
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Winan Hekehard wziął podaną mu fajkę i zaciągnął się głęboko, przymknął oczy i długo trzymał w płucach aromatyczny dym. Był z siebie doprawdy dumny, kolejne mieszanki ziół wychodziły mu coraz lepiej, a bogate zbiory katedry medycyny Uniwersytetu w Aldorfie otwierały przed nim niemal nieskończone możliwości. W głowie poczuł przyjemne szumienie, więc powoli opróżnił płuca.
Błogo uśmiechnięty podał fajkę koledze studentowi, przyszłemu inżynierowi balistykowi, jeśli go pamięć nie myliła.
– Wspaniale jest spędzać młodość w stolicy – rzucił w sufit rozkładając się na podłodze.
– Co racja, to racja – odpowiedział inżynier balistyk, po czym zaciągnął się dymem.
– Trudno o spokojniejsze miejsce, w tych trudnych czasach – potwierdził trzeci, literat z zamiłowania i wykształcenia. – Na rubieżach co chwilę jakieś burdy i rokosze, a tutaj kapłani trzymają rękę na pulsie! Podajcie mi wreszcie tę fajkę!
– A no, jak przystało na ostoję ładu i porządku tego świata! – zaśmiał się Winan czołgając się do dzbana z winem.
– Niczego, doprawdy niczego nam tutaj nie brakuje. Ot prawda! – zawyrokował pryncypialnie do taj pory siedzący cicho, najstarszy z grupy, doktoryzujący się właśnie magister filozofii.
Student medycyny dopadł dzbana z piwem i wychylił zawartość. Nie miał na co w życiu narzekać. Był trzecim, najmłodszym synem bogatego kupca, więc nie przyszło mu dziedziczyć, ale to w sumie dobrze, to kupiectwo nie interesowało go szczególnie. Kariera w wojsku, jaką próbował realizować jego drugi brat interesowała go jeszcze mniej. Dlatego poszedł na studia. Tak, i to było życie!
***
Biblioteka była ogromna. Swymi rozmiarami dorównywała największym świątyniom, i na swój sposób sama świątynią była. Winan zawsze czuł się przytłoczony potężnym, majestatycznym sklepieniem, pod którym łagodnie płynął stłumiony strumyk szeptów, wysokimi regałami do których najwyższych półek szło dostać się jedynie za pomocą masywnych drabin, oraz wiekowymi i wysuszonymi pracownikami biblioteki, którzy od lat wytężali starczy wzrok nad pożółkłymi stronicami. Czuł się przytłoczony w ten sposób, jaki spotyka w życiu niemal każdego człowieka, gdy ten uświadomi sobie swoją małość w obliczu świata, bogów i nieskończoności. Uwielbiał to uczucie.
Zamiłowanie do upijania i upalania się jak krasnoludzka armata nie były jego jedynymi radościami ze studiowania. Prawda jest taka, że naprawdę lubił swój kierunek, medycyna fascynowała go. Z zapałem pochłaniał kolejne traktaty znamienitych uczonych i myślicieli, których wydało Imperium wraz ze sprzymierzonymi krajami ościennymi. W tej właśnie chwili zasiadał za masywnym pulpitem i za pomocą przymontowanego do niego na drewnianym ramieniu szkła powiększającego zaczytywał się w pismach Andariusa z Bretonii, genialnego teoretyka głoszącego potrzebę zachowania równowagi czterech płynów w organizmie istot żywych.
Winan kochał książki. Kochał je tak bardzo, że nawet bogata kolekcja zgromadzona w otwartej części biblioteki go nie zadowalała. Czasem pożądał wiedzy… mniej powszechnej. Takiej jak…
– Psst! – z głębokiego zamysłu wyrwał go magister filozofii, swoim zwyczajem pojawiając się jakby znikąd.
– Witaj – odszepnął.
– Dzisiaj po zachodzie Słońca – rzucił filozof nachylając się konspiracyjnie. – Spotkanie tam, gdzie zawsze. Będziesz?
– Jasne!
– Świetnie. Do zobaczenia i upewnij się, że przyjdziesz bez ogona.
