
Ogary poszły tropem.
Kilkuletnia Nawojka biegła szpalerem drzew, uciekając przed gnającymi jej śladem psami. Była zmęczona i bardzo przerażona. Chciała znaleźć babcię, która o poranku wyszła do lasu zbierać grzyby. Choć słońce już dawno minęło punkt w zenicie, starki nigdzie nie było widać. Nikt nie przejmował się jej stratą, oprócz ośmioletniej dziewczynki o wielkich, orzechowych oczach. Gdy nikt nie patrzył poszła w las, śladem starej maci.
Idąc wydeptanym duktem, minęła Trzy Dęby i stojący podle nich święty głaz. Ruszyła dalej ku Leczniczym Źródłom, gdzie zwykle spędzała czas z babcią. Tym jednak razem wszystko było inaczej. Pośród drzew i paproci jęła unosić się mgła, a wraz z nią zawyły psy.
Biegła na oślep, byle szybciej i dalej od idącej jej śladem pogoni. Wiedziała, że nie ucieknie. Nie miała już sił. Potknęła się i upadła na leśne runo. Jej nóżka ugrzęzła pomiędzy wystającymi konarami. Próbowała się uwolnić, ale było już późno. Ogary wyłoniły się z mgły, niby widma, szczerząc ociekające śliną kły. Słyszała ich warczenie, ujadanie oraz czyjś głos. Pomimo strachu zrobiła się nagle bardzo senna. Ostatnim co zobaczyła była wysoka niewiasta o kręconych włosach, swobodnie opadających z pod kwiecistego wianuszka.
*
Truchła zatańczyły, gdy wiatr zadmuchał pośród gałęzi.
Wrony zakrakały doniośle, zatrzepotały czarnymi skrzydłami na tle nagich drzew, chcąc przegnać, a może ostrzec, idącego w ich cieniu mężczyznę. Białowłosy szedł powoli, ostrożnie stawiając kroki i bacznie obserwując okolicę, wiedział, że jest w niebezpieczeństwie. Zwykle nie zwracał uwagi na takie emocje jak strach, czy wątpliwości – tym jednak razem było inaczej. Wszystko było inaczej. Wychodząc z lasu czuł grozę – strach, którego nie potrafił okiełznać. Przed sobą widział polanę, gdzieniegdzie upstrzoną brunatnymi, groteskowo powykręcanymi drzewami. Na ich gałęziach, zamiast liści, kołysały się dziesiątki wisielców. Wiedźmin rozejrzał się. Szukał wśród trupów kogoś, kogo miał odnaleźć i przywieźć z powrotem do zamku Hagge – nie znalazł.
Przyglądał się trupom jeszcze przez chwilę, próbując zarejestrować jak najwięcej szczegółów. Zdecydowana ich większość należała do młodych kobiet, niekiedy dzierlatek, różnego stanu i pochodzenia. Było to łatwe do określenia po ich odzieniu i różnorakich ozdobach. W głębi polany stała niewielka chata oraz kolejne upiorne drzewa, zbyt jednak daleko, aby można było zidentyfikować wiszące tam ciała.
Psiakrew – zaklął w duchu. Musiał wyjść zza linii drzew, aby zbadać resztę wisielców i co ważniejsze, aby dostać się do opuszczonej, na pierwszy rzut oka, chaty. Rzecz nie byłaby denerwująca, gdyby nie fakt, że wchodzący na polanę wiedźmin był zupełnie odsłonięty i widoczny dla każdego, kto obrałby sobie to miejsce za kryjówkę. Obawiał się niespodziewanego ataku. Szedł więc przygarbiony, na szeroko rozstawionych nogach, a jego dłonie mocno zaciskały się na rękojeści miecza. Denerwował się – nie byłoby w tym żadnej sensacji, gdyby nie fakt, że był wiedźminem. Jemu podobni łowcy potworów byli pozbawiani emocji w długotrwałym procesie mutacji po to właśnie, aby mogli bez przeszkód wykonywać swój fach. Jak było w rzeczywistości trudno dociec. Prawdą było jednak to, że czuł strach wyraźnie jak nigdy dotąd.
