Połecki jechał przez obóz, klnąc na czym świat stoi. Jeszcze kilka miesięcy temu rozbijał się po bogatych szynkach na śląskim pograniczu, gdzie nietrudno było i o rozrywkę, i o pracę. Nadal nie mógł pojąć, jak trafił na drugi kraniec Rzeczypospolitej, tu, na Dzikie Pola, na których podłoga w izbach była równą rzadkością co drzewa na stepie. Ale cóż, gdy stary przyjaciel prosi w gościnę, nie odmawia mu się, choćby mieszkał na ukrainie świata. A przecież nikt nie mógł przewidzieć, że akurat w tym samym czasie wojska kwarciane postanowią opuścić tę okolicę, zostawiając ją na pastwę tatarskiej ordy, we wspomnianym przyjacielu zaś obudzą się nagle nastroje patriotyczne, które obu ich zawiodą prosto pod pohańską paszczę.
Połecki myślał, że już nie może być gorzej, ale czarę goryczy przelało wezwanie od naczelnego wodza. Nie potrafił dociec, po co regimentarz pragnie widzieć takiego prostego szlachcica jak on. Im bardziej zbliżał się do kwatery dowódcy, tym czarniejsze możliwości rodziła jego wyobraźnia. W końcu dotarł do zameczku księcia Zbaraskiego, w którym na czas popasu stanął naczelny wódz. Poprowadzono go do głównej izby gródku. Pod przeciwległą do wejścia ścianą stał zasłany mapami stół. Nad nim pochylał się ubrany w prosty żupan, dojrzałych już lat człowiek – regimentarz Stefan Chmielecki, chorąży bracławski.
– Witam waszmości. Waćpan służysz w chorągwi panów Mikulińskich, nie mylę się?
– Tak jest, wasza miłość.
Chmielecki pokiwał głową.
– Powiadano mi, że w czas pokoju trudnisz się waść łowieniem infamisów. Zali prawda to?
Połecki zawahał się. Profesja łowcy głów nie miała wśród szlachty powodzenia, wzbudzała wręcz strach i obrzydzenie. Może regimentarz chciał go oddalić od obozu? Jednak, po chwili zastanowienia, szlachcic postanowił powiedzieć prawdę.
– Tak jest.
– To i z charakternikami zapewne miewałeś waszmość traktament?
– Jako żywo, wasza miłość.
– To dobrze, bo mam dla waćpana zadanie. Pewnie wiesz waszmość, żeśmy się onegdaj z Kozakami regestrowymi połączyli. Dzieje się wśród nich jedna rzecz, która mnie o szczerą alteracyę przyprawia. Otóż jeden z owych mołojców, niejaki Tychij z czehryńskiego kurzenia, trzyma ponoć sowę ogromną. Ta mi swymi śpiewami spać po nocy nie daje, a doszły mnie słuchy, że i między żołnierstwem ochotę umniejsza. Bo przecie wiadomo, że „kiedy sowa zakwili, umrzeć komuś po chwili”. Dość mamy w tej kampaniji zmartwień, nie trzeba nam jeszcze złych omenów.
– Nie może wasza miłość kazać po prostu Kozakowi sowę precz pognać, albo posłać pachołków, by na ruszt ją wbili? – zapytał z niechęcią. Nie myślał, że wezwano go, by ganiał za sowami.
– Widać, żeś waszmość nietutejszy. Wiedz, że z Zaporożcem nie lza się obchodzić jak z byle chamem. Wszyscy tu jesteśmy na łasce i niełasce hetmana Doroszeńki. Przeć ja mam pod sobą jeno sześciuset kwarcianych, garść pocztów prywatnych i kupę takich jak waćpan wolentarzy, z którymi nigdy nie wiadomo, co im do łba strzeli. A nietrzebaż wiele, by Kozaków rozsierdzić. Starczy jedna niepotrzebna wiolencyja, jedna niesprawiedliwość, a Doroszeńko wyprowadzi ze sobą z obozu cały regestr. A wtedy gorze nam i Rzeczypospolitej!
– Co tedy mam czynić?
