- Opowiadanie: estera - O tym, jak Szewc i Dratewka osiedlowego smoka ubili. (DRAGONEZA)

O tym, jak Szewc i Dratewka osiedlowego smoka ubili. (DRAGONEZA)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

O tym, jak Szewc i Dratewka osiedlowego smoka ubili. (DRAGONEZA)

Osiedlowi Nergal i Doda. On, Książę Ciemności; ona, blondynka z mrożącym krew w żyłach śmiechem. Często można było ich zobaczyć, gdy kochali się w deszczu na parkowych ławkach lub gdy nocą w bramie ona klęczała przed jego rozpiętym rozporkiem. To była wielka miłość, na zabój, na wieczność. Jednakże wieczność skończyła się, gdy srebrnym mercedesem na błyszczących aluminiowych felgach przyjechał on, doradca finansowy wielkich przedsiębiorstw. Facet, który wieczorami ściągał obrączkę i pojawiał się w miejscach pełnych przećpanych tanich dziewczyn, gotowych sprzedać za ścieżkę magicznego proszku nie tylko siebie, ale i swoich młodszych braci.

Taka właśnie stała się dziewczyna Nergala, gdy poznała smak wielkomiejskiego życia u boku finansisty. Pewnego pochmurnego dnia, gdy niebo, nabrzmiałe od deszczu, ledwo powstrzymywało się od płaczu, najważniejsza kobieta w życiu pana N, oznajmiła, że z nimi koniec. Nie chodziło o niego, tylko o nią, ona się tutaj dusi, potrzebuje powietrza i przestrzeni, żeby rozwinąć skrzydła i rozpocząć karierę, a jej nowy przyjaciel obiecał pomóc. Stwierdziła też, że Nergal jest naprawdę sympatycznym facetem i na pewno znajdzie sobie jakaś inną dziewczynę.

Parę metrów od nich, na skórzanych fotelach czekał owy przyjaciel.

– Pakuj swoje tłuste dupsko do fury, blondyna! Nie będę tu stał jak debil. Jeśli ktoś mnie zobaczy, to mam dokumentnie przejebane!

Nergal nawet się nie poruszył. Ona stała jeszcze przez chwilę, patrząc na niego szklanymi oczami, a potem wpakowała dupsko do fury, jak przykazano. Merol z piskiem opon odjechał w mroczną dal. Dla Nergala jej odejście oznaczało, że od dzisiaj nie ma jutra. Przez wiele tygodni rozbijał się po barach i melinach, pijąc na umór, aż do granicy zwrócenia, niszcząc wątrobę, nerki i krtań. Płuca od dawna miał jak smoła, a jeśli chodzi o serce… Zamiast serca miał czarną otchłań.

Pewnego pochmurnego dnia przebudził się. Brocząc we własnych wymiocinach podniósł się i poszedł odlać. Jego odurzony mózg podsunął mu wspomnienie poprzedniej nocy, choć właściwie wolałby o niej zapomnieć, zdał sobie również sprawę z tego, że sika do zlewu w mieszkaniu największego ćpuna na osiedlu. Jak się w nim znalazł? Nie był w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Ważniejsze było jednak odkrycie, którego dokonał. Niedaleko zlewu, na stercie zarzyganych szmat leżał wrak kobiety. Nergal odgarnął niegdyś blond włosy ze zniszczonej twarzy i z przerażenia padł na kolana. Tak, drogi czytelniku, to była ona, jego ukochana. Strawiona przez własne żądze i naiwność, z przepalonymi żyłami i pustką w duszy. Patrzyła niewidzącym wzrokiem, palcami szukała małego zawiniątka z igłą, nie poznała Nergala, nie czuła nawet tego, że umiera.

Nasz Książę Ciemności zapłakał gorzko i tego pochmurnego dnia poprzysiągł zemstę na wszystkich dealerach żyjących i rozprowadzających prochy na ziemskim padole nędzy i rozpaczy.

Tu właśnie, drogi czytelniku, zaczyna się ta historia.

 

* * *

 

– Jak cie zwą?

– Dratewka.

Tłuścioch wybuchł niezdrowym śmiechem.

– Jaja sobie ze mnie robisz, chłopcze?

Dratewka w odpowiedzi wypuścił nosem strużkę nikotynowego dymu.