Zatrzymał się przed niewysokim płotem – znaczna jego część uległa już rozpadowi, pozostała trzymała się na słowo honoru. Kryta gontem drewniana chata porosła mchem i wszelakim innym zielskiem pobudzała jego medalion, który intensywnie drżał w jej bliskości. Dach zapadł się w połowie, wpuszczając nieco światła do wnętrza, rozświetlając brudne i stare błony okienne. Wiedźmin obszedł sadybę. Zajrzał do środka przez wyrwę w ścianie. W snopach bladego światła widział tańczący w powietrzu kurz, opadający na zniszczone sąsieki i komody – oglądał czarną izbę. Odstąpił i poszedł szukać wejścia – znalazł je. Drzwi wisiały na wyciągniętych zawiasach. Naparł na nie i momentalnie odskoczył. Wewnątrz domostwa dostrzegł blade kadaweryczne postacie o wielkich czarnych oczach. Intensywnie spozierały i wyciągały ku niemu widmowe ręce. Zaraz też usłyszał ich głosy, a raczej lament.
– Wyzwól! Wyzwól nas! – ochrypły, niski głos starca przebija się ponad wrzawę.
– Ratunku! – piszczy małoletnia dziewczynka. – Chcę do domu! Chcę do mamy! – słychać szloch i płacz innych dzieci. Krzyki kobiet i mężczyzn.
– Gdzie jesteś babciu!?
*
– Gdzie jesteś babciu? Babciu? – Nawojka przebudziła się z koszmarnego snu. Poczuła chłód i wilgoć zlepiającą kosmyki jej włosów. Ze zgrozą zorientowała się, że nie leżała na sienniku, a na leśnym runie. Podniosła się na czworaki. Dookoła panowała ciemność, gdzieniegdzie jedynie upstrzona srebrzystymi refleksami wilgoci i pajęczyn.
W mroku coś zaszeleściło.
– Babciu? Babciu, to ty? – dziewczynka próbowała dostrzec znajomą sylwetkę, ale było to niemożliwe. Zawołała jeszcze raz i drugi, po czym zamilkła, słysząc czyjeś kroki. Skuliła się pod krzewem paproci i czekała. Czekała, aż obudzi się, bo przecież to musiał być sen.
– To nie sen, myszko – melodyjny kobiecy głos rozbrzmiał tuż obok. – Jesteśmy w Szepczącym Lesie, a tu, jak wiesz, dzieją się dziwy. Chodź, zabiorę cię do babci.
Nie chciała się ruszyć, ale w głosie nieznajomej rozpoznała te same emocje co u swojej mamy. Dziewczynka wyciągnęła dłoń i dotknęła materiału – lnianej sukni. Czyjaś delikatna ręka, choć chłodna w dotyku, złapała ją i wyciągnęła z ukrycia. Usłyszała lekki, ciepły śmiech i zaraz też ujrzała niezwykle piękną niewiastę o czarnych kręconych włosach opadających z pod plecionego wianuszka. Chciała zapytać kim jest i co tutaj robi. Jak przegnała ogary, bo przecież widziała ją wcześniej. Skąd wie, gdzie jest babcia i dlaczego… dlaczego wszędzie panuje taka dziwna mgła.
– Chodź, kruszynko. Zaprowadzę cię – powiedziała, a jej głos wydał się Nawojce wyjątkowo bliski. – Wystarczy, że będziesz trzymała moją dłoń. Chodź. Zaprowadzę cię do mojej chaty. Tam czeka już twoja babcia.
*
Cisza.
Stał w milczeniu. W bezruchu siedziały też wrony, które bezszelestnie zleciały się na okoliczne drzewa. Ptaszyska obserwowały polanę. Przekrzywiały łeb podążając za wiedźminem. Mężczyzna odstąpił od obejścia. Widma zniknęły pozostawiając po sobie pustą, ziejącą chłodem, izbę.
Będę potrzebować czarodziejskiej pomocy – pomyślał z goryczą. Nie przepadał za czarodziejami. Wielokrotnie wykorzystywali go do własnych celów, nie raz pragnęli śmierci, ale przede wszystkim obdarzali go wyłącznie pogardą. Może w takim razie Baltazar? Spotkał go w trakcie śledztwa, gdy szukał podobnie zaginionej dziewczyny. Nie udało się jej znaleźć, ale znajomość pozostała. Byli też inni, których spotkał po drodze: Młoda akrobatka z Tretogoru, zielarka z Mallase, naukowiec z Oxenfurtu i jego ochroniarz, najemnik z Brothe. Wszyscy w jakimś stopniu byli zaangażowani w jego sprawę. Dzięki ich pomocy dotarł tutaj, do Szepczącego Lasu.