– Musisz się waść wywiedzieć ostrożnie i bez hałasu, zali owa sowa to zwykły ptak, czy jucha jakaś diabelska. Kozacy przeciwko unii z Kościołem naszym gardłują, a sami raczej wiedźm z piekła rodem niż popów gotowi słuchać. Tedy charakterników, upirów, czarownic i całego tego czartowskiego pomiotu pośród nich nie brak.
Połecki mimo woli przygryzł wąsa. Jakoś nie chciało mu się wierzyć w demoniczne konotacje nieszczęsnego ptaka.
– A później?
– Pozbądź się po cichu sowy.
– Wasza miłość chyba nie wie, z kim mówi. Jestem łowcą infamisów, a nie rakarzem! – zawołał oburzony.
– Powiedziałem, byś się jej waszmość pozbył, nie zabił. Starczy, że porwiesz ptaka i wypuścisz gdzieś z dala od obozu. A jeśli to duch nieczysty, to chyba przegnanie go z tego świata nie ujmie honoru waści?
– Nie, wasza miłość. – Stłumił westchnienie.
– Jeno pamiętaj, że periculum in mora. Jeszcze tej nocy ruszamy magnis itineribus na wroga.
– Tak jest, wasza miłość, sprawię się na czas.
***
Przebijając się przez wypełniającą wieś zgraję żołnierstwa, Połecki czuł rosnący podziw dla regimentarza. Z braku wojsk kwarcianych, których większość poszła z hetmanem Koniecpolskim na północ, osłaniać ojczyznę przed zakusami szwedzkiego Lwa Północy, Chmielecki musiał zbierać ludzi skąd tylko się dało. I oto ten pochodzący z prostej szlachty człowiek, bez powagi buławy hetmańskiej, bez blasku wielkiego nazwiska, bez czaru pieniądza, bez pajęczyny rodowych koneksji, zdołał wydobyć jakby znikąd kilkutysięczną armię i zapewnić sobie wśród niej posłuch oraz szacunek. Osobie zdolnej uczynić coś takiego można było wybaczyć zabobonny strach przed sowami.
Tak rozmyślając, Połecki dotarł do brzegu Rosi. Obóz kozacki stał po drugiej stronie rzeki, ubezpieczając nadchodzącą przeprawę wojsk polskich. Szlachcic zostawił konia pod opieką czuwających przy promach pachołków i wsiadł na przewożącą gońców komięgę.
Wylądowawszy na drugim brzegu minął się z grupą ruszających w przeciwną stronę Kozaków. Zagadnął ich o Tychija. Odparli mu natychmiast, wskazując drogę do czehryńskiego kurzenia i opisując poszukiwanego Zaporożca, jako „tego z sową”. Podziękowawszy za wskazówki Połecki ruszył dalej. Szybko dostrzegł zaletę pozostawienia konia na drugim brzegu.
Choć zdarzało się to coraz rzadziej, do siczowego bractwa nadal przystępowała czasem kresowa szlachta. Idący pieszo, ubrany w szarą taratatkę, Połecki wyglądał właśnie na takiego ubogiego szlachetkę i nie zwracał na siebie niczyjej uwagi.
Obóz Niżowców, w przeciwieństwie do polskiego, świecił pustkami. Większość Zaporożców pociągnęła wraz z hetmanem Doroszeńką na podjazd ku Białej Cerkwi. Przez ostatnie dni Chmielecki z Tatarami zabawiali się wzajem w ciuciubabkę. Obu stronom brakło wieści o krokach przeciwnika, toteż na zwiady ruszał podjazd za podjazdem, ale jak dotąd wszystkie wracały z niczym. Dzięki tym okolicznościom Połecki posuwał się szybko, tym bardziej że obóz został doskonale zorganizowany według pułków, setek i kurzeni. Oddział Tychija rozłożył się na obrzeżach. Nie rozbił namiotów, Zaporożcy wylegiwali się na wozach taborowych, łypiących groźnie na przybysza lufami śmigownic. Pod jedną z kolas siedział na pieńku potężnej postury Niżowiec, strugając coś w kawałku drewna. Na jego ramieniu siedziała olbrzymia sowa. Miała czarne, przetykane popielatymi pióra. Dwie odstające kępki na głowie przywodziły na myśl diable rogi. Monstrualne szpony zaciskały się na muskularnym ciele Zaporożca, ale na jego twarzy nie widać było żadnych oznak bólu. Wielkie, płonące krwistą czerwienią oczy ptaka zwróciły się w kierunku nadchodzącego Połeckiego, jakby chciały go przebić na wylot. Szlachcic przełknął ślinę i, próbując nie patrzeć na upiorne zwierzę, przemówił głośno:
– Jest tu niejaki Tychij z czehryńskiego kurzenia?
