Atawizm kazał mi stać, siadać, leżeć, klęczeć czy kucać tuż pod ścianą, plecami do niej. Stanowiło to naturalny odruch obronny, odziedziczony po jaskiniowych przodkach, zapewniający, że nic z tyłu mnie nie zaatakuje, kiedy będę jadł, czytał albo pisał. Podczas wykonywania tych czynności musiałem mieć pewność, że nic się nie zaczai, by napaść na mnie znienacka. Wszystkie krzesła i fotele w domu były obrotowe – wystarczało je odpowiednio przekręcić i usiąść, nie odsuwając od ściany. Dzięki temu czułem się bezpieczny.
Nie do końca. Zdarzało się, że cichy chrobot na ścianie zwiastował obecność pająka, skorka, chrząszcza albo dużej muchy. Odgłos nóżek stawonogów, ich żuwaczek, skrzydeł i pancerzyków napawał mnie lękiem. Malowałem ściany coraz gładszymi farbami, żeby draństwo nie mogło się przyczepić, podpełznąć, powspinać.
Na biurku i stole ustawiłem lustra, które pozwalały obserwować przestrzeń za plecami. Po każdym kęsie jedzenia, łyku napoju i każdym napisanym zdaniu zerkałem, czy nie dojrzę w zwierciadlanej powierzchni cienia ruchu.
Nic, ale to nic nie miało prawa zakraść się na moje tyły, kiedy tkwiłem, poruszając co najwyżej rękami, bezbronny i wystawiony na ataki.
Kiedy szedłem lub biegłem, zagrożenie było mniejsze. Potencjalny napastnik musiałby idealnie zsynchronizować ruchy, trafić dokładnie w ten moment, kiedy znajdziemy się na jednej linii, kiedy ułamek sekundy zadecyduje o tym, czy trafi we mnie, czy też nie trafi. Jeden krok w nieprzewidzianą stronę, pochylenie głowy, potknięcie, rozwiązana sznurówka, krzyk, ptasi świergot, klakson – każdy dźwięk, który mógł odwrócić uwagę – wszystko to dzień w dzień ratowało mnie przed niespodziewanym atakiem.
Głos w umyśle podpowiadał czasem, że każde z tych drobnych zdarzeń może stać się przyczyną mojej zguby. Jeśli pochylę głowę tak, że znajdzie się na torze pocisku w jednym jedynym feralnym ułamku sekundy. Jeśli uskakując przed trąbiącym samochodem wpadnę pod pojazd nadjeżdżający z drugiej strony. Na razie jednak rzeczywistość była po mojej stronie: żyłem.
Aż nastał dzień fatalny.
Siedziałem wciśnięty między gładką jak szkło ścianę a biurko, lustra po obu stronach laptopa pokazywały absolutną biel powierzchni za plecami, obraz w nowo zakupionej kamerce, zamontowanej pod sufitem i monitorującej obszar, którego nie obejmowały lustra, był martwy.
Napisałem kilka zdań, połowę z nich skasowałem. I kiedy po raz ostatni przyciskałem backspace, poczułem obecność. Czegoś, co nie miało prawa tam być. Nie gdzieś za mną, nie w miejscu, którego z pozycji zajętej przed komputerem nie widziałem.
Ogarnęła mnie panika.
Zawsze po dłuższym tkwieniu na krześle lub fotelu wymiatałem spod niego wszystko, co znalazło się na podłodze i mogło podstępnie się czaić. Były to zazwyczaj drobiazgi: kartka papieru, ołówek, okruszki. Nie schylałem się od razu. Nigdy nie wiadomo, co mógłbym zobaczyć, podnosząc spinacz. Kiedy podchodziłem do zadania uzbrojony w miotłę, stojąc z boku, w pełni kontrolując sytuację – to co innego.
Dziś nic nie spadło z biurka, na którym przezornie starałem się nie trzymać zbędnych przedmiotów. Mimo to czułem, że na podłodze, tuż pod ścianą, coś jest. Przyczajone, gotowe do ataku. Nie słyszałem chrobotu, a więc nie mogło to być zwierzę. Ani niepokojących odgłosów w rodzaju przedwiecznego mlasku, a więc nie istota z innego wymiaru. Nie miałem przed nimi zabezpieczeń, co spędzało mi sen z oczu. Sypiałem wciśnięty w ciasną przestrzeń, otoczony z wszystkich stron gładkimi ściankami specjalnego łóżka. Nie wiem zresztą, czy można ten stan nazwać snem, skoro nieustannie wybudzałem się, by mieć pewność, że nic nie przypełzło w krótkich chwilach braku świadomości.