– Szefie, jemu się bajki pomyliły – nosowym głosem zarechotał największy kark stojący pod drzwiami zakopconego pomieszczenia. Nie mógł w pełni wyprostować przerośniętych ramion w kupionym w markecie garniturze, chodził więc zgarbiony, co jeszcze bardziej nasuwało na myśl skojarzanie z gorylem… Tak, proszę państwa, goryl w garniturze. Jedyny szczegół, który nie pasował do całości wyglądu małpy, to fakt, iż goryle z reguły są owłosione, a ten tutaj był zupełnie łysy.

– Szewc, zamknij mordę.

– Ale szefie, szewczyk Dratewka był od dziewic z wieży. Od ubijania smoków był Skuba!

– Szewc, czyś ty się w przeciągu z drzwiami zderzył? Jesteś wielki jak szafa, łapę masz cięższą od cegły, ale rozumek nie większy od orzeszka. Za dużo się, kurwa, Baltazara Gąbki naoglądałeś.

Szewc zwiesił głowę i potulnie wycofał pod drzwi.

– Wracając do ciebie, szewczyku Dratewko… Wezwałem cię, bo masz świetne rekomendacje. Bossowie z innych dzielnic chwalą cię jako najlepszego łowcę głów. Mówili, że nie przyjmujesz każdego zlecenia, wybierasz tylko… ciekawe indywidua… A tak się składa, mój mały przyjacielu… – wielki tłuścioch podszedł do Dratewki, podetknął mu pod nos kubańskie cygaro i uwiesił owłosione łapsko na jego karku.

– Tak się składa, że mamy tu takiego jednego pojeba, który na pewno cię zainteresuje.

Zaśmiał się obleśnie, błysnął w ciemności złotymi zębami i zaciągnął cygarem. Kaprawe oczka zalśniły czerwienią odbitą od żaru ręcznie zwijanego montecristo.

– Ale ja ci się chyba jeszcze nie przedstawiłem. Jestem don Krak, władca podziemia tego zapyziałego osiedla! – odczekał chwilę, by nadać wypowiedzianym słowom większą wyrazistość, a potem dodał: – Prowadzę tu całkiem niezły interesik, wspierając hodowców naturalnej zieleniny, jak i finansując młodocianych chemików. Nie chcę zdradzać szczegółów, ale planujemy wprowadzić nowy towar na rynek, coś naprawdę kwaśnego! To doprawdy przyszłościowa inwestycja, nasze cacko zaleje wszystkie ulice, bramy i melinki! Klienci będą zachwyceni, to pewne…!

Dratewka językiem wyciągnął z zęba tytoniowe paprochy, a potem splunął soczyście na podłogę. Don Krak przerwał wykład, zmarszczył brwi, skinął serdelkowatym palcem, na który wciśnięto kilka sygnetów i przywołał Szewca.

– Mój człowiek wprowadzi cię w sprawę, a teraz wypierdalać.

 

* * *

 

Wyszli tylnymi drzwiami brudnego bistro, gdzie kelnerki przymuszano do noszenia kusych spódniczek, a klientela nie przekraczała progu IQ 62. Mrużyli oczy, nieprzywykłe jeszcze do jaskrawo szarego nieba. Dratewka wyciągnął kolejnego papierosa, Szewc masował knykcie. Szli w milczeniu, przemierzając blokowiska, mniejszy z przodu, większy parę kroków za nim. Podwładny don Kraka zastanawiał się, jak przerwać niezręczną ciszę, łowca głów nie wyglądał jednak na takiego, który by odczuwał wewnętrzną potrzebę konwersacji.

– Nie jesteś zbyt rozmowny, co? – zaczął Szewc.

Dratewka wypuścił kłąb dymu, chmurka bezwładnie uleciała do nieba.

– Nie jesteś też zbyt postawny. Jak chcesz kropnąć Dragona? Są ludzie, którzy mówią, że gołymi rękoma wyrywał jelita typkom, co chcieli go sprzątnąć, nie tak łatwo dorwać tego drania. No i czemu nazywasz się Dratewka?

Młody najemnik szedł niewzruszony, raz po raz pociągając z filtru papierosa. Szewc zadawał mnóstwo pytań, pozostawionych bez odpowiedzi, w końcu dał za wygraną i opowiadał historie, które krążyły po osiedlu. Wiele z nich Dratewka od razu zakwalifikował do takich, których nie przeczyta się nawet w Fakcie, niektóre jednak, uznał za interesujące.