– Jam jest ataman kurzeniowy Tychij. Szczo chcesz? – groźnie zapytał siedzący na pieńku Kozak.
– Przybywam z ordonansem jego miłości chorążego bracławskiego. Przeznaczon jest jeno dla atamańskich uszu. – Spojrzał wymownie na wozy, z których wyglądali rozbudzeni mołojcy, ciekawi nieznanego gościa.
– Mój nachalnyk hietman, ne rehimentar.
– Racz mnie wpierw wysłuchać, atamanie, a później zadecydujesz, czy wypada ci rozkaz wykonać, czyli też nie.
Kozak przez chwilę dalej strugał swoją figurkę, jakby nie usłyszał słów szlachcica. Połecki nie wiedząc, co planuje tajemniczy rozmówca, mimowolnie przysunął rękę do szabli. Wtedy jednak niespodziewanie Tychij skinął głową i wstał z pieńka. Wyszli poza obręb obozu. Sowa zerwała się z ramienia Niżowca i wzbiła ku chmurom, lecąc ku rosnącemu niedaleko nad brzegiem rzeki zagajnikowi. Połecki nawet nie mrugnął okiem. Z całych sił starał się nie okazać strachu, który zdradliwie wpełzał mu w duszę, przywołując jak najgorsze wizje. Czuł nieprzyjemne mrowienie na karku, myśląc o strasznych ślepiach, wbijających się w jego plecy. Przed oczami latały mu obrazy ptaszyska pikującego w dół, by urwać mu głowę. Łowca infamisów z racji swego zawodu widział wiele w życiu, ale ów ptak wyjątkowo działał na jego nerwy.
– Nu, szczo chce ten wasz rehimentar?
Połecki odchrząknął.
– Jego miłość nakazał mi poprosić cię, atamanie, byś wyzbył się owej sowy. Wojsko łacno jej obecność za zły omen poczytać może. Duch w nim upadnie, a przecie walna bitwa tuż, tuż.
Kozak zjeżył się i wsparł rękami o boki.
– Serdyty Lach z ciebie, skoroś śmiał mi to w oczy skazać. Jednak ne biaryj teho puchacza, bo puchacz to, ne sowa, za zły znak. Ten ptak to drug mój najliepszy. Ne raz życie me ratował i teraz ne zechce mne opuścić.
– A więc nie odprawicie owego… puchacza?
– Czy ja powinien to zrobić? Ne. Ja powinien tego ptaka trymać, bo z niem zwycięstwo naszem będzie.
– Jakże to?
Zaporożec pochylił się nad szlachcicem, tak że ten poczuł na twarzy ciepło jego oddechu.
– Wicie wy, kiedym pierwszy raz spotkał owego ptaka? Gdy nesmiarotnej pamięci hietman Konaszewicz-Sahajdaczny oddał ducha po chocimskiej potrzebie. Potim zjawiał się puchacz jeszcze ne raz, zawsze zwiastując wypadki szczęśliwe. Wirjam, że i teraz tak jest.
Połecki cofnął się o kilka kroków, położył dłoń na głowicy szabli. To dodało mu nieco pewności.
– Chcesz rzec, że… że owa sowa to duch Sahajdacznego? – zapytał zdumiony.
– Ne znaju. Ale tak, tak dumaju.