To, co tkwiło teraz w ciasnej przestrzeni między nogą krzesła – za późno wymyśliłem ulepszony model: krzesło w postaci zintegrowanej ze ścianą bryły, niepozostawiające wolnej przestrzeni za nogami; półkę, na której siedziałbym po turecku, skulony i całkowicie bezpieczny – nie było żywe. Emanowało jednak przerażającą obecnością, a ja czułem pierwotny lęk na myśl o tym, że stopa może czegoś dotknąć, jeśli przesunę ją za daleko do tyłu.
Przez dłuższą chwilę tkwiłem w całkowitym bezruchu, wstrzymując oddech i nasłuchując. Potem bardzo ostrożnie obróciłem się z siedziskiem, zsunąłem z niego i postawiłem nogi na podłodze. I już oddychałem z ulgą, że jednak miałem omamy, skoro nic nie rzuciło się na mnie, kiedy usłyszałem brzęk. Kółko krzesła o coś zawadziło.
Poczułem rosnącą panikę. A więc jednak szósty zmysł nie okłamał mnie.
Pozostawało przykucnąć i spojrzeć w oczy niebezpieczeństwu. Zastanawiając się, czy jako broń powinienem wybrać miotłę, czy też jednak nóż, zrobiłem krok do tyłu. I wtedy rzeczywistość zaatakowała. Stopa poślizgnęła się na czymś podejrzanie mokrym, i wylądowałem na podłodze. W nozdrza uderzył mnie niedający się z niczym pomylić zapach. Lekko odurzający, z nutą owocową, zadziwiająco ostry w tak bliskim kontakcie.
Usiłowałem się podnieść, ale podłoga, a raczej to, co po niej pełzło, nie pozwalało wykonywać zbornych ruchów. Ciecz otaczała mnie, przenikała. Uniosłem lekko głowę i zobaczyłem. Przede mną ział otwór prowadzący w inny wymiar, a z niego wydobywała się krwistoczerwona ciemność, pochłaniająca wszystko na swej drodze.
Pamięć podsuwała mi niewyraźne obrazy. Kolacja, butelka drogiego wina, którą dostałem – od kogo? A może znalazłem? Ale skąd by się wzięła pod krzesłem komputerowym? – wrzeszczała świadomość, usiłując jednocześnie zrozumieć, co dzieje się z moim ciałem. Kolejny przebłysk pamięci: obracam się na krześle przy stole, czując, że świat staje na głowie. Słyszę brzęk, coś rozpryskuje się, otaczają mnie gniewne głosy. Ostatkiem sił przyciskam plecy do ściany, myśli odpływają, świat odpływa. Kiedy się budzę, wszystko jest czyste, lśniące jak wczoraj wieczorem, jeszcze przed kolacją. Jakby tamto było tylko koszmarnym snem.
Dopiero teraz uświadamiam sobie, że na stole brakowało butelki.
Teraz, kiedy kurczyłem się, zanikałem, zmieniałem kształt, a potem sunąłem po gładkiej, śliskiej powierzchni w stronę mrocznego tunelu. A jak już znalazłem się w jego wnętrzu, zobaczyłem, że ściany pokrywa siateczka drobnych pęknięć, niczym niegojące się rany. Sącząca się z nich krew łączy się z moją, moje tkanki stają się ścianami, które zasklepiają się w białawe blizny. W moje uszy – nie, nie mam już uszu – w moje jestestwo wdziera się huk, jakby ktoś wystrzelił korek z szampana, ale czas płynie w przeciwną stronę. A może to przestrzeń, bo widzę jak to, co było przed chwilą otworem, przez który zostałem tu wessany, zamyka się.
W pierwszej chwili czuję panikę, ale potem uświadamiam sobie, że jestem bezpieczny. Tak, jak nigdy nie byłem. Wokół mnie zamknęły się gładkie ściany, nic już nie będzie miało do mnie dostępu. Poprzez zabliźnione spękania patrzę na pokój, jego sterylną biel, monitor, na którym właśnie włącza się wygaszacz ekranu, ukrywając przede mną ostatnie zapisane zdania. Dobrze, myślę, pamiętając, że nie byłem z nich zadowolony. Teraz już nic nie ma znaczenia, jestem bezpieczny.
Błogie uczucie przerywa piekielny jazgot. A potem ból, przerażający ból w całym ciele. Sześć małych nóżek przemierza moją powierzchnię – ściany mnie nie chronią, uświadamiam sobie z przerażeniem, ja jestem ścianami – depcząc, raniąc, klejąc się do niezaschniętego jeszcze wina, a może krwi, w którą się przemieniło.
Chcę odgonić muchę, ale nie mam rąk. Chcę krzyczeć, ale nie mam ust. Zresztą, kto usłyszy mój krzyk?