- Opowiadanie: maciekzolnowski - Iceman, czyli bardzo obrzydliwa horroro-komedio-bajka o szalonym lodziarzu

Iceman, czyli bardzo obrzydliwa horroro-komedio-bajka o szalonym lodziarzu

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Iceman, czyli bardzo obrzydliwa horroro-komedio-bajka o szalonym lodziarzu

Pamięć ludzka to diabelsko dziwna rzecz. My, ludzie, czasem rejestrujemy zupełnie nieistotne błahostki, a czasem zdarzenia traumatyczne, o których wolelibyśmy zapomnieć. Racławicką podstawówkę zapamiętałem głównie za sprawą trzech charyzmatycznych osób: kolegi Janika ze szkolnej ławy, który uprawiał strzelectwo, trenując ów piękny sport na kurach sąsiadów; psora od muzyki, któremu uczniowie wysmarowali raz smyczek sałatką i biedny nie mógł grać na swych skrzypkach; pani od geografii, od której podczas przerwy można było zdrowo oberwać po dupie wskaźnikiem za bieganie po korytarzu i która zwracała się do każdego: „ty ośle dardanelski”.

Były to lata osiemdziesiąte, piękne, olśniewające, kolorowe czasy. W naszej szkole działały wtedy trzy nieformalne stronnictwa: ciastkarzy, kwasiarzy i hot-dogowców. Ja należałem do ciastkarzy, jako że od zawsze uwielbiałem ciastka w polewie czekoladowej. (Nie żeby nie smakowały mi parówki i inne takie erzace, co to to nie. Ale podobała mi się faktura masy kakaowej). Byli wśród nas także sekretni – dlaczego sekretni, to za chwilę wyjaśnię – zjadacze ogórków kiszonych i zupełnie jawni pożeracze hot dogów z musztardą delikatesową. U prywaciarza po drugiej stronie ulicy je kupowali, i to akurat, kiedy nie miałem przy sobie żadnej kasy.

Z ogórkami było inaczej. No ba! Te mogły być za friko. Musiała nas tylko wyhaczyć szkolna kucharka, a następnie posłać po nie do sklepu. Potem człowiek skrycie je podjadał. A jak się spóźnił na lekcję, to miał wymówkę:

– Pse paniiii?!

– No?

– Musiałem pójść do pana plywaciala po ogólki.

No cóż, byli wśród nas tacy, co wciąż nie potrafili wymawiać tego cholernego „er” (niektórym to zostało na całe życie).

– I musiałem psynieść je do kuchni, a to jest stlasznie, stlasznie daleko. Wie pani?

Widziała. A my, uczniowie, doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z tego, co było najpyszniejsze. I nie chodzi tu wcale o jakieś tam ogórki, ciastka czy parówki. I teraz będzie właśnie o tym oraz pewnym ekstremalnym doświadczeniu, które chcąc nie chcąc zapamiętałem.

Do miejscowej szkoły gminnej (nazywanej zbiorczą) uczęszczały dzieciaki z okolicznych pipidówek. Nic więc dziwnego, że przybywali do nas tłumnie różni: kuglarze, sprzedawcy waty cukrowej, fajerwerków, hot dogów i oczywiście lodziarze. No bo w sumie to niby gdzie mieliby przyjeżdżać, jak nie do nas właśnie?

Ci ostatni bawili raz na tydzień na placu przed szkołą i kręcili lody oraz – ma się rozumieć – kasę podczas trwania długiej dwudziestominutowej przerwy. Sprzedawali lody na patyku, włoskie z automatu, lody gałkowe i przepyszne śnieżynki, przy czym te ostatnie były zwyczajnie the best. Szczególnie zapamiętałem jednego z tych tak zwanych „gości”: starego, łysego czterdziestolatka, bodaj miejscowego. I tu na marginesie małe wyjaśnienie odnośnie przymiotnika: stary. Otóż dla mnie wszyscy powyżej trzydziestego roku życia zdawali się być wprost niebywale, ale to niebywale starzy. Nazywaliśmy go Kapitan Hak, gdyż nie miał jednej ręki, a zamiast niej używał protezy.