W głębi polany, na niewielkim wzgórzu, stała odwrócona do niego plecami wysoka niewiasta. Jak mógł jej wcześniej nie zauważyć? Przed oczami stanęło mu wspomnienie pustych czarnych oczu. Usłyszał przenikliwy bolesny pisk – ustąpił, ledwie się zaczął. Białowłosy otrząsnął się i poprawił chwyt na rękojeści miecza. Zbliżając się czuł rosnący niepokój, wręcz paraliżującą grozę, która zaczynała wypełniać każdą jego myśl. Wyczulony na magię wiedźmiński medalion wibrował nieustannie. Gdy kobieta odwróciła się, wiedźmin zatrzymał się.
Patrzyła na niego młoda panna o kasztanowych oczach i burzy czarnych loków opadających z pod plecionego wianuszka. Odziana w prostą suknię ściągniętą w pasie misterną plecionką, wyglądała identycznie do kobiety, której poszukiwał.
Kobieta nie odzywała się. Patrzyła, a raczej przeszywała go spojrzeniem pozbawionym jakichkolwiek emocji.
– Doskonale, że jesteś, wiedźminie – usłyszał jej głos choć nie poruszała ustami. – Muszę wrócić do domu, do moich komnat na zamku w Hagge. Jak rozumiem kasztelan i zarazem mój ojciec, wysłał cię na moje poszukiwania. Za serce mnie tym ujął… on oraz ty, że sprostałeś pokładanej w tobie nadziei.
Nie mógł się poruszyć, ani odezwać. Paraliżowało go zaklęcie.
– Tak, białowłosy, masz rację – przeczytała jego myśli. – Byłam jej końcem i zarazem nowym początkiem. Uwolniłam jej esencję i wykorzystałam naczynie jakim było jej ciało. Ciało, które zapamiętało czym jest ojcowska miłość. Zabierzesz mnie zatem do ojca, do Hagge, i powiesz mu dokładnie to co chcę, aby od ciebie usłyszał…
– I co dalej? – z trudem wyksztusił słowa ze ściśniętego zaklęciem gardła. – Omamisz czarostwem Wetera i jego załogę? Może jeszcze się każesz, kurwa, mianować kasztelanką?
– Nie, wiedźminie, nie będę żadną kasztelanką – postąpiła ku niemu. Wyciągnęła dłoń i dotknęła jego policzka. Jej dotyk kłuł zimnem i zarazem uspokajał. – Będę sobą i nią jednocześnie, a gdy przyjdzie czas, porwę następną niewiastę i przeżyję jej czas. Tak jak robiłam to dotąd.
– Czym ty, kurwa, jesteś? – zasyczał, czując jak powoli traci świadomość.
*
Wiodła ją na polankę, gdzie stała drewniana kryta gontem chatka. Z niewysokiego kominka unosiły się kłęby dymu, a zza okiennych błon rozlewała się ciepła, przyjemna poświata. Dziewczynka westchnęła na widok udekorowanego leśnymi ziołami i kwiatami płotka. Razem z nieznajomą dotarły do otwartej furtki i zaraz znalazły się przy drzwiach do domku. Nawojka zatrzymała się, czując nagłe ukłucie bólu w okolicy serduszka.
– Co się stało myszko? – Piękna niewiasta kucnęła przed nią i objęła ją. – Babcia czeka za tymi drzwiami, widzisz? – wskazała na dym z kominka. – Właśnie przyrządza nam strawę z zebranych w lesie grzybów. Wiesz przecież, że jeżeli idzie o gotowanie, twoja babcia zaliczana jest do prawdziwych mistrzyń. Chodź…
– Nie… nie mogę. Nawet nie wiem, jak się nazywacie pani.
Kobieta uśmiechnęła się i pogładziła ją po włosach. Pocałowała ją w czółko. Nawojka momentalnie poczuła jak robi się senna.
– Mam wiele imion, kruszynko, ale najczęściej wołają mnie Jaga… Baba Jaga.