Serce zaczęło mu trzaskać jak w galopie. Leżące przed nim traktaty Andariusa z Bretonni, jeszcze przed chwilą niesamowicie fascynujące, teraz wydawały się bezbarwne i nieciekawe. Jego myśli pochłaniało tylko jedno zagadnienie: jakie to niesamowite księgi z Zamkniętej Biblioteki przyniesie na spotkanie filozof?
Bezmyślnie poskładał zwoje Andariusa i odniósł je na miejsce. Nie umiał się już skupić. Z nieobecnym wzrokiem opuścił czytelnię.
Teksty z Zamkniętej!
***
Spotkali się na rogu karczmy o nazwie tak pospolitej, że ulatywała z pamięci zaraz po przeczytaniu szyldu. Poza nim i magistrem filozofii pojawił się jeszcze literat. Inżyniera balistyka nie było, jako że gardził on wszystkimi przejawami aktywności intelektualnej, która zwykła być określana jako humanistyczna. Jak zwykle odprawili swój rytuał. Ruszyli w kręte uliczki mniej popularnych części miasta i krążyli po nich bez słów przez dobre dwa kwadranse, rozglądając się przy tym dyskretnie. Gdy już upewnili się, że nikt ich nie śledzi ruszyli ku właściwemu miejscu, co zabrało im kolejny kwadrans.
Znaleźli się przed jednym z domostw dzielnicy zamieszkanej przez średnio zamożne mieszczaństwo. Kamienica jakich wiele w mieście, szara i niepozorna. Prawie doktor zastukał do drzwi, te uchyliły się po chwili ukazując kobietę w średnim wieku.
– Witaj Miriam! – zakrzyknął filozof uśmiechając się szczerze i szeroko. – Mam nadzieję, że nie spóźniliśmy się na wieczerzę?
– Nie, skąd – odpowiedziała kobieta odwzajemniając uśmiech. Była nieco zmieszana, zauważył Winan. – Wchodźcie czym prędzej, ziąbu do chałupy nie wpuszczajcie.
Gdy tylko drzwi się za nimi zamknęły magister stracił jakiekolwiek zainteresowanie kobietą.
– Za mną – polecił krótko, a oni poszli.
***
Zeszli do piwnicy, niezbyt wielkiej, ale niezagraconej. Z powodzeniem mieściła ona porządny stół i kilka ław, przy którym zasiadało już nieco osób. Przywitali się po chichu i sami zajęli miejsca. Nikt właściwie nie rozmawiał, a już z pewnością nie przedstawiał się. To co tutaj robili nie znajdowało pochwały w oczach władz i w razie kłopotów dobrze było wiedzieć jak najmniej.
Przyszły doktor filozofii zamienił tylko kilka słów z postawnym mężczyzną, w którym z jakiegoś powodu od razu dało się rozpoznać kogoś w rodzaju gospodarza spotkania. Obaj zniknęli następnie na kilka chwil w komórce. Wracając przytaszczyli za sobą sporych rozmiarów wór, sądząc po aromacie i ciężarze wypełniony cebulą. Rozsupłali krępujący go sznur i z pomiędzy bulw poczęli wyciągać owinięte szmatami księgi.
– Mam coś specjalnie dla ciebie – filozof podał mu pakunek uśmiechając się serdecznie i szeroko, – to "Tajemnicze a potężne ziela Nordlandu" samego Rkjavena Bjerdiena, jedyne w swoim rodzaju. Naturalnie w normalnych warunkach mógłbyś do nich zajrzeć dopiero będąc profesorem z dziesięcioletnim stażem.
Winan z namaszczeniem odebrał księgę z rąk magistra. Pogładził starą i popękaną okładkę opuszkami palców. Otworzył na pierwszej stronie i zatonął…
***
Ranek dopadł ich szybciej niż można by uwierzyć. Nie dotarł nawet do jednej czwartej wiekopomnego dzieła Briejdiena, a już zostało mu odebrane. Teraz ledwie przytomny wlókł się za magistrem, myśląc tylko o tym kiedy znów mógłby się w nie zagłębić.
