
Wzdłuż brzegów rosły trzcina i oczeret, otulone zielonym dywanem z rzęsy. Woda chłonęła zapach szuwarów. Była chłodna, ale cieplejsza niż w lodowatych naturalnych basenach Górnego Świata. Lajma zwinnie podciągnęła się na pomost, wstała i wycisnęła włosy. Devren udawał, że na nią nie patrzy, spokojnie nawlekając kulkę proteinową na haczyk. Nie wstydziła się go. W jego spojrzeniu nigdy nie było chciwości i nieopanowania. Zdawało się, że kontroluje instynkty z tą samą wprawą, co stery owuli. Obydwoje byli doświadczonymi pilotami i umiała to ocenić.
– Złowiłeś coś? – zapytała.
– Nie, dlatego teraz zmieniam przynętę. Myślałem, że może jakiś wodny drapieżnik złapie się na twoje wdzięki, ale chyba je onieśmieliłaś.
– Co to znaczy wodny drapieżnik?! Mówiłeś, że tu nie ma drapieżników.
– Nie ma takich, które by cię zjadły. Może mały palec u stopy, jakbyś miała pecha. Mój kuzyn badał tu kiedyś ryby i mówi, że można się kąpać. – Wyciągnął w jej stronę zieloną butelkę. – Piwka?
Prychnęła, pokręciła głową i sięgnęła do torby po szampon.
– Skoro jeszcze łowisz, to umyję głowę. Od racjonowanych pryszniców można oszaleć, zwłaszcza… – Przerwał jej głośny szum. Obróciła się i oznajmiła – o, zobacz, Rando i Hemma już odlatują.
Uwalniając snopy błękitnego światła, dwie jajokształtne, złote owule wzbijały się w powietrze. W tle rozciągała się puszcza Dolnego Świata. Devren odprowadził maszyny wzrokiem pełnym dumy. Ich własny statek stał na metalowych, pająkowatych odnóżach tuż obok pomostu.
– Rando ma zegar zamiast serca i nigdy nie robi przerw, a Hemma napchała owoców do chłodni i pędzi do magazynu. Nam się przecież nie śpieszy. – Na podkreślenie tych słów, odłożył wędkę na podpórkę i rozciągnął się na drewnianej ławie. Góra żółtego kombinezonu zwisała swobodnie, rozpięta. Jedną rękę założył sobie pod głowę, a drugą sięgnął po piwo.
– To jest życie… Kiedy byłem małym chłopcem, dziadek opowiadał mi o przygodach poławiaczy chmur. Zawsze marzyłem, żeby zostać jednym z nich. Latać sobie sterowcem pod Anoterasą i łapać obłoki. Wolność…
Pilotka uśmiechnęła się z aprobatą.
– Kiedyś nie zrozumiałabym, jakie to uczucie patrzeć na świetlnię bez sieci.
– A prawdziwa wolność zaczyna się, kiedy zaczynasz na nią patrzeć z dołu. To paradoks, że trzeba się obniżyć, żeby coś w człowieku mogło się podnieść.
Nie chciała odpowiedzieć nic banalnego. Zastanawiając się nad refleksją towarzysza, zanurzyła włosy w jeziorze i wmasowała szampon. Biała pianka pachniała słodko, wonnym bluszczem. Raptownie Lajma otworzyła oczy. Zaszczypało, aż syknęła.
– Słyszałeś? – spytała.
– Co?
– Jakby w tamtych krzakach coś się poruszyło.
Gęste listowie roślin przypominało paprocie z Górnego Świata, jednak ich długie, rozgałęzione łodygi były zdrewniałe i czarne jak sadza.
– Zdawało ci się – odparł mechanicznie. Potem dopił jednak piwo i położył butelkę na pomoście. Następnie bardzo powoli podniósł się z ławy, jakby stoczył w tym celu krótką walkę z lenistwem, byle tylko nie zlekceważyć towarzyszki.
– A co, jeśli to dzicy? – Nie ustępowała.
Devren pokręcił głową z rozbawieniem.
– Nie spotkałaś nigdy żadnego, prawda?
– Nie. A co, może twój kuzyn ichtiolog jest też etnografem?
– Oni są jak dzieci, Lajma. Niegroźni.
– A gdyby wpadli na pomysł, żeby nam ukraść owulę? Dzieci lubią nowe zabawki, a wzbicie się w powietrze może być fantazją większą niż schodzenie. Gdyby inżynierowie byli takimi lekkoduchami jak ty, nie montowaliby zabezpieczeń we włazach.
– Lajma – powiedział wolno, z emfazą – to dzicy. Technologia nie jest ich mocną stroną. Z dziesięć cykli temu widziano jednego w balonie na gorące powietrze. Dałbym sobie obciąć mały palec u stopy, że rozszarpały go dryferny, a jeśli nie, to wiatry zniosły go na świetlnię i wyparował. – Pilot cmoknął głośno w ramach ilustracji dźwiękowej.