Jego przyszła ofiara miała być oszalałym z żałości metalowcem, nieszczęsnym kochankiem, którzy zaprzedał duszę diabłu. Chodził ubrany jedynie w ciężkie, czarne skóry nabijane ćwiekami, potężne glany, którymi miażdżył przeciwnikom kości, na szyi zaś wisiał amulet zrobiony z zębów, Szewc nie chciał powiedzieć czyich. Ktoś kiedyś ponoć spuścił mu potężny łomot, tak, że czaszka pękła w kilku miejscach. Szwy puściły w nieodpowiednim momencie i źle się zrosło, od tamtej pory na skroniach pojawiły się niewielkie wybrzuszenia, po jednym z każdej strony. Miał od tego dostać imię „Czorta”, ale, że kopcił więcej szlugów, niż wszyscy kursanci czekający na egzamin z prawa jazdy razem wzięci, nazwano go „Smokiem”. Czasem z angielska „Dragon”. Niektórzy cicho wtrącali, jakoby naprawdę miał na imię Bronisław, skąd wziąć się mogło „Samotny Billy”.

Dragon rzucił się w wir vendetty i wypowiedział jawną wojnę wszystkim dealerom w mieście. Niszczył zielone plantacje i białe pracownie chemiczne, kilogramy ciężkiej kasy spłonęły pod gorejącym spojrzeniem Mściciela. Był nie do powstrzymania, gdy pojawiał się na ulicy, matki zabierały swoje dzieci, starcy uciekali ile sił w drewnianych laskach, mężczyźni natomiast albo stawali do nierównej walki albo przypominali sobie o ważnych interesach w drugiej części Krakowa.

Gdy mówimy już o interesach: don Krak szalał z wściekłości, bowiem ekscesy Smoka przynosiły tysięczne straty w dochodach. Nawet dzieciaki w gimnazjach zaczęły obawiać się kontaktów ze sprzedawcami, smoczy gniew niszczył wszystko, co napotkał na swej drodze.

– Dlatego szef wyznaczył sporą nagrodę za głowę tego obesrańca – rzucił Szewc.

– Pół królestwa?

– Raczej pół bańki. Też niczego sobie.

Dratewka zgasił podeszwą buta spalonego przed chwilą peta, jednocześnie wyciągając kolejnego z pomiętej paczki czerwonych marlborasów. Gestem poczęstował też Szewca.

– Nie, dzięki, nie palę – pokręcił kwadratową głową. – A skoro się już odezwałeś, powiedz, jak chcesz go zabić? Nafaszerujesz go siarką?

– Siarkę to ja mam najwyżej w zapałkach.

– To jak go zakasujesz?

– Bejzbolem.

 

* * *

 

Jak na prawdziwego profesjonalistę przystało, Dratewka rozpoczął akcję od zwiadu. Musiał dowiedzieć się w jakich miejscach pojawia się Smok, gdzie kupuje ciepłe bułeczki, którymi liniami autobusowymi jeździ, jak wybiera swoje ofiary i jakie stosuje metody podczas małych aktów zagłady. Ciężko było ustalić, które z licznych doniesień są prawdą, a które wyssanymi z palca bzdurami. Ludzie byli zdolni wymyśleć wszystko, a potem uwierzyć we własne kłamstwa, tak mocno, że już nie można ich było do niczego przekonać. Nawet bejzbolem.

Na początku, kazał Szewcowi prowadzić się do osiedlowej budy z chińszczyzną. Wąskooki mistrz sajgonek długo upierał się przy zdaniu, że „nie mówić dobzie po polski, mozie kujczak?”, ale rozplątał mu się język, gdy zamówili podwójne porcje kaczki pięć smaków. Dowiedzieli się w których rejonach najczęściej widywano Dragona i że w okolicy został tylko jeszcze jeden plantator drzewek szczęścia.

– Będziesz to kończył? – zapytał Szewc, widząc, że Dratewka tylko pogmerał patyczkami w sieczce warzyw i czegoś, co miało przypominać mięso.

– Idziemy.

– Ale jeszcze nie zjadłem…!

Ostatni plantator okazał się znerwicowanym rastamanem. Miał potargane dredy, przekrwione oczy i ciągle coś wypadało mu z roztrzęsionych dłoni. Piskliwym głosem narzekał, że boi się własnego cienia, ma marzenia i prowadzi nieszkodliwy interesik, w większości dla własnego użytku i nigdy nikomu nie zrobił krzywdy, to wbrew jego przekonaniom, jest nawet pacyfistą, ale ktoś czyha na jego życie. I niech Jah ma go w swojej opiece.

