popękane gałki oczne spoglądały w milczeniu na Marka, który bił się z myślami. Kimkolwiek był starzec, wszystko wskazywało na to, że zdołał skontaktować się z istotami innego z wymiaru i powrócić.
– Bylibyśmy dla nich bogami… – rzucił technolog w przestrzeń.
Przed jego oczyma stanęła blada i spocona Iza. Leżała na sali porodowej, przyciskając do piersi Basię. Nawet nie miał świadomości, jak bardzo był wtedy szczęśliwy.
– Och, Boże… Co ja zrobiłem, Izka? On, kimkolwiek był, próbował nas ostrzec, uchronić przed… Jezu, jak ja mogłem…
Setki gałek ocznych spojrzało na niego współczująco. A może drwiąco?
Pomysł, na który wpadł Marek, wydawał się aktem największej rozpaczy, czy miał jednak cokolwiek do stracenia? Obecność dziwacznego pojazdu i starca sprawiały, że postanowił uwierzyć w to, co zdawało się niemożliwe.
Wyciągnął rękę ku wirującemu pentahedroidowi, a czterowymiarowa figura znieruchomiała, rozchylając czworościenne wieka. Wyglądała jak najdoskonalszy, matematyczny kwiat.
Mężczyzna nie zauważył niczyjej obecności, ale poczuł na ręce coś chłodnego. Uśmiechnął się.
Oczy z najbliższej bańki spoglądały na niego rozpaczliwie, jakby próbowały zatrzymać ukochanego. Dla niego czarne tęczówki pozostawały jednak tak samo niewidoczne, jak wyskrobane paznokciem na przynależnym im postumencie słowa: Przepraszam, Izka… Odpokutuję swe winy i odnajdę cię.
– Choćbym trafił do piekła, wyrwę się stamtąd i wrócę, kochanie. Nie zapomnę twoich uśmiechów i twoich gwiazd. Jeśli pokuta rzeczywiście jest możliwa… odbędę ją – powiedział jeszcze i zniknął. Tak nagle, jakby nigdy go tam nie było.
Pozbawione dalszych komend UFO rozsypało się na części drobniejsze niż pył.
*
Przeszłość miała pokazać, czy Marek zakosztuje – tym razem z przestworzy – kolejnej nocy świętojańskiej i piękna błyszczącej na niebie Wegi.
I czy wszystko powróci do zera.