– A ja na ich miejscu próbowałabym. Nie chce mi się wierzyć, że pozwalają nam od tak przylatywać tu, kiedy mamy ochotę i niczego nie kombinują.
– Królowie Dolnego Świata zarabiają na handlu z Anoterasą. My nie wtrącamy się przesadnie w ich sprawy. Nie podśmiewujemy się z tutejszych totemów. Poza tym, oni czczą światło z góry. My też jesteśmy z góry. Na swój sposób jesteśmy bogami. Nie chciałabyś czasem zostać boginią?
– Nie bluźnij. Wolę, żeby Stwórca miał w opiece nasz układ napędowy.
Lajma wypłukała włosy i owinęła ręcznikiem. Założyła kombinezon. Nie przestawała przy tym podejrzliwie wpatrywać się w krzewy. Obydwoje z Devrenem drgnęli mimowolnie, gdy górne partie roślin nagle się zatrzęsły. Prosto na nich wyleciało stado ptaków z wachlarzowatymi skrzydłami i dziwacznie długimi piórami ogonowymi. Nie zwracając uwagi na przybyszy, pofrunęły nad taflą jeziora. Pilotka powiodła za nimi wzrokiem.
– Bu! – szepnął Devren i łagodnie potrząsnął towarzyszką.
– Co to za ptaszydła?
– Nie mam bladego pojęcia.
– Patrz!
Tym razem to Lajma chwyciła kompana za ramię i pokazała dłonią drabinkę do włazu owuli. Wspinał się po niej mały, kędzierzawy młodzieniec w koszuli z włókien pokrzywy.
– Zrób coś!
Pilot szybko odnalazł w torbie pistolet sygnałowy i pociągnął za spust. Rozległ się huk wystrzału, a w powietrzu utworzył się obłok czerwonego dymu z flary. Intruz na moment się zatrzymał, ale nie sprawiał wrażenia wystraszonego.
– Jak zacznie mocować się z blokadą, to zabezpieczenie go usmaży! – krzyknęła Lajma. Nie czekając na reakcję kompana, chwyciła butelkę po piwie, zamachnęła się i cisnęła. Szklany pocisk pomknął między prętami drabinki prosto ku głowie chłopca, który z głośnym pluskiem runął do jeziora. Przerażona pilotka zakryła usta dłonią.
– Co ja narobiłam…
– Uratowałaś dzikiego – uspokoił ją Devren. – Parę szczebli więcej i naprawdę mogło być z nim krucho. A tak, jego mamuśka dalej będzie miała tak samo liczną zgraję do wykarmienia.
– Ale obserwujesz wodę…? Widziałeś czy gdzieś wypłynął?
Roztrzęsiona Lajma zeszła z pomostu i pobiegła wzdłuż brzegu. Skierowała się na wysokie urwisko, żeby mieć lepsze pole widzenia. Towarzysz ruszył za nią, ale gdy wdrapywała się na ścięty szczyt, wciąż pozostawał w tyle. Spoglądając w dół, pilotka wyraźnie widziała pomost, na którym przed chwilą odpoczywali. Odetchnęła z ulgą, widząc, że kędzierzawy wynurzył się przy brzegu u podnóża urwiska.
Dopiero po chwili zobaczyła, że na wzniesieniu nie była sama. Ciemnooka dzikuska o kręconych włosach i łagodnie pomarszczonej skórze patrzyła na młodzieńca zatroskanym wzrokiem. Siedziała na kamieniu, u jej stóp stał pleciony kosz. Lajma dostrzegła w środku bulwy, czy może korzenie, wciąż pokryte ziemią. A potem kobiety spojrzały na siebie nawzajem. Ta z Górnego Świata zadrżała i nie wytrzymała spotkania oczu. Bez słów w głowie zaświdrowało jej niezrozumiałe i straszne odejdź stąd. I chłód, tam, gdzie jeszcze przed chwilą można było ogrzać się od matczynej miłości. Dzikuska musiała widzieć, jak rzuca w jej syna butelką.
– I co, zobaczyłaś go? – Krzyk towarzysza dochodził z bliska.
– Tak. Cały i zdrowy. – Szybkim krokiem zeszła z urwiska.
– No i chwała Stwórcy, możesz spać spokojnie.
– Tak… Zdrzemnę się chyba na owuli. Może byśmy już zwinęli manatki?
– No dobra. – Devren westchnął. – I tak od tych wszystkich krzyków już niczego tu nie złowię. Przed następnym razem muszę sobie sprawić lepszy haczyk na ryby z Dolnego Świata. Tylko powiedz mi jeszcze, Lajma, gdzie ty się nauczyłaś tak rzucać?