Zapadła chwila milczenia. Obaj patrzyli sobie z napięciem w oczy. W końcu Połecki zdjął rękę z szabli i widocznie się rozluźnił. Widząc to Kozak zapytał:
– Więc? Poniechacie sowy?
– Nie mogę, choćbym i chciał – odparł chłodno szlachcic. – Mam rozkaz. Jeśli jednak nie zamierzasz, atamanie, odprawić sowy sam, uczynię to za ciebie.
Nie czekając na reakcję Tychija, Połecki obrócił się i popędził w dół rzeki, w stronę zagajnika, ku któremu poleciał wcześniej puchacz. Zaskoczony Kozak przez chwilę jakby wrósł w ziemię. Gdy zrozumiał, co się stało, szlachcic był już daleko. Zaporożcowi pozostało tylko splunąć i pogrozić uciekinierowi pięścią.
– Spróboj, tchórzu! Puchacz i tak cię dopadnie!
Połecki puścił ten okrzyk mimo uszu. Nie zatrzymał się, aż wpadł między drzewa. Tam przystanął by odetchnąć. Tak haniebna ucieczka przed człowiekiem chłopskiej kondycji plamiła oczywiście honor szlachecki, była jednak lepszym wyjściem niż pojedynek z Niżowcem, na jaki bez wątpienia się zanosiło.
Tknięty dziwnym przeczuciem podniósł wzrok. Na gałęzi jednego z drzew siedział znajomy ptak. Przez ciało Połeckiego znów przebiegł dreszcz. Szlachcic odgonił ponure wizje i hardo spojrzał prosto w ślepia puchacza.
– A więc zostaliśmy sam na sam. Zali w istocie z samym hetmanem Sahajdacznym mam sprawę?
Sowa nic nie odpowiedziała, zamiast tego przewiercała stojącego przed nią człowieka swym hipnotyzującym wzrokiem.
– Jeśliś hetman, wiesz, co to jest w wojsku rozkaz – powiedział, siląc się na twardy ton. – Regimentarz nakazuje ci opuścić obóz. A szarża regimentarza jego królewskiej mości wyższa od hetmana kozackiego, szczególnie, jeśli ów jest już nieboszczykiem.
Tym razem zwierzę zareagowało. Sowa zaczęła jakby rosnąć i zbliżać się do Połeckiego. Myśli szlachcica został zagłuszone przez zimny szept, a raczej chór szeptów.
– Niepotrzebnieś wszedł między sprawy, których nie rozumiesz. Lecz już za późno, byś mógł się wycofać. Teraz jeno dwie drogi przed tobą. Puścim cię wolnym, a sami odejdziem. Wiedz jednak, że wtedy batalia, do jakiej jutro staniecie, będzie wiktorią synów Beliala. Możem was wspomóc w tej potrzebie i odmienić los, ale w zamian weźmiem twój żywot. Oto dwie drogi, życie lub śmierć. Wybieraj.
Połecki nie był przyzwyczajony do obcych głosów brzmiących wewnątrz jego czaszki. Skulił się, jakby po uderzeniu obuchem w głowę.
– Wybieraj! – powtórzyły stanowczo głosy, a puchacz zawtórował im dźwiękiem przypominającym szyderczy śmiech.
Szlachcic wbił dłonie w twarz, jakby ją chciał rozerwać, później zjechał rękami niżej, przyciskając je mocno do ciała. Prawa dłoń powoli zsuwała się w kierunku bioder. Gdy dotarła do pasa, nagle wyprostował się i wypalił wyciągniętym zza niego pistoletem prosto w ślepia sowy. Ptak zawył, zatrzepotał skrzydłami i spadł z gałęzi między zarośla. Połecki chuchnął na lufę i schował broń. Jego usta rozciągnęły się w triumfalnym uśmiechu.
– No mości puchaczu! – zawołał. – Rację miał jego miłość regimentarz, klęskę chciałeś na nas i na całą Rzeczypospolitą sprowadzić. Ale nie taka łatwa z imć Połeckim rozprawa!