Krążyli po osiedlu, Szewc nadal kilka kroków za Dratewką. Patrzył z uznaniem, jak cherlawa postać z papierosem w gębie wydobywa informacje z nawet najbardziej opornych ust, jedynie przy użyciu kija bejsbolowego i odrobiny charyzmy.

Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy trafili na naprawdę cenny trop! Udało im się ustalić położenie prawdziwej Smoczej Jamy i bynajmniej, nie chodziło o wawelskie wzgórze. Dowiedzieli się, gdzie mieszka Pogromca Dealerów i wszystko wskazywało na to, że była to informacja rzetelna.

Klatka na pierwszy rzut oka wyglądała zwyczajnie, ot, kolejny blok z wielkiej bitumicznej płyty, pozostałości po dawnych czasach, gdy wszystko było lepsze. W oknie siedziała pomarszczona staruszka, miała białe brwi i nieznośny grymas na ustach. Jednakże… Chwilę później zwyczajność uciekała, po niej nadchodziła nienaturalna cisza, która osiadała na ramionach, chwytała za nadgarstki długimi palcami, jeżyła włosy na karku. Dzieciaków nie było, trzepaki stały opuszczone, nawet kastrowane kocury nie leżały na maskach samochodów zaparkowanych obok. Gdy wchodzili po schodach, echo kroków odbijało się od ścian ich czaszek, był to jedyny dźwięk, jaki mogli usłyszeć. Nikt nie przeklinał za drzwiami, nie było kłótni, lekcji gry na klarnecie czy nawet włączonego telewizora. Wdrapali się na ostatnie piętro, zapukali do drzwi i schowali za rogiem, gotowi atakować przy najmniejszym poruszeniu. Nikt jednak nie odpowiedział.

Szewc popisał się mistyczną umiejętnością otwierania zamków podeszwą, przekroczyli próg mieszkania pogrążonego w ciemnościach, Dratewka wymacał włącznik światła.

– Krejzi maderfaker… – wykrztusił łamaną angielszczyzną Szewc.

Osiłek lubił swoją pracę, wiele mógł się o życiu nauczyć, wiele zobaczyć, jednak czegoś takiego nie spodziewał się wcale. Przeżegnał się i zwątpił.

– Chryste Panie, a może byśmy zabrali stąd swoje dupska? Nie wiem jak ty, ale ja cenię sobie prywatność, on na pewno by nie chciał, żeby ktoś mu się kręcił po mieszkaniu. Może on się tu czai gdzieś w pokoju obok? Najświętsza Panienko, to przecież nie jest mieszkanie! To jakaś pierdolona świątynia satanistów! – jego głos przechodził w ultradźwięki, rozglądał się nerwowo, bojąc dotknąć czegokolwiek. Jak na smoka przystało, Dragon gromadził w swojej pieczarze skarby, z pewnością nie były to jednak rzeczy, jakie zwykliśmy nazywać skarbami, drogi czytelniku. Mnóstwo tu było narzędzi o wymyślnych kształtach, Szewc nie chciał wiedzieć czy są zbroczone krwią czy może zardzewiałe, a już na pewno nie chciał wiedzieć do czego służą. Dostrzegł wnyki na niedźwiedzie, przedziwne imadła, obcęgi i zaostrzone pręty.

Ze ścian, ozdobionych zwierzęcymi czaszkami, odchodziły płaty starej tapety, na suficie wymalowano runiczne znaki, światło z żarówek zabryzganych czerwoną farbą potęgowało surrealistyczność miejsca.

– Dratewka, ja cię proszę… Ja stąd spierdalam. No chodź, zaraz ufajdam sobie gacie ze strachu, chodź… – Szewc skulił się w sobie, oczy wyłaziły mu z orbit, tracił panowanie nad nerwami.

Rozejrzał się i z przerażeniem stwierdził, że został sam w pomieszczeniu.

– Dratewka! Dratewka, gdzie jesteś?! DRATEWKA!

Biegał w popłochu od pokoju do pokoju, szukając towarzysza, czuł jak coś nieprzyjemnego uwierało go w gardle. Potknął się o rzeźbioną skrzynię. Pociemniało mu w oczach. Ktoś złapał go za ramię. Wrzasnął.