Owego szczególnego dnia brylował podczas długiej przerwy, wykonując znane tylko sobie wywijasy, wygibasy, czyli układ akrobatyczno-taneczny jednorękiego lodziarza. Tak, wiem, jak to brzmi, ale nie stać mnie w tej chwili na inne, bardziej trafne określenie. Co ciekawe: jego nastoletni fani tłoczyli się już od pierwszej minuty szkolnej pauzy. No kurde! Aż chciałoby się zapytać: jak zdołali przybiec tak szybko, i to zaraz po dzwonku? Balonem przylecieli czy jak?

Tym razem Kapitan wyposażony był w ultranowoczesną protezę, którą specjalnie zamówił u Balbisza – miejscowego wynalazcy, konstruktora maszyn i urządzeń. Pozwalała mu ona na serwowanie lodów z automatu bezpośrednio z ręki, to znaczy ze sztucznej ręki, która zakończona była odpowiednim wypustem. W ten sposób otrzymał swój deser gruby Wrona, mój najlepszy kumpel Adaś, sportsmen Janik (ten od kur) i jeszcze paru łebków.

Zastanawiałem się, na ile w sumie starczy porcji z ukrytego w ręce albo rękawie zapasu? I co mistrzuniu zrobi, gdy trzeba będzie ów kulinarny show niespodzianie przerwać? Okazało się, że w piątej minucie szkolnej fermaty nastąpił spektakularny przełom i Hak ukazał nam swój ogromny, nagi, na maksa nadęty brzuch.

Był to rodzaj potężnej komory, żeby nie powiedzieć bębna, służącej do kręcenia lodzików. Ha, nigdy nie zapomnę widoku trzewi, od których mnie normalnie zemdliło. Skóra na lodziarzu była napięta tak bardzo, iż stawała się w paru miejscach przeźroczysta i cieniutka jak bibułka. Okazało się, że nie tylko mnie jednemu zrobiło się słabo. Przynajmniej miałem na tyle szczęścia, że niczego nie konsumowałem, w przeciwieństwie do bardziej pechowego Jamnika… Janika… i całej jego bandy głodomorów, pasibrzuchów, lodożerców.

Pierwszy na widok bańki-bibuły rzygnął gruby Wrona, zapaskudzając sobie fartuszek uczniowski. Na szczęście nie cały (też mi pocieszenie), ostała się bowiem reprezentacyjna część z tarczą szkolną. Nie potrafiłem pojąć, dlaczego w pauzach między kolejnymi atakami wymiotów Wrona wtranżalał swego lodzika? Czyż nie mógł powstrzymać się choćby na sekundę? Spokojnie zakończyć etap drugi (wydalania) i powrócić do pierwszego (przyswajania pokarmu)? Ktoś mógłby zarymować, wyciągając jednak fałszywy wniosek, że przecież wcale nie jest aż tak źle, skoro się wciąż żre.

Niestety niektóre ludzkie zachowania bywają zaraźliwe: właśnie w tym momencie starszy kombatant… przepraszam… repetent Kura – to nazwisko jest w tym kontekście ważne – puścił pawia w kierunku Janika, trafiając go tym, co najgorsze, najplugawsze i najsmrodliwsze w samą tarczę. A to pech! I wszystkim się zdawało, że był to jakiś rodzaj zemsty zza grobu kurzych zastępów anielskich. Potem pawiowali bodaj wszyscy niczym małe gorejące serafinki. O! Dżizus!

Tymczasem ciało sprzedawcy, czego nikt prócz mnie nie dostrzegł, ulegało daleko idącym i chyba nieodwracalnym metamorfozom. Fuj! To był ohydny obrazek, który jednak postaram się opisać (i niech mnie piorun trzaśnie, jeśli nie z tymi wszystkimi pikantnymi detalami). Zacznę może od głowy. Cóż… jego czacha, jego wielgachna łepetyna zrobiła się cała czerwona. Usta, w które stale pakował surowe jaja, truskawki i mleko w proszku, stały się otworem gębowym połączonym z bakiem, a raczej bębnem, jego ręka – ta zdrowa – zmieniła się w rodzaj roboto-podajnika. I nawet stopy sugar mana uległy przeobrażeniom i dostały kółek z hamulcami. Drżał cybercukiernik straszliwie, obsypując się niezdarnie latte w proszku i zwilżając nagi swój tors białkiem skapującym z niedomkniętych ust i ściekającym po caluśkiej brodzie. I chyba coś musiało pójść nie tak, bo temperatura w komorze bębna-bebecha spadła krytycznie poniżej dozwolonej minimalnej (minimalnej maksymalnej). I biedak zamarzł był na – jakby to powiedział farorz Zając – amen.