– Stój – z marazmu wytrąciło go ostre polecenie filozofa.
– Co się stało? Co…?
– Zamilcz – uciął ostro magister, rozglądając się nerwowo. – Chodź – nakazał i pociągnął Winana za rękaw w zaułek.
– Wytłumacz mi wreszcie co się dzieje!
– Od chwili gdy opuściliśmy kamienicę śledzą nas jacyś goście.
– Nikogo nie widziałem!
– To nie byle kto, wiedzą jak nie dać się zauważyć. Obawiam się, że to inkwizycja.
– Inkwizycja?! – Hekehard poczuł się jak walnięty obuchem. Aż zaparło mu dech. – Ale…
– Nie obawiaj się, najpewniej idą za mną. Rozdzielimy się.
– Skoro tak…
– Weź to – magister podał mu niewielki pakunek. – To kilka książek z nocnego spotkania. Mnie na pewno przeszukają, a ty wmieszasz się w tłum i zdołasz umknąć. Pamiętaj aby schować je dobrze. I najważniejsze, pod żadnym, ale to żadnym pozorem nie bierz się za ich czytanie! Gdyby mnie złapano spal je, ale na bogów nie czytaj!
To powiedziawszy odbiegł nie dając Winanowi wydusić słowa protestu.
***
Wrócił na stancję. Pakunek z książkami rzucił pod łóżko i przysypał gratami. Siadł ciężko na sienniku, zakrył dłońmi twarz i starał się pozbierać myśli. Teoretycznie powinien się zamartwiać sprawą Inkwizycji, ale nie mógł. Dręczyły go za to irracjonalne spekulacje, jakie to niesamowite dzieła mógł nieść filozof? Jakie tajemnice mogły kryć, że tak kategorycznie zabronił mu do nich zaglądać?
Jego wola załamała się szybciej niż przypuszczał. Sięgnął pod łóżko i wyszarpał tobołek. Rozwiązał krępujący go sznur i wysypał na siennik cztery znajdujące się we wnętrzu tomy. Pierwsze w oczy rzuciły mu się, ku jego niewypowiedzianej radości, "Ziela" Briejdiena. Możliwość dokończenia dzieła wielkiego mistrza wielce go ucieszyła, odłożył je jednak na bok ciekawy kolejnych woluminów. Następny był zbiór poematów, jakiegoś niszowego i zakazanego jak zaraza poety. Zapewne gratka dla literata, ale dla niego nuda. Księga trzecia o wiele mówiącym tytule "Arkana Alchemii" podpisana była absolutnie niewymawialnym nazwiskiem i zapowiadała się wcale ciekawie.
Księga czwarta natomiast…
Księga czwarta była zupełnie inna od pozostałych. Gabaryty miała zadziwiająco drobne, obita była strzępami bardzo delikatnej i jasnej skórki, niestarannie pozszywanej grubym i prymitywnym szwem.
Winan delikatnie pogładził okładkę, skóra była bardzo przyjemna w dotyku. Jednocześnie wyczuwał coś w rodzaju delikatnego mrowienia… czyżby magia?
Pozostałe książki przestały mu się wydawać w jakikolwiek sposób interesujące, niedbałym ruchem zrzucił je z łóżka. Usiadł ze skrzyżowanymi nogami. Delikatnie uchylił okładkę odsłaniając pierwszą stronę. Ku swojemu rozczarowaniu natrafił na ciąg niezrozumiałych znaków. Zaklął w myślach, nie potrafił czytać w tym języku, co więcej nie rozpoznawał nawet znaków które go tworzyły. Ledwie jednak zaczął się zastanawiać w jaki sposób mógłby rozszyfrować księgę, a poczuł lekki zawrót głowy i mrowienie w karku. W tej samej chwili znaki na stronicach zaczęły się poruszać niczym mrówki, układając się w znane mu runy.
Napis głosił teraz:
"Jeśli poczynisz teraz krok naprzód, nigdy nie będzie ci już dane zawrócić na dawną ścieżkę."
Był tak podekscytowany, że nie panował niemal nad swoim ciałem. Jego dłoń żyjąc własnym życiem, w akcie niespodziewanej samowoli, przerzuciła stronę.
"Takoż postanowiono", zdążył przeczytać na chwilę zanim czerń eksplodowała mu w głowie. Stracił świadomość.
***
Z trudem łapał oddech. Nos zapchany miał gęstą wydzieliną, krwawymi strupami i zakrzepniętą posoką, podobnie usta i przełyk. Charknął konwulsyjnie, kaszlnął i zwymiotował.
– Spokojnie chłopcze, ludzkie ciało zwykle reaguje na początku w ten sposób – rzekł łagodnie znajomy głos.
Winan zwlókł się na czworaki. Z trudem rozwarł szczypiące, zaropiałe oczy. Był na podłodze swojego mieszkania, pośród własnych, krwawych wymiocin. Uniósł głowę, na jego łóżku siedział magister filozofii, uśmiechał się szeroko, serdecznie.
– Co się stało? – wyrzęził.
– Ach, czyż nie rzekł niegdyś wielki filozof Zandryk: "Zważcie czegóż pragniecie, gdyż może wam być do dane?"
– Co? O czym ty gadasz?
– Ranisz moje serce medyku! Niestety twoje spojrzenie na ten świat jest niemal równie materialistyczne jak jak naszego ukochanego inżyniera balistyka! Ale mniejsza teraz o niego, bo jego kolej dopiero przyjdzie, skupmy się na tobie mój drogi. – Mówiąc to sięgnął po Księgę, która do tej pory leżała przy jego boku – ten śliczny wolumin jest natchniony mocą bóstwa chaosu, zwanego Tzeentchem lub też Panem Przemian. Nieskromnie przyznam, że jest ów artefakt dziełem mojej osoby i, nie przechwalając się, jednym z bardziej udanych. Jest tak cudownie skonstruowany, że otwierający go sam zgadza się na przyjęcie mocy chaosu, przez co spaczenie jest nadzwyczaj skuteczne.
– Nie! Przecież ja nie chciałem…!
– Tak, przyznaję. Nieco cię oszukałem. Wykorzystałem twój niepohamowany pociąg do wiedzy, aby złapać cię w moją małą pułapkę. Okazało się to nawet łatwiejsze niż mogłem przypuszczać!
– Ale ja nie chcę! – wycharczał medyk. – Odmawiam!
Filozof potężnym susem doskoczył do klęczącego medyka, chwycił go za fraki i z niespodziewaną siłą pociągnął przed wiszące na ścianie zwierciadło.
– Spójrz w lustro! No dalej! Widzisz?
Winan widział. Po prawdzie trudno było nie zauważyć. Na jego twarzy, swoją drogą niezwykle poszarzałej i zeszpeconej licznymi strupami, na policzku znajdowało się sporej wielkości znamię, o charakterystycznym kształcie – Koło na falistym płomieniu. Dobrze znał ten symbol. Na pierwszym roku w akademii, na specjalnych zajęciach inkwizytor wbił w ich głowy wszystkie powszechniejsze symbole chaosu z żelaznym przykazaniem natychmiastowej ucieczki w chwili napotkania i bezzwłocznego powiadomienia o takim fakcie najbliższego posterunku Inkwizytorium.
– Podoba ci się? – cedził przez zęby filozof. – Lepiej szybko się przyzwyczaj, zostanie ci na całe, być może dosyć krótkie, życie. Co więcej przyjąłeś taką dawkę magii chaosu, że nie zdziwiłbym się jakbyś miał jeszcze ze dwa.
Magister puścił medyka. Tez zwalił się na ziemię bezwładnie niczym wór kartofli. Zwinął się w kłębek i zaczął łkać.
– Lepiej szybko pozbieraj się do kupy. Z pewnością za niedługi czas zainteresuje się tobą Inkwizytorum. Jeśli cię złapią to zapewniam cię, że czeka cię krótki, ale niezwykle… intensywny żywot. Zapewne będziesz mógł poszerzyć swoją wiedzę o ludzkiej anatomii i to na własnym przykładzie.
Odpowiedział mu tylko żałosny szloch.
– Masz – filozof rzucił na niego Księgę, – przyda ci się. Postępuj wedle jej nakazów. I bądź rzetelny. Doprawdy nie wiem po co naszemu Panu taka pierdoła jak ty, ale pewien jestem, że nawet jeśli przyjdzie ci zemrzeć podczas próby wydostania się z miasta, to w jakiś sposób przyczyni się to do spełnienia jego wielkich planów – mówił kierując się do drzwi. – I lepiej nie próbuj wykręcać się, lub, nie dajcie bogowie, uciekać. Inaczej spotka cię taki los, że wizyta w Inkwizytorium będzie wydawała się kuszącą alternatywą. A teraz żegnaj medyku.
Drzwi trzasnęły.
Hekehard szlochał jeszcze kilka chwil, aż łzy przestały płynąć. Ostatecznie wola życia przezwyciężyła paraliżujący strach i załamanie. Wstał, przebrał się w czystą szatę, taką z głębokim kapturem, by mieć pewność, że nikt go nie rozpozna. Pozbierał kilka niezbędnych rzeczy do tobołka – w tym tę przeklętą Księgę – i ruszył… nie wiedział jeszcze gdzie ani po co, ale ruszył.
***
Śledzono go. Dobrych kilka dni podążał za nim Łowca Czarownic, z podgrodzkiej gildii. Młody i ambitny, ale niezbyt rozgarnięty. Dzięki temu Winanowi udawało się zwodzić go przez ostatnie dnie. Ale należało z tym jak najszybciej skończyć. Pościg wymuszał ogromną ostrożność i spowalniał go. A Księdze się to nie podobało, bardzo nie podobało. Nakazywała mu czym prędzej zmierzać ku północy, ku Nordlandowi.
Medyk postarał się po drodze, aby zostawić nie nazbyt oczywistych, ale sugestywnych śladów, które powinny naprowadzić łowcę na odpowiednią ścieżkę. Miał nad nim ponad godzinę przewagi, a więc wystarczająco aby przygotować zasadzkę. Po drodze zwędził potrzaski zostawione przez kłusowników, jedne niezbyt pokaźne, a drugie większe, o porządnych zębatych zatrzaskach.
Plan był prosty i to miała być jego siła.
Z jednej strony nachylała się stroma skarpa, z drugiej zaś leżały zwalone pnie pradawnych drzew, pomiędzy biegła zaś stara wydeptana przez leśne zwierzęta ścieżka. Sądząc po stopniu zarośnięcia od dłuższej chwili nieuczęszczana. Miejsce wydawało się w sam raz. Wiedząc dokładnie którędy nadejdzie pościg, Winan zastawił na niej większy potrzask. Zamaskował go wcale wprawnie, mając w pamięci nauki odebrane od ojca, kiedy w dawniejszych czasach zdarzało im się wychodzić na polowania. Drugi mniejszy delikatnie zatrzasnął na swojej nodze, owiniętej wcześniej szmatą. Tak przygotowany czekał i nasłuchiwał.
Łowca Czarownic, nie był człowiekiem szczególnie nawykłym do poruszania się w lesie. O cichym chodzie mógł zapomnieć, każda wyschnięta gałązka głośno trzaskała pod jego stopami, jakby w proteście przeciw obecności człowieka nieobytego w traperstwie. Winanowi było to mocno na rękę, on sam nie musiał się silić na skradanie, a łowca mimo prób i tak był doskonale słyszalny. Kiedy znalazł się już w odpowiedniej odległości Hekehard zaczął przedstawienie.
– Aaargh! Pomocy!
Chwila nasłuchiwania. Cisza. Łowca musiał zostać zaskoczony.
– Ratunku!
Teraz nie było już co nasłuchiwać, Łowca Czarownic wyłonił się z zarośli i kroczył w jego stronę ścieżką. W ręku miał załadowaną kuszę, a na twarzy tryumfalny uśmiech. Z wyglądu nieopierzony młodzik, ale w świetle wydarzeń ostatnich tygodni Winan sam sobie wydawał się o dobre pięćdziesiąt lat starszy i o wszystkich myślał w kategoriach niedoświadczonych młokosów.
Ważniejsze było to, że zmierzał ku niemu idealnie tak jak powinien. Najwyraźniej niczego się nie spodziewał.
– Szczęście mi dzisiaj sprzyja! – zaśmiał się wesoło. – Sam się złapałeś! Za dostarczenie cię żywego do Inkwizytorium skapnie mi kilka Złotych Koron! Do dawna czekałem na tak wspaniałą okazję! – i paplał tak, paplał, aż – AAARGH!
Wielki potrzask zamknął się z metalicznym szczękiem i głuchym chrupnięciem zgruchotanej kości. Łowca padł jak długi wrzeszcząc wniebogłosy. Siła potrzasku była tak wielka, że kość przemieściła się ogromnie, nadając nodze bardzo nienaturalne wygięcie. Prawdopodobnie przebiła nawet skórę, bo na spodniach natychmiast zaczęła rosnąć plama krwi.
Hekehard sprawnie uwolnił się ze swojego potrzasku i doskoczył do kuszy. Bełt wciąż był w łożysku, więc niewiele myśląc strzelił. Pocisk zagłębił się w ramię, zadając łowcy kolejną ranę, ale nie zabijając go.
Cóż, pomyślał, brak doświadczenia.
Wziął więc leżący nieopodal kamień i kilkoma ciosami roztrzaskał wrzeszczącemu głowę. Nie była to czysta robota, na którą przystawałoby wykonać medykowi, ale liczył się efekt.
Niesamowite natomiast było to, że uśmiercił człowieka bez żadnych oporów. Co więcej gruchotanie jego czaszki przyniosło mu sporo… radości. Jak nic wpływ tej przeklętej Księgi, pomyślał, jak nic.
Ogołocił łowcę, ze wszystkiego co mogło mu wydać się przydatne i ruszył dalej. Księga popędzała.
***
Dalsza droga na północ nie sprawiła mu większych kłopotów. Choroba skóry, której nabawił go filozof, a której natura okazała się mu – nawet mimo medycznego wykształcenia – nieznana, była w tym nawet pomocna. Twarz całą, jak i członki, gdzie poszarzenie było najsilniejsze a krwawe strupy najliczniejsze, obwiązał szczelnie płóciennymi bandażami, i w ten sposób, pod przykrywką trędowatego, unikając większych zbiorowisk ludzkich, nie niepokojony dotarł do granic północnych ziem.
Im bliżej znajdował się granic Nordlandu tym częściej i wyraźniej szeptała Księga. Dowiedział się, między innymi, że zmierza do lasu zwanego Czarnym Lasem, w którym to napotkać ma innego poddanego Pana Przemian, i jemu też ma oddać się w usługi.
Spodziewał się prawdę powiedziawszy niemal wszystkiego, ale teraz będąc już w granicach Schwarzwaldu, mając przed sobą owego wskazanego przez księgę jegomościa, nieco zwątpił. Był to, co to wiele mówić, dziad, konkretniej, krępy i zgorzkniały dziad. Do tego ślepy, kulawy, wiecznie pijany, wredny i zdrowo szurnięty dziad.
Ale nie byłaby to cała prawda, bo było w nim też coś takiego… nieuchwytnego niemal. Wiatr wydawał się przy nim inaczej wiać, rośliny bujniej, dziko, nadnaturalnie czy wręcz "groźnie" rozrastać. Z pewnością krył w sobie potężną moc. Pan Przemian z całą pewnością wiedział co robił biorąc go na narzędzie dla wykonania swej woli, chociaż ten nie zdawał sobie chyba z tego sprawy.
Winan nie wiedział jak sobie z tym wszystkim poradzić. Nie wiedział też jaki jest cel jego służby. Księga, od chwili wstąpienia do Schwarzwaldu jak na złość zamilknęła. Postanowił więc czekać. Nic innego mu nie pozostało.
PS.
Powyższy tekst powstał na potrzeby pewnego Warhammerowego LARP'a i przedstawia historię postaci, w którą przyszło mi się wcielić. Jako, że był tworzony w tym, a nie innym celu, brakuje mu nieco aby traktować go z pełną powagą jako opowiadanie. Mimo to zdecydowałem się go zamieścić, poprawiając jedynie najbardziej rażące błędy, które udało mi się wypatrzeć kiedy czytałem go ponownie po odnalezieniu w mrokach Google Docs.
zaśmiał się Winan czołgając się do dzbana z winem. – błąd to pewnie nie jest, ale za dużo „się” w krótkich zdaniach brzmi nie fajnie.
- zawyrokował pryncypialnie do taj pory siedzący cicho, - tej
Nos zapchany miał gęstą wydzieliną, krwawymi strupami i zakrzepniętą posoką, podobnie usta i przełyk. – krwawe strupy to właśnie zakrzepnięta posoka. Moim zdaniem jedno jest tu nie potrzebne.
Niestety twoje spojrzenie na ten świat jest niemal równie materialistyczne jak jak naszego ukochanego inżyniera balistyka! – 2 x jak
Medyk postarał się po drodze, aby zostawić nie nazbyt oczywistych, ale sugestywnych śladów, które powinny naprowadzić łowcę na odpowiednią ścieżkę. – Coś mi tu zgrzyta w tym zdaniu. „Medyk postarał się zostawić po drodze trochę śladów. Niezbyt oczywistych, ale wystarczająco sugestywnych, by naprowadziły Łowcę na odpowiednią ścieżkę.” – tak np. by to troszkę sprawniej brzmiało.
Z jednej strony nachylała się stroma skarpa, z drugiej zaś leżały zwalone pnie pradawnych drzew, pomiędzy biegła zaś stara wydeptana przez leśne zwierzęta ścieżka. – „Z jednej strony nachylała się stroma skarpa, z drugiej leżały zwalone pnie pradawnych drzew. Pomiędzy tymi przeszkodami biegła stara, wydeptana przez leśne zwierzęta ścieżka.” – tak brzmi to trochę sprawniej.
Sądząc po stopniu zarośnięcia od dłuższej chwili nieuczęszczana. – Lepiej by było od dłuższego czasu. Przez chwilę nie mogłaby aż tak zarosnąć, by sprawić wrażenie nie uczęszczanej.
mając w pamięci nauki odebrane od ojca, - zabrał mu je? „Pobrane u ojca” - tu lepiej pasuje.
Nie była to czysta robota, na którą przystawałoby wykonać medykowi, ale liczył się efekt. – To „na” jest niepotrzebne.
Księga, od chwili wstąpienia do Schwarzwaldu jak na złość zamilknęła. – zamilkła, umilkła…
No to ja ci jeszcze tyle wypatrzyłem. W wiekszości w sumie drobnostki, no ale jednak są. Fajny tekst, szkoda, że nie dokończony, bo urywa się jakby w połowie. Jak na historię postaci odgrywanej w erpegu, to sprawnie napisany. Gdybyś nie powiedział, nie wyłapałbym że to historia z gry. Ode mnie 4.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Fasoletti Ci wytknął to co powinien, więc ja pozostanę przy samym komentowaniu.
Sprawnie napisane, ale rzeczywiście, jakby urwane. Też nie wyłapałabym, że to na potrzeby gry, a to znaczy, ze jest chyba nieźle.
4.
Urwane jest dlatego, że w momencie końca tego opowiadanka zaczyna się fabuła gry terenowej. Dalsze losy bohatera musiałem już samodzielnie odgrywać :P. W każdym razie Winan po wielu przejściach ze swoim nowym panem, wijąc się przy tym pomiędzy wiecznie wkurzonymi wojownikami chaosu, poległ ostatecznie w finałowym starciu między hordą a siłami imperium. Jego duch nie zaznał niestety spokoju i teraz błąka się teraz po Schwarzwaldzie. A księga - przepadła.
Pierwszy akapit bardzo mnie zainteresował, i, niestety, to było najlepsze, co opowiadanie miało mi do zaoferowania - ani postacie, ani miejsce, ani przygoda nie zatrzymały mnie na dłużej. Bez oceny.