– Przestań drzeć ryja.

– Dratewka! Dratewka, dobry Boże, omal nie dostałem zawału! Coś ty, kurwa, sobie myślał?!

– Byłem w kuchni.

– W kuchni?! – pisnął. – I co, znalazłeś w lodówce poszatkowanych chłopaków z Wawelu? Oni ostatnio próbowali go dorwać… W imię Ojca, i Syna…

– Nie. Znalazłem kalendarzyk.

– Co, kurwa?! … i Ducha Świętego…

– Zapisał sobie pod dzisiejszą datą „fabryka”.

– Ame… Fabryka? Czekaj, chodźmy stąd. Nie chcę zginąć w smoczej jamie. Ludzie mówią, że on zieje ogniem. A wiesz czemu nosi cały czas czarne skóry? Żeby ukryć łuski. Tak mówią. Chodź.

Opuścili mieszkanie, Szewc biegiem, Dratewka idąc powoli. Żuł w ustach filtr od papierosa i zastanawiał się, jak bardzo musiał stracić kontakt z rzeczywistością ten nieszczęśliwy człowiek, przed którym uciekają z imieniem matki na ustach wszyscy, nawet takie karki jak Szewc. I jak bardzo musiał być szalony, żeby nienaganną kaligrafią zapisywać w schludnym kalendarzyku miejsca, w których siał zniszczenie oraz imiona i liczbę ofiar, które rozszarpał szponami. W kalendarzyku było też zdjęcie niebrzydkiej dziewczyny z imponującym zgryzem.

– Fabryka… – szepnął Dratewka.

– Mogło mu chodzić tylko o jedną fabrykę, ale nie mów mi, że chciałbyś sobie pozwiedzać opuszczone rudery, gdzie grasuje…

– Jaką fabrykę?

– Opuszczoną…

Dratewka wypluł niedopalonego papierosa, chwycił mocniej drewniany kij, spojrzał na Szewca i skinieniem głowy kazał się prowadzić. Zachodzące słońce oblało złotem szare blokowiska, przyprószyło blaskiem szczecinę Dratewki, zalśniło na skroniach Szewca.

Wieczorem, jedenastego września, roku pańskiego dwa tysiące dziesiątego, udało im się ustalić aktualne miejsce pobytu Smoka Wawelskiego.

 

* * *

 

Nikt dokładnie nie wie, co zdarzyło się owego wieczoru. Świadkowie zdarzeń mówili o wielkiej łunie rozświetlającej niebo, jakby płonęło całe miasto. Straż pożarna jeździła ulicami w popłochu, syreny policyjne budziły ze snu zapchlone kundle, które ujadały, dusząc się na krótkich łańcuchach. Koty uciekały ze śmietników, bezdomni opuszczali swoje kartony. Blokowiska drżały z przerażenia.

Dopiero nad ranem, nieopodal opuszczonej fabryki, znaleziono dwa spopielałe trupy i jednego na wpół żywego człowieka. Miał poparzoną twarz, klatkę piersiową, prawą nogę i prawe ramię. Oparzenia II i III stopnia, obejmujące prawie 43% powierzchni ciała. Został podłączony do wszelakiej aparatury podtrzymującej funkcje życiowe, umieszczony w sterylnym pokoju i karmiony przez kroplówkę. Wypaliło mu jedno oko, cudem ocalał aparat mowy. Teoretycznie (i praktycznie) z takimi obrażeniami powinien być martwy, udało mu się jednak nawet odzyskać przytomność. Gdy tylko otworzył nabrzmiałą krwią powiekę, zobaczył przed sobą (za szybą, oczywiście) don Kraka.

– Jezu Chryste, co się tam stało?! Wyglądasz, jakby cię piekło wyrzygało na chodnik. Ten pierdolony smoczy pomiot zdechł, ale Szewc też nie żyje, a ty zaraz kipniesz. Co tam się działo? Śledczy mówili, że znaleźli puste baki po benzynie, że ktoś tam przytargał pół stacji paliw! To on, tak? Czy ty wiesz co było w tej fabryce?! Ona wcale nie była opuszczona!

Don Krak wymachiwał rękoma, targał włosy i sapał jak prosię. Krople potu odznaczały się na jego różowej koszuli.