Niektórzy mówili potem – żeby nie wspomnieć o organiście Rawskim i tym drugim gadule z Ogrodowej – że racławicki iceman stał się sam jednym, wielkim, chodzącym, śmietankowym, kremowym, truskawkowym i jakże wonnym ice-creamem.

Nasze wspomnienia są porażająco dziwne. Czasem zapamiętujemy drobiazgi, a czasem zdarzenia traumatyczne, o których wolelibyśmy już raczej nie pamiętać. Mimo wszystko z całego serca, z najgłębszych trzewi, w których skryła się ma pokręcona dusza, życzę wszystkim wielbicielom słodkości smacznego (to tak na wypadek, gdyby akurat naszła tych ostatnich ochota na małego śmietankowego lodzika). Mniam, mniam!!!

Koniec

Komentarze

No cóż, Maćku, przeczytałam. Przepraszać mnie nie musisz, ale nie ukrywam, że wolałabym, abyś zamieścił coś całkiem nowego i fantastycznego.

 

– Ja mu­sia­łem pójść do pana pry­wa­cia­la po ogól­ki. –> Czy pierwsze r wymawiał? A może miało być: – Ja mu­sia­łem pójść do pana ply­wa­cia­za po ogól­ki.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

:D Twe życzenie jest dla mnie rozkazem, Reg.

Bez przesady, Maćku, nie czuj się “pod rozkazami” – ot, jeśli napiszesz coś fajnego, chętnie przeczytam. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Sądząc po liczbie znaków to chyba nadal szort?

http://altronapoleone.home.blog

:D Zmieniłem kategorię (i klasę chyba też). ;)

Twoje myśli i pióro chadzają zupełnie niezrozumiałymi dla mnie ścieżkami, Macieju. Zdarza się, że jest nam po drodze i moje oczekiwania oraz Twoje pisanie w iluś tam procentach się pokrywają. Ale tym razem nie mam pojęcia, o czym i dla kogo jest ta opowiastka. Początek to chyba wycinek autobiograficzny i jak to zwykle bywa, grypsy i szkolne żarty zabawne są tylko dla uczestników i opowiadającego. Potem przeskakujemy do części lodowej i zamienia się ona w jakiś obrzydliwo-makabryczny opis, przypominający opowieść jednego z bohaterów "Goonies" o zarzyganym kinie.

Jest jakiś niesmaczny urok w absurdalnym opisie przemiany(?) lodziarza w lodowe monstrum. Ale nie załąpałem, kiedy i dlaczego tak się dzieje. Lodziarz zaświecił brzuszyskiem, potem przeistacza się w maszynę do lodów. Chyba chodzi o wyobraźnię narratora i zamazane wspomnienia. Tylko dlaczego w takim razie inni zareagowali rzygiem na ten sam widok?

Nie zrozumiałem widać tej historii.

Po przeczytaniu spalić monitor.

Dzięki Mr. Maras. To prawda: zdarza się, że jest nam po drodze (z czego się cieszę). Niestety (a może i stety) tutaj uległem niesmacznemu urokowi absurdalnej przemiany lodziarza Haka oraz możliwości opisu takowej przemiany. Cieszę się, że wspomniałeś o “Goonies”, gdyż kojarzy mi się z moim dzieciństwem. Wypadałoby również przywołać “Stań przy mnie” (zarówno film, jak i opowiadanie Kinga). W kontekście dwóch rzeczonych arcydzieł wspomniana przez Ciebie obrzydliwość, jaką jest z całą pewnością solowe lub chóralne rzyganie, nabiera znaczenia symbolicznego. Nie mówiłem tego jeszcze? OK. Chodzi o to, że łapię się nieraz na tym, iż postrzegam swe dzieciństwo (spędzone w małomiasteczkowym i wiejskim środowisku lat osiemdziesiątych) przez pryzmat tych właśnie dzieł amerykańskich twórców. Istnieje pewna analogia między małomiasteczkowym środowiskiem peerelowskim a podobnym środowiskiem amerykańskim. O co chodzi, tego dokładnie nie wiem. Być może właśnie o ten specyficzny, niepowtarzalny koloryt minionych na zawsze lat, a wymiotowanie jest tylko dalekim echem upragnionej amerykanizacji, przejawem beztroski, swoistym katharsis, które oczyszcza nas z komunistycznej szarości i burości. Sorki, że aż tak się rozpisałem, i że stanąłem w obronie autotelicznej wartości rzygania, które to rzyganie stało się przedmiotem mych estetyczno-filozoficznych dociekań i studiów. ;) 