Chętnie perorowałby dalej, jednak powstrzymała go świadomość, że wkrótce zjawi się tutaj zwabiony strzałem Tychij na czele całego czehryńskiego kurzenia. Należało uprzedzić pogoń. Wobec tego Połecki zrzucił taratatkę, po czym, w samej koszuli i hajdawerach, wypadł śpiesznie z zagajnika nad rzekę. Dochodziły go już krzyki pogoni. Nie czekając dłużej, wskoczył do wody. Umiejętność pływania nie była powszechna wśród braci szlacheckiej, on jednak, żyjąc długie lata nad jeziorem, wzwyczajał się w niej od dziecka. Bez trudu więc dotarł na drugi, bezpieczny brzeg.
Wykonał zadanie. Pozostawało tylko złożyć z niego raport regimentarzowi.
***
Szczęściem drobny incydent z puchaczem nie zaważył szkodliwie na stosunkach regimentarza z hetmanem. Przeprawiwszy się nocą przez rzekę i połączywszy z Kozakami, wojska Chmieleckiego dotarły do leżącego pod Białą Cerkwią Katońskiego Pola, gdzie, wedle zeznań schwytanych wreszcie języków, znajdował się obóz tatarski. Teren podmokły, otoczony naturalnym wałem, doskonale nadawał się do obrony. Ordyńcy obozowali więc bez większej czujności, sądząc, że wzgórza wstrzymają kozacki tabor i oddzielą go od polskiej jazdy, co pozwoli Tatarom rozbić po kolei obu przeciwników. Jednak Chmielecki nie dał się złapać w tę pułapkę. Na przedzie taboru postawił najszybsze kolasy tak, by mogły dotrzymać tempa kawalerii. Obie formacje wraz z brzaskiem wychynęły znienacka zza wału. Nie czekając na reakcję zaskoczonych obrońców, regimentarz zaczął rozwijać szyk bitewny.
Chorągiew Połeckiego stanęła na lewym skrzydle, za kwarcianymi. Już, już mieli ruszyć do miażdżącej szarży, gdy nowa przeszkoda nadciągnęła zupełnie niespodziewanie. Na przystępujących do krwawej rozprawy ludzi spadła nagła ulewa.
Połecki widział, jak w centrum szyku do Chmieleckiego dopadają pułkownicy poszczególnych chorągwi. Kłócili się o coś, oficerowie krzyczeli, wymachiwali rękoma nad głową. Zapewne próbowali przekonać wodza, że wobec deszczu niepodobna dokonać szarży po rozmokłym gruncie. Regimentarz jednak nic im nie odpowiadał, tylko z kamienną twarzą obserwował histerię podkomendnych. W końcu wyjechał spośród nich i ruszył wzdłuż szeregów czekającej na rozkazy kawalerii. Stawał przy każdej chorągwi, wygłaszając jakąś przemowę. W końcu dotarł do miejsca, w którym stał Połecki.
– Bracia! – krzyknął Chmielecki. – Oto w pięć tysięcy stoimy wobec czterdziestu tysięcy synów Beliala. Oto przeciwią się nam ziemia i niebo, jakby nieprzyjaciel miał je na swe usługi. Aleć czyż sławne wiktorie naszego oręża pod Kircholmem, Kłuszynem, Chocimiem, nie dowiodły, iż jeden Sarmata starczy za pięciu żołdaków cudzoziemskich? Czyż elearów pana Lisowskiego wstrzymały śniegi i lody, gdy nieśli ogień i miecz w kraje, w których nie postała wcześniej stopa chrześcijańska? Nie! Tak i nas nie wstrzyma ni wróg, ni deszcz, ni błoto, jeśliśmy godni naszych przodków!
– Vivat! Na pohybel pohańcom! – odpowiedziało kilkaset gardeł. Setki dłoni dobyły szabel, unosząc je nad głowami. Pole okryte zostało jakby stalowym dywanem.
Chmielecki popędził dalej, przemawiając w te same słowa po kolei do każdej chorągwi. Za nim podążył Doroszeńko i jął podnosić ducha swych Kozaków. Ulewa dawno minęła, a oni jeszcze lustrowali szyk, zaklinając wszystkich na miłość ojczyzny, by nie odstępowali w tak krytycznej chwili. Dopiero około południa regimentarz dał rozkaz szarży.
Pierwsze ruszyły chorągwie kwarciane, podprowadzane przez samego Chmieleckiego, dalej wolentarze i konni Kozacy. Połecki gnał, zbliżając się coraz bardziej do tatarskiego obozu. Mimo rozmokłego gruntu, konie sunęły jakby unosząc się nad ziemią. Żaden z nich nie ugrzązł, żaden nie upadł. Ordyńcy, jak gdyby wstrzymywani dotąd magicznym zaklęciem, dopiero wobec frontalnego ataku wyprowadzili swe zagony naprzeciw napastnikom. Gdy zbliżyli się na odległość strzału, Polacy dali ognia z bandoletów. Ze strony tatarskiej nie przyleciała w odpowiedzi ani jedna strzała.
– To cud! – krzyknął ktoś. – Rozmokły im cięciwy, a przecie nasze prochy suche.
W końcu linie obu wrogich armii wsparły się o siebie. Połecki wpadł tuż za kwarcianymi, wraz z szarą bracią wolentarzy. Rozległy się zwykłe dla bitwy odgłosy szczęku szabel, nienawistnych okrzyków i jęków rannych. Tatarzy stawiali dzielnie opór. Wkrótce też przeszli do kontrnatarcia i polscy jeźdźcy powoli, lecz nieubłaganie, zaczęli się cofać pod naporem liczby ordyńców.
Wtedy z przeciwnego krańca szyku walczących dobiegły Połeckiego dziwne okrzyki, jakby skrajnego przerażenia. Na niebie ukazał się tajemniczy, czarny punkt. Z daleka nie można było dobrze rozeznać jego kształtu, ale łudząco przypominał człowieka ze skrzydłami. Zdumieni ludzie przerwali na chwilę krwawą robotę, wpatrzeni w niecodzienne zjawisko. Tymczasem z okolicy, z której leciał dziwaczny cień, nadbiegły triumfalne wołania. Chwilę potem Połecki dostrzegł, że po drugiej stronie pola bitwy Tatarzy gromadnie uchodzą w stronę swego obozu. Widząc ucieczkę pobratymców, ordyńcy naprzeciw szlachcica wstrzymali natarcie, przeszli do obrony, a w końcu również rzucili się do ucieczki. Polacy popędzili za nimi. Niczym nagonka prowadząca osaczonego odyńca na czatujących myśliwych, zmusili Tatarów do zatoczenia półkola, tak że wpadli oni prosto na kozacki tabor. Tu powitała ich huraganowa salwa z armat, śmigownic, piszczałów i muszkietów. To ostatecznie zabiło ducha walki wśród sług Mahometa. Bitwa była wygrana, pozostawało tylko rozprawić się z niedobitkami.
***
Zwycięzcy rozłożyli się w zdobytym obozie. Regimentarz wraz z pułkownikami odbywał naradę nad planem pościgu za czambułami, których nie było przy głównych siłach tatarskich w dniu bitwy. Tymczasem Połecki poszukiwał swego przyjaciela. Ten walczył w czasie bitwy na drugim skrzydle i musiał z bliska widzieć to dziwne zdarzenie, które wywołało taki popłoch wśród ordyńców. W końcu szlachcic znalazł go, siedzącego na jednym z kozackich wozów. Bazgrał coś w swoim diariuszu. Połecki spojrzał mu przez ramię. Choć powoli zapadał zmrok, starczyło jeszcze światła by mógł odczytać: Przed Zaporożcami w potkaniu porwał się puchacz i Tatarzyna jednego, kolana się mu uchwyciwszy, zerwał z konia, który został zabity…
Po plecach szlachcica przebiegł znajomy dreszcz. Ten przeklęty ptak żył! I na domiar złego odnieśli dzięki niemu triumf nad Tatarami. Połecki potoczył pustym wzrokiem po obozie. Nadchodziła noc, czas, w którym puchacze wychodzą na łowy.