– Wszystko poszło z dymem, wszystko! Jestem skończony, po prostu martwy…

Strącił ze szklanego stolika kolorowe pisemka, przewrócił krzesło i przytknął spasioną mordę do szyby. Spoglądał przez chwilę na zniekształconą twarz Dratewki, a potem wyszedł.

– S..Sukinsyn… – wycharczał Dratewka. – A jednak… z-zionął ogniem…

Dwa dni później zmarł, a łóżko na którym leżał, zaścielono świeżym prześcieradłem.

 

 

Koniec

Komentarze

Muszę powiedzieć, że mi się podobało i to bardzo. Nawiązanie do naszej legendy zgrabnie połączone z handlem narkotykami... Jestem na tak. Jedyne "ale" jakie mam, to takie, że nie jestem do końca przekonana o "fantastyce" w tym opowiadaniu. Jednak niedopowiedziany koniec zostawia dużo miejsca na domysły, więc chyba jest ok ;) Podoba mi się szczególnie kreacja bohaterów i (moim zdaniem) mistrzowskie dialogi.
Błędów, które mogłyby przeszkadzać w czytaniu, też nie znalazłam.
Dałabym 5+ (gdybym tylko mogła oceniać).

Tak już mam, że lubię balansować na granicy fantasy.
*brzmi epicko*
 Mam nadzieję, że jednak tekścik kwalifikuje się do gatunku i będzie dobry na konkurs :)

Mnie się podoba. Rzeczywiście swego rodzaju balans na granicy gatunków, ale mimo wszystko wydaje mi się, że bliżej temu opowiadaniu do fantastyki, niż do czegokolwiek innego. Brak rażących błędów sprawia, że zasługuje na silną czwórkę z równie silnym plusem. PS. Brudas na wojennej ścieżce mnie rozbawił :P.

OK, do konkursu. :)

Dooobre :) Napisane z dużą lekkością ale wyrazistym stylem, bardzo przy tym zgrabnym. Świetne dialogi, ciekawe postaci, z charakterem. No i wciąga. Podoba się :)

Podpisuję się pod powyższymi komentarzami - leniwy jestem ;)

 

5, z jedną małą uwagą, uważką rzekłbym:

 

 chwycił mocniej drewniany kij

Jaki jeszcze ten kij może być, jeśli nie drewniany? ;) Kij, to kij. Badyl. Drąg. Kołek... DREWNIANY, a jeżeli nie, jeżeli jakiś dziwny, niezwykły, nie drewniany, to wtedy można o tym wspomnieć, bo inaczej to pleonazm jak diabli.

Hm, bo ja wiem, może są jeszcze jakieś kije z tworzywa sztucznego czy innej materii...? No dobra, słuszna uwaga, dzięki za zwrócenie uwagi :)
Szkoda tylko, że już dawno po czasie edycji.

Podobało mi się, co więcej, chętnie zobaczyłabym to na przykład w kinie. Taki pulpowaty kicz.
Ale, ale, droga autorko... "czekałowy przyjaciel"? Co prawda moja wyobraźnia pogalopowała i nawet ten "czekał owy przyjaciel" mnie rozśmieszyło, ale to niestety nie jedyna twoja językowa wpadka. Skoro wiesz, co chcesz napisać i piszesz, to sprawdzaj też, czy piszesz prawidłowo. Wtedy będę mogła postawić ci więcej, niż czwórkę. 

nie rozumiem. serio.
tam jest napisane "czekał owy przyjaciel", ze spacją.
o so cho? ;d

okej, sprawdziłam sobie w słowniku i dowiedziałam się wstrząsającej prawdy, iż słowo "owy" nie powinno nigdy wymsknąć się spod moich palców. ale nawet nie miałam pojęcia!
dzięki za spostrzeżenie :}

Chodziło mi o to, że wyobraziłam sobie słowo "czekałowy" i zaczęłam się zastanawiać, co mogłoby oznaczać, etc, etc :)
I serio, podoba mi się, co piszesz. Nie podoba mi się, jak piszesz (momentami, bo nie zawsze).

Byłabym wdzięczna, gdybyś zechciała mi pokazywać wszystkie te "wpadki językowe". Zawsze się czegoś człowiek nauczy, wyeliminuje błędy i poprawi nastrój czytelników. Same plusy :)

Jesli zauważę, czemu nie. Ale już dorobiłam się zastępców, jak wpadną, to wygrzebią każdy przecinek ;)

Nowa Fantastyka