No, ja też bym wolała, żebyś napisał coś nowego. Tylko żeby to miało ręce i nogi. Znaczy, fabułę, fantastykę, sens i takie tam.

Babska logika rządzi!

No muszę przyznać, że Icemam jest wyjątkowo czarnym charakterem w tej historyjce. Rozbawiły niektóre fragmenty, ale ogólnie to… nie wiem co napisać. No, może że to jazda z górki bez trzymanki. :o

 

 

Finkla, a Ty znowu o mięsie (”ręce”, “nogi”)! No bójże się Boga!

 

 

Dzięki Black. Na imię ci Black, a na nazwisko – jak? Jack? A nie! Na nazwisko: Burn. Sorki, że tak mi się skojarzyło.

No masz rację z tą jazdą po bandzie. Czasem trzeba znaleźć się naprawdę nisko, by potem śmiało móc wzbijać się ku górze.

Normalnie, kanibal z Ciebie!

Babska logika rządzi!

Całkiem dobre, Maćku. Można to odczytywać na wiele sposobów. Karykatury szarego dzieciństwa lat 80-tych i jedynego lodziarza w małym mieście, metafory pedofilii, ukrytego (gdzieś na granicy) szaleństwa autora, któremu trudno jest się odnaleźć w obecnych czasach, próbą wołania o pomoc wywoływaniem szoku i pewnie jeszcze wiele innych. Lubię takie niejednoznaczne utwory. Tak długo, jak potrafię je na swój sposób zinterpretować. Jak nie potrafię, to nie lubię. ;)

Pozdrawiam.

 

Dzięki! I to mi się podoba, bo… któż z nas nie lubi być chwalony (”a często bywa zawiedziony ten, kto lubi być chwalony”). Kocham takie niejednoznaczne interpretacje, które uświadamiają mi coś (także i o mnie samym), czego być może wcześniej nie wiedziałem. Ale kanibalem, Droga Sylwio, to ja na pewno (nie) jestem! ;-)

No, nie wiem… Jeśli ja mówię “ręce”, Ty słyszysz “mięso”… ;-)

Babska logika rządzi!

No już dobrze, przyznaję się i na znak skruchy podnoszę ręce w górę (swoje ręce też). 

Czasem trzeba znaleźć się naprawdę nisko, by potem śmiało móc wzbijać się ku górze.

yes

Smacznego? Znowu… Już wiem, marzy Ci się blog kulinarny, Maćku ;) Tym razem nie skupiłem się na treści ale na Twojej radości z pisania. Postępowanie godne podziwu. Trzymaj się. Pozdrawiam Czwartkowy Dyżurny:)

:D A faktycznie: dobrze to wychwyciłeś, Czarny Tomaszu. Dopiero teraz to zauważyłem (”to” – czyli nagromadzenie i nadużywanie wyrazu “smacznego”). No, rzeczywiście, gdybym był premiowany za radość tworzenia miałbym z całą pewnością dużo… punktów. Tutaj to jest jeszcze nic, największe samozadowolenia odczuwałem popełniając “opka” o morderczym odkurzaczu (ubaw po pachy). Pozdrawiam również! MZ :)

Obiema rękami podpisuję się pod słowami Mr.Marasa. Tym razem rozminąłem się z tekstem – bywa. Choć doceniam też w jakiś sposób jego niejednoznaczność, bo jest wyrazista i prowokuje do przemyśleń, więc na pewno znajdą się amatorzy na nią :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

:D

Nowa